„Nawet jako mężatka nie mogłam przestać myśleć o swojej pierwszej miłości. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia…”

kobieta która nie może zapomnieć o pierwszej miłości fot. Adobe Stock, Drobot Dean
Kiedy mieliśmy po siedem lat, postanowiliśmy, że się pobierzemy. Nawet trenowaliśmy marsz do ołtarza na ścieżce do stodoły. Zginął, kiedy ja miałam czternaście, a on piętnaście lat. Jechał z matką na egzamin do technikum… Zderzyli się z busem.
/ 17.06.2021 14:00
kobieta która nie może zapomnieć o pierwszej miłości fot. Adobe Stock, Drobot Dean

Kochanie, na Wszystkich Świętych chcę jechać do mamy – oznajmiłam mężowi dwa tygodnie wcześniej. – Na kilka dni. Lata nie byłam na rodzinnych grobach…
– Nie ma sprawy – zaskoczył mnie, bo spodziewałam się oporu. – Przyda mi się odpoczynek od miasta w długi weekend, a Polesie jest piękne. Czemu nie?
No i pojechaliśmy.

Polesie faktycznie okazało się piękne, ale i wyjątkowo ubłocone. Gdy się patrzyło w górę, widać było słońce, które malowniczo zachodziło na czerwono za drzewami nad rzeką, ale spoglądając pod nogi, człowiek natychmiast uświadamiał sobie, że spędzi dobrą godzinę na próbach doczyszczenia obuwia.
– No, jesteśmy – sapnęłam, kiedy wreszcie doszliśmy do domu, w którym mieszkała moja mama z nowym mężem.
Ten dom nie był może specjalnie okazały, jednak na pewno w lepszym stanie niż nasz stary – ten, w którym się wychowałam. Znajdował się on kilka wiosek dalej; dziś była to ruina.
– Zosia! – mama wybiegła na schody. – I Marek! Tak się cieszę, że przyjechaliście! Chodźcie, poznacie Olega!

Wyglądała jak żywcem wyjęta ze starej fotografii

Mama i Oleg pobrali się, kiedy akurat byliśmy na stypendium naukowym w Rzymie. Nie nalegała, żebym przyleciała na ślub. „To tylko podpisanie świstka w urzędzie” – stwierdziła.
Po powrocie do Polski zaprosiliśmy ich do siebie, ale mama przyjechała sama, bo Oleg musiał zostać ze swoją niewidomą matką, panią w podeszłym wieku. Właśnie dlatego dopiero teraz miałam poznać mojego ojczyma.
– Dzień dobry! – powitał mnie wesoło zaskakująco wysoki mężczyzna, wyprostowany jak struna. Wiedziałam, że ma prawie siedemdziesiąt lat, ale na pewno na tyle nie wyglądał. – Cieszę się, że wreszcie dane nam było się poznać. Możesz mi mówić po imieniu, jeśli chcesz.
– Musisz jeszcze poznać Swietłanę – szepnęła mama. – To moja teściowa… Mieszka tutaj razem z nami. Chodź, tylko się nie zdziw na jej widok.

Zanim zapytałam, dlaczego miałabym się zdziwić, mama zaprowadziła mnie do pokoju na końcu korytarza i natychmiast zrozumiałam, co miała na myśli.
Staruszka wyglądała jakby żywcem wyjęta ze starej fotografii. Była drobna i sprawiała wrażenie, jakby dawno skończyła sto lat. Cała w czerni, z głową owiniętą również czarną chustą, bujała się lekko w fotelu na biegunach, przesuwając w palcach paciorki różańca. Jedynym jasnym elementem jej stroju dokładnie zakrywającego ciało był wielki, srebrny krucyfiks, który miała zawieszony na szyi. Krzyż sprawiał wrażenie, jakby był cięższy od jej głowy, a łańcuch, na którym wisiał, z powodzeniem mógłby utrzymać żyrandol.
– Swietłano, to moja córka i mój zięć – zaanonsowała nas mama.

Staruszka spojrzała mi prosto w oczy. A raczej spojrzałaby, gdyby jej oczy cokolwiek widziały.
Swietłana, poza tym, że nie widzi, jest w pełni sprawna umysłowo – wyjaśniła mi mama nieco później. – Jest Ukrainką, czasem miesza języki… Ale to fascynująca osoba, pamięta Polesie
z początków dwudziestego wieku. Wiele mi opowiedziała o tamtych czasach.
Lubię stare historie, więc postanowiłam, że poświęcę godzinkę albo dwie na rozmowę z moją nową babcią.

Tymczasem mama zaczęła planować rajd po cmentarzach. Oczywiście wybierałyśmy się na grób mojego taty i dziadków. Chciałam odwiedzić też miejsce pochówku mojej matki chrzestnej i jej syna, z którym się wychowałam. Oboje wiele lat temu zginęli w wypadku. Było to wtedy dla mnie wielką tragedią.
Kiedy mieliśmy po siedem lat, postanowiliśmy, że się pobierzemy – opowiadałam mężowi o Janku. – Nawet trenowaliśmy marsz do ołtarza – uśmiechnęłam się na to wspomnienie – na ścieżce do stodoły. A poza tym usiłowaliśmy wleźć na słup, żeby podejrzeć małe bociany, próbowaliśmy wydoić maciorę i zakopaliśmy skarb, żeby go odnaleźć, kiedy będziemy już dorośli.
– Dawno zginął? – spytał mąż.
Nie znał dobrze tej historii. Rzadko mówiłam o Janku, bo kiedy tylko zaczynałam, dusiło mnie poczucie winy.
– Kiedy ja miałam czternaście, a on piętnaście lat – poczułam łzy w kącikach oczu. – Jechał z matką na egzamin do technikum… Zderzyli się z busem…

Nadal trudno mi było o tym opowiadać. Kochałam Janka i nie chodziło tu o zwykłe dziecięce zauroczenie. Byliśmy ze sobą naprawdę blisko, dzieliliśmy niejedną tajemnicę. Tamtego lata mieliśmy się rozstać, co nas oboje napełniało rozpaczą. On planował uczyć się dalej w technikum w mieście, mnie od egzaminów do liceum dzielił jeszcze rok.

Przez wiele lat ciążyło mi straszne poczucie winy

Pod koniec czerwca wyjechałam z rodzicami nad morze. W pensjonacie był automat telefoniczny, z którego prawie codziennie dzwoniłam do przyjaciela. Rozmawialiśmy o wszystkim: o planach na przyszłość, o chłopaku, który wpadł mi w oko na molo i egzaminach Janka.
Dwa dni przed śmiercią Janek zadzwonił do recepcji i poprosił o przekazanie mi, że mam pilnie zadzwonić. Nie zrobiłam tego, bo byłam zajęta wakacyjnym romansem. Zadzwonił jeszcze raz, rankiem, przed wyjazdem z matką na egzaminy. Recepcjonistka powiedziała mi o tym, gdy schodziłam na śniadanie. Podobno koniecznie chciał ze mną porozmawiać. Postanowiłam zadzwonić wieczorem, ale wtedy było już za późno… Nigdy nie dowiedziałam się, co mój przyjaciel próbował mi przekazać. Kiedy umierał, ja opalałam się na plaży…
– Musiałaś to bardzo przeżyć – mąż przytulił mnie z czułością. – Ale na pewno chodziło o to, że po prostu potrzebował wsparcia przed egzaminami…

Ja jednak czułam, że to nie to. Janek nie był histerykiem, a do egzaminów świetnie się przygotował. Jeżeli martwił się czymkolwiek przed wyjazdem, to tylko tym, że się rozstaniemy. Miał mi do powiedzenia coś ważnego, a ja byłam zbyt zajęta sobą, żeby go wysłuchać. Ta myśl nie pozwalała mi cieszyć się życiem… W głębi serca uważałam, że tak egocentrycznej osobie nie należy się szczęście. Miałam do siebie pretensje.
– Nawet nie pamiętam, jak miał na imię tamten chłopak z molo – pokręciłam głową. – Ale byłam durną czternastolatką, która nie doceniała prawdziwego przyjaciela. Olałam go i nigdy się nie dowiedziałam, co mu leżało na sercu. Mała, zapatrzona w siebie kretynka…

Przez te wszystkie lata po śmierci Jarka nieraz dumałam nad tym, co by było, gdyby nie umarł. Czy bylibyśmy dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi? Zostalibyśmy parą, a potem małżeństwem? Poszlibyśmy do prawdziwego ołtarza przy dźwiękach prawdziwego marsza? Czy to on tak naprawdę był mi przeznaczony, a nie mój mąż, Marek?
W domu ojczyma nie miałam jednak czasu na rozważania. Rozmawiałam z mamą, wieczory spędzaliśmy wszyscy w pokoju z kominkiem. No i miałam sporo roboty w kuchni, bo według pani Swietłany dawni Poleszucy obchodzili ten dzień przy suto zastawionym stole.
– Piekli nawet specjalny rodzaj bułeczek na ten dzień – zdradziła mi mama. – Bardziej zamożni gospodarze wystawiali stoły albo zapraszali do środka tych biedniejszych, wierząc, że w ten sposób wyjednają sobie przychylność zmarłych i wszystkich świętych.
– Oni obchodzili dziady? – zdziwiłam się. – I pani Swietłana to pamięta?
– Nie wiem, czy dokładnie dziady, ale na pewno ta rodzina była silnie zakorzeniona w tradycji. Mówiła mi, że jej rodzice co roku gościli wędrownych dziadów. Tak, nazwa święta i tych żebraków nieprzypadkowo się pokrywają… Ale możesz o to zapytać ją sama.

Zamierzałam, naprawdę. Podobnie jak jechać na groby i zapalić znicz na mogile Janka. Jednak w przeddzień Wszystkich Świętych poczułam się fatalnie. Obudziłam się z gorączką i mokrym kaszlem i bliscy kategorycznie zabronili mi wychodzić na zewnątrz, żebym nie przeziębiła się jeszcze bardziej.
– Zostajesz w domu – oznajmiła mi mama. – Pojedziemy we trójkę.
To oznaczało, że spędzę cały dzień i część wieczoru z panią Swietłaną. Pomyślałam, że to świetna okazja, by wreszcie przysunąć sobie taboret do jej bujanego fotela i popytać o wspomnienia z dawnego Polesia. Bardzo mnie cieka-
wiło, co starsza pani ma do powiedzenia.

Kieliszki z wódką i jedzenie wystawiali dla dziadów

O siedemnastej, gdy za oknami była już praktycznie czarna noc, usiadłam obok staruszki, wkładając jej w dłonie kubek mleka z miodem. Bujała się delikatnie, głaszcząc pręgowanego kota, który mruczał na jej kolanach. Niewidzące oczy miała przymknięte, ale dostrzegłam uśmiech na jej twarzy, kiedy usłyszała mój głos. Zapytałam ją o obchody Zaduszek, szczególnie o zwyczaj ucztowania i wspominania zmarłych przy stole.
To był dzień jedności z tymi, co odeszli. Trzeba było ich nakarmić i napoić – zakołysała się mocniej. – Moja babka zawsze przyrządzała kutię i kładła po kilka łyżek na maleńkie talerzyki, a dziadek nalewał wódkę do kieliszków, po jednym dla każdego z drogich zmarłych… Przez całą wieczerzę stały nieruszone,
a potem wystawialiśmy je dla dziadów. I bułki słodkie także im rozdawaliśmy. To była nas, dzieci, robota.
– Dziadów? – przypomniałam sobie o wędrownych żebrakach, o których wspomniała przedtem moja mama.
– Ano – przytaknęła spowita w czerń kobieta. – Dziady do nas przychodzili i wieści nieśli… Wtedy nie było telewizji, to się na nich czekało, wieczerzą podejmowało, rozmawiało i pytało o różne sprawy. A kiedy dziad zachodził do domu w Zaduszki, to znak był wiadomy, że niesie wieści od kogoś z tamtych – mówiąc „tamtych”, pochyliła głowę.
– Czyli od zmarłych? – tego wcześniej nie wiedziałam. – Ludzie naprawdę wierzyli, że wędrowni żebracy przynoszą im wiadomości z tamtego świata?
– Och… – sapnęła z przekonaniem –  to była prawda najprawdziwsza, moje dziecko! Taki wędrowiec, pielgrzym, on wiele w życiu widział, wiele dróg przemierzył… Myśmy byli prości ludzie,
a oni byli niby łącznicy z tamtym światem. I powiem ci, że nieraz taki wędrowny dziad babce mojej czy ciotce powiedział coś, o czym tylko ona i zmarły mógł wiedzieć. Niejeden uważał, że to nie są prawdziwi ludzie, tylko dusze zmarłych, które w Zaduszki wędrują po świecie w przebraniu… I dlatego nikt nie ważył się przepędzać ich z domu, kiedy prosili o jedzenie lub datek.

To był niezapomniany wieczór. Swietłana opowiedziała mi kilka niesamowitych historii swojej rodziny z duchami przodków w roli głównej. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie wizyta pewnej żebraczki, która jej matce powiedziała, że dawno zmarły brat wybaczył jej wyjawienie pewnego sekretu. Wtedy kobieta zbladła, po czym ze szczęścia zalała się łzami – tak wielką poczuła ulgę. Podobno tylko ona wiedziała, o co chodzi…

Rodzina wróciła z cmentarza zziębnięta i głodna, więc od razu zasiedliśmy do kolacji. W jej trakcie Oleg wszystkim hojnie dolewał wódeczki, więc jeszcze przed północą głowę miałam ciężką,
a myśli niespecjalnie składne.
Tuż przed położeniem się do łóżka wyjrzałam przez okno i w świetle księżyca zobaczyłam Olega. Stał przed domem, trzymając coś w ręce. Był to kieliszek, ale mój ojczym wcale z niego nie pił. Powoli go tylko przechylił i wytrząsnął ostatnie krople z dna.
– Daje się napić duchom… – wymamrotałam, pamiętając, co mówiła Swietłana. – Tylko dziada mu tu brakuje.
– Co mówisz? Połóż się lepiej, słonko – mąż był trzeźwiejszy ode mnie. – Jutro znowu zostaniesz sama, bo wieczorem jedziemy na mszę. Mama nalega.

Na progu stał bezdomny, jakich w mieście wielu

Następnego dnia spałam do południa. Kiedy się obudziłam z bólem głowy i obłożonym gardłem, nawet nie wstałam z łóżka. Mama wieczorem obiecała, że nie zostaną długo na cmentarzu, ale ja ich nie zatrzymywałam. I tak wiedziałam, że będę spać, kiedy wrócą. Nie miałam siły nawet zajrzeć do pani Swietłany, tak okropnie się czułam.
Drzemałam, zakopana pod pierzyną, kiedy zaczęli dobijać się do drzwi. Sennie pomyślałam, że zapomnieli klucza i muszę wstać ich wpuścić. Trzymając się ściany, zeszłam niezdarnie po schodach i odsunęłam zasuwę w drzwiach.
– Pokój temu domowi! – powiedział ktoś schrypniętym głosem i wtedy dotarło do mnie, że to nie mama ani mąż.

Na progu stał stary, grubo ubrany mężczyzna. Trzymał za rączkę ceratową torbę na kółkach. Typowy bezdomny, jakich w mieście spotyka się dziesiątki. Co jednak robił na takim odludziu?
– Zimno straszne, a do przystanku jeszcze daleko – odezwał się i zrozumiałam, że był to jeden z tych bezdomnych, którzy często zmieniają miejsce pobytu.
Może szedł szosą, ktoś go kawałek podrzucił, a teraz zmierzał do przystanku, żeby złapać autobus do miasta?
Ma pani gorącą herbatę?

Nawet mój otępiały po środkach przeciwbólowych umysł zarejestrował, że to dość dziwne – tak po prostu zapukać do pierwszego lepszego domu i poprosić o gorący napój. Ale uznałam, że nie godzi się odmówić ubogiemu wędrowcowi, więc powlokłam się wstawić wodę.
– Proszę bardzo – podałam mu kubek kilka minut później. – Tutaj są jeszcze słodkie bułeczki i kawałek pieczonego indyka w sreberku. Tak na drogę.
– O, dziękuję! – twarz starego mężczyzny się rozpromieniła na widok jedzenia. – Wie pani, ja do Gdańska jadę… Tam mi jedna pani z kościoła załatwiła miejsce w schronisku. U nas to przepełnione wszystko, a zima ostra ponoć ma być… Więc tylko muszę dojechać i będę miał gdzie mieszkać. Za pracę łóżko dają
i ciepły posiłek raz dziennie…

Po raz pierwszy w życiu zaczęłam się zastanawiać, jakie to musi być straszne nie mieć domu. Tułać się od miasta do miasta w nadziei, że jakieś schronisko będzie mieć wolne miejsca. Znienacka podjęłam decyzję. Sięgnęłam po torebkę
i wyjęłam z niej portfel.
– Proszę to wziąć, starczy panu na bilet i jakiś początek życia w Gdańsku – rzuciłam, podając mu trzy banknoty.
Odpowiedziało mi kolejne uszczęśliwione „O!” i w pobrużdżone kąciki oczu mężczyzny lekko zwilgotniały.
– Dziękuję – powiedział, oddając mi kubek. – I do widzenia…
– Zaraz! – nagle coś mnie zaciekawiło. – Dlaczego zapukał pan akurat tutaj? Przecież ten dom znajduje się na uboczu… Nie szedł pan główną szosą?

Przyniósł wiadomość czy mi się przywidziało?

Jego twarz nagle się zmieniła. Zniknął ten lekko onieśmielony wyraz pokornej akceptacji trudnego losu. Oczy przestały wbijać się w podłogę, a skierowały na mnie. Zdziwiłam się, jak bystre było ich spojrzenie. Wystraszyłam się tą nagłą przemianą, ale on uśmiechnął się.
On chciał wtedy zapytać, czy jeśli specjalnie zawali egzaminy i zostanie w domu, to będziesz jego dziewczyną – powiedział głosem całkiem innym niż przed chwilą. – Nie uświadamiał sobie, że tak mu na tobie zależy, aż wyjechałaś i poznałaś tego chłopca na molo… Wiedział, że to głupie, ale był gotów oblać matematykę, byle tylko zostać z tobą. O to właśnie chciał cię zapytać, zanim wsiadł do tamtego samochodu.

Nagle poczułam, że coś chwyta mnie za gardło. Szok? Strach? Wzruszenie?
– Janek…? – szepnęłam.
Bezdomny skinął głową.
– Ale teraz to nie ma znaczenia. Wie, że jesteś szczęśliwa z mężem. Tęskni za tobą, jednak nie chce, żebyś się smuciła. Ciesz się życiem – to ci chce przekazać.
Tego było już za wiele… Grypa, kolosalna dawka paracetamolu, wczorajsza wódeczka do kolacji, opowieści staruszki
w czerni i atmosfera Zaduszek – wszystko to sprawiło, że poczułam się, jakbym wsiadła na karuzelę i nie umiała z niej zejść. Zrobiło mi się niedobrze i słabo, rzeczywistość dokoła zaczęła falować i niknąć w tunelu z jasnego światła, a potem zapanowała ciemność.
– Zosia! Zosieńko! – ktoś przykładał mi do czoła coś zimnego i mokrego.
– Marek, zanieś ją na kanapę! Musiała zemdleć w drodze do łazienki!
Znaleźli mnie leżącą w sieni w piżamie. Miałam gorączką i majaczyłam.

Nie pamiętam, jak mąż zaniósł mnie na łóżko ani co było potem.
Kiedy wreszcie po kolejnej dawce snu doszłam do siebie, usiłowałam zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Czy ten bezdomny naprawdę mówił coś o Janku? Czy był to „dziad”, czyli wędrowny żebrak przynoszący wieści z innego świata, jak w to wierzyli dawni Słowianie? A może w ogóle nikomu nie otworzyłam drzwi?
– A czy to ma znaczenie, moje dziecko? – zapytała pani Swietłana. – Przez tyle lat pragnęłaś się dowiedzieć, co chciał ci powiedzieć przyjaciel tuż przed śmiercią. Wyznanie miłości to chyba dobra wiadomość z zaświatów, prawda? Wszyscy chcemy być kochani…
Miała rację. Prawda czy urojenie, ale tamten przekaz od Janka uwolnił mnie od wieloletniego poczucia winy.

Wróciłam do domu z mocnym postanowieniem, że będę cieszyć się życiem i miłością męża. Wreszcie mogłam sobie na to pozwolić... Ale było jeszcze coś: zyskałam świadomość, że nie wszystkim ludziom jest dane mieszkać w ciepłym domu i codziennie jeść ciepły obiad. Sprawdziłam w internecie adres schroniska dla ubogich w Gdańsku i przelałam na jego konto pewną sumę pieniędzy.

Dzisiaj nie ma już dziadów, wędrownych żebraków, których podejmuje się wieczerzą, by wysłuchać nowin ze świata i zaskarbić sobie przychylność duchów. Dziś ubodzy nie są szanowani, tylko spychani na margines społeczeństwa, a zamiast słodkich bułek najczęściej mamy dla nich pogardliwe słowo. A przecież wystarczy drobny datek albo pomoc w znalezieniu miejsca w schronisku, żeby świat stał się lepszy. Ta zima ma być ostra – nie zapominajmy o ludziach potrzebujących pomocy. A może od kogoś z nich przy okazji usłyszymy słowa, które zmienią nasze życie?…

Czytaj także:
„Ktoś okradł mój sklep na dwadzieścia tysięcy złotych. Nie spodziewałem się, że to moja najbardziej zaufana pracownica”
„Wstydzę się pokazywać ze swoimi wnukami. Moja córka źle je wychowała”
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”

Redakcja poleca

REKLAMA