– Przywiozłam Maćkowi tyle rzeczy, że nie będzie mama musiała prać – zapewniłam teściową, wypakowując z torby rzeczy syna i układając je w szafie.
Postarałam się zabrać naprawdę porządne ubrania, żeby teściowie przypadkiem nie pomyśleli, że nie dbam o dziecko. Nie było to łatwe, bo Maciek ze wszystkiego błyskawicznie wyrastał, więc żeby nie wydawać fortuny na jego ubrania, wiele z nich dostawałam od mojej siostry po jej dzieciach.
– Ależ przecież wypiorę! To żaden problem! – stwierdziła matka mojego męża, unosząc brwi. – Od czego jest pralka? A ty mu coś przywiozłaś takiego gorszego, żeby mógł na podwórko w tym wyjść? – zapytała.
– To są te gorsze rzeczy – skłamałam gładko i dodałam: – Przywiozłam ich tyle, bo nie chciałabym mamie dokładać roboty.
To było akurat prawdą
Byłam wdzięczna teściom, że zgodzili się wziąć na całe trzy tygodnie wnuka do siebie, bo naprawdę nie wiedziałam, co mam zrobić. Najpierw byliśmy całą rodziną nad morzem, potem wysłaliśmy Maćka z kolegą z przedszkola i jego rodzicami na ich działkę. No ale do końca wakacji został jeszcze prawie miesiąc. Wprawdzie moja mama zgodziła się zaopiekować wnukiem, ale mieszkała tylko kilka przystanków od nas, więc co to dla pięciolatka za przyjemność siedzieć przez pół wakacji w bloku? Wiedziałam doskonale, że skończyłoby się na oglądaniu bajek przez cały dzień, a tego przecież nie chciałam.
– Maciek nie jest kłopotliwy, jeśli chodzi o jedzenie. Właściwie to je wszystko, no może z wyjątkiem ryb, za którymi nie przepada. I wątróbki też nie lubi – wyliczałam.
Weszłam za teściową do kuchni. Nie chciała, żebym pomagała w przygotowaniu obiadu, upierając się, że wszystko ma w zasadzie gotowe, więc oparłam się o blat i opowiadałam, co tam u nas. Odruchowo zaczęłam się bawić leżącym na parapecie pudełkiem z tic-tacami. Wysypałam jeden na otwartą dłoń i już miałam go wziąć do ust, kiedy…
– Ten cukierek się rusza! – wrzasnęłam histerycznie.
Teściowa spojrzała na mnie zdziwiona, pewnie pomyślała, że zwariowałam, bo trzęsłam się jak galareta. Trzymałam na dłoni cukierek, który wił się niczym robak. Kiedy uświadomiłam sobie, że to rzeczywiście jest robak, strząsnęłam go ze wstrętem na podłogę i odruchowo przydeptałam.
– Skarbie, to nie są cukierki – oznajmiła teściowa spokojnie.
– Widzę – jęknęłam.
– Czyżbyś przestraszyła się moich robaków na ryby? – spytał wesoło teść, wchodząc do kuchni i chowając rzucone przeze mnie pudełko po cukierkach do kieszeni leciwych dżinsów.
Wzdrygnęłam się z obrzydzenia
Wyobrażałam sobie, że robaki rozłażą się teściowi po kieszeni, wypełzają z niej, suną po nodze… Bleee! Jak on je może trzymać w spodniach?
– Dziadzio łowi ryby? – zainteresował się mój syn.
– A jakże! Od takiego! – teść pokazał ręką, jaki mały był, kiedy zaczął wędkować. – Zabrał mnie mój dziadek i ja ciebie także zabiorę! – obiecał.
– Naprawdę? – Maćkowi natychmiast zaświeciły się oczy.
– Naprawdę nie wiem, czy to dobry pomysł… – zaczęłam ostrożnie.
Teściowa w tym czasie beznamiętnie zmywała pozostałości robaka z kuchennej podłogi. Było mi niedobrze, najchętniej zabrałabym Maćka z powrotem do domu. Ale nie mogłam. Przypomniałam sobie, jak mąż mi opowiadał, że jego ojciec sam hodował te robale, zakopując kawałek mięsa w ziemi. A że nie mieli swojego ogródka ani działki, robił to w skrzyniach na kwiaty na balkonie.
– Czasami to tak śmierdziało, nawet sobie nie wyobrażasz – śmiał się mąż.
Wtedy śmiałam się razem z nim, ale teraz nie było mi do śmiechu.
– Że też mama na to pozwala… – westchnęłam.
Teściowa zawsze mi się wydawała taką rozsądną kobietą, pedantką, która w domu lubi mieć posprzątane jak w pudełeczku. Z podłogi można by jeść, tak lśniła! A tutaj te robaki…
– Krzywdy mu nie zrobię, zabierając go na ryby – oświadczył teść, chyba urażony moimi wątpliwościami.
– Niech jedzie – zgodziłam się natychmiast, nie chcąc wchodzić w dyskusję. – Jeśli tylko Maciek będzie chciał jechać… – dodałam, licząc na to, że pomysł wielogodzinnego siedzenia nad wodą z wędką jednak się mojemu synkowi nie spodoba.
Już dwa dni później dostałam esemsa od teściowej, że Maciek był na rybach i jest zachwycony. Natychmiast do niej zadzwoniłam. Zamieniłyśmy kilka słów, po czym poprosiłam, aby dała mi do telefonu syna.
– Dostałem od dziadka wędkę! – pochwalił się. – Taką czterometrową! Na razie bez kołowrotka, ale jak się nauczę, to będę już łowił z kołowrotkiem – relacjonował przejęty. – Czekaj, dziadek chce ci coś powiedzieć…
– Świetnie mu idzie. Ma po mnie talent! – usłyszałam zadowolony głos teścia. – Złowił już zupełnie samodzielnie kilka małych karasi i okoni.
– Ale chyba nie na te robaki?
– Oczywiście, że łowił na robaki! A jakże by inaczej? – zdziwił się teść.
– No, ale jak to się robi? Wrzuca się je do wody i… – sama nie wiem, po co chciałam poznać jakieś szczegóły.
Wkrótce tego pożałowałam…
– Nie. Nabija się je na haczyk! – uświadomił mi bowiem teść.
Przyznaję, że trudno mi było znieść myśl, że mój syn męczy w taki sposób zwierzęta… Nooo, może nie zwierzęta, ale jednak żywe stworzenia. Wieczorem postanowiłam porozmawiać o tym z mężem.
– Wędkowanie to chyba nie jest najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu – argumentowałam. – Nie sądzisz, że może powinniśmy Maćka zabrać jednak do domu?
– I co tutaj będzie robił? Nudził się! Nie przesadzaj, nic mu się nie stanie. W jego wieku ja także jeździłem na ryby z ojcem i chociaż nie połknąłem bakcyla wędkowania, to mile wspominam te chwile. Uczą cierpliwości, wytrwałości… Ryba tak łatwo nie bierze, trzeba się na nią naczekać. Dobrze to zrobi Maćkowi, jest zbyt niecierpliwy i wszystko by chciał mieć od razu. A poza tym to ważne, aby się dowiedział, że ryba nie bierze się z lodówki w markecie, tylko się ją łowi.
– Może i tak... – dałam w końcu za wygraną, chociaż przyrzekłam sobie, że podczas kolejnego telefonu porozmawiam jednak z Maćkiem na temat tego, że zwierząt nie można męczyć.
– Robaki się wcale nie męczą! One nic nie czują, kiedy się je nabija na haczyk – oznajmił syn. – Dziadek pokazał mi, jak to się robi, trzeba je nabić tak za skórkę na końcu…
– Przestań! – krzyknęłam. – Nie chcę, żebyś łowił na robaki!
– Dobrze, mamo. Będę łowił tylko na zanętę – zgodził się mój syn.
– A co to jest ta zanęta? – zapytałam podejrzliwie.
– To bułka albo płatki zmieszane…
– Ale na pewno nic, co żyje? – przerwałam mu.
– Nic – zapewnił i to mi wystarczyło.
Co za koszmar!
Kiedy dwa tygodnie później odbierałam Maćka od dziadków, prawie go nie poznałam! Był wyraźnie wypoczęty, osmagany słońcem.
– To od tego siedzenia nad wodą – powiedział teść. – Chodź, wnuku, spakujemy twoje spławiki, weźmiesz je ze sobą do domu.
– Naprawdę? – ucieszył się mały.
– Tak, to twoje trofeum!
– Cieszę się, że się u was dobrze bawił – zapewniłam teściową, kiedy zostałyśmy same w kuchni.
– A nam było przyjemnie gościć wnuka. Mógłby odwiedzać nas częściej – stwierdziła. – To wspaniały dzieciak. Będzie z niego silny mężczyzna.
– Po tatusiu i dziadku – roześmiałam się. – A jak było z jedzeniem?
– Jadł wszystko, a najchętniej, nie zgadniesz, ryby – oznajmiła teściowa.
– Ryby? Trudno uwierzyć – powiedziałam, sięgając po ciasteczko leżące na lnianej ściereczce na stole.
Włożyłam je sobie do ust. Kokosowe?
– Dobre te ciastka – pochwaliłam. – Trochę mało słodkie, ale to lepiej.
– Które ciastka? – zapytała teściowa, która akurat mieszała coś w garnku, odwrócona do mnie tyłem.
– To nie są ciastka, tylko zanęta dla ryb – usłyszałam głos syna.
Wyplułam resztki na dłoń. Co za koszmar! Jak nie robaki, to…
– Nie martw się, mamo, to nic żywego. Tylko płatki owsiane zmieszane z tartą bułką, mlekiem w proszku i wiórkami kokosowymi. I jeszcze przyprawą do piernika. Wynalazek dziadka, najlepszy na leszcze i płocie – uspokoił mnie syn.
– Ale czasami, jak widać, na moją zanętę złapie się też większa rybka! – roześmiał się rozbawiony teść.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”