Uwielbiam swój zawód. Jestem kosmetyczką, choć czasami czuję się niemal jak psycholog. Bo podczas zabiegów klientki nieraz opowiadają mi całe swoje życie i zwierzają się nawet z intymnych spraw. No ale poza tym, że staram się być dla nich miła, jestem też profesjonalistką.
Skończyłam dobrą szkołę, mam osiem certyfikatów z różnych szkoleń... To wszystko dawało mi nadzieję, że pracodawcy, u których byłam zatrudniona, będą mnie cenić i uczciwie wynagradzać moją pracę. Nic bardziej mylnego... W moim zawodzie pensja składa się ze stałej niewielkiej podstawowej kwoty i prowizji od zysków salonu. Pierwsze cztery lata przepracowałam w jednym miejscu. Szło mi bardzo dobrze, przynajmniej w moim mniemaniu.
Miałam swoje wierne klientki, co miesiąc przybywało też kilka nowych pań. Ale zarabiałam coraz mniej. Jak to możliwe? Ano tak, że właścicielka salonu z miesiąca na miesiąc obniżała mi prowizję. W końcu miałam już tego dość, złożyłam wypowiedzenie i zaczęłam szukać nowej posady.
Nie było trudno. W kolejnym salonie, w którym się zatrudniłam warunki były niezłe, ale po roku też zaczęło się coś psuć. Właścicielka miała irytujący zwyczaj oceniania klientek po wyglądzie i zachowaniu. Na pozór była dla nich miła, ale jak tylko za panią X czy Y zamknęły się drzwi, zaczynało się obgadywanie.
Nie tylko sama mówiła, ale jeszcze mnie podpytywała o to, co opowiedziały mi klientki podczas zabiegu. Byłam w niezręcznej sytuacji. Ale najgorsze było to, że ceny usług też uzależniała od tego, na ile sama oceniła możliwości finansowe klientki. Po kilku miesiącach odważyłam się zwrócić jej uwagę, że to niesprawiedliwe i nie wolno tak robić. Wzruszyła ramionami. Zrozumiałam, że się nie dogadamy. Rozstałyśmy się bez żalu.
W kolejnym miejscu – luksusowym salonie na przedmieściach, zarabiałam tylko prowizję, bo na rynku było coraz trudniej i stałej pensji już nikt nie chciał płacić. Niestety właściciele zaczęli oszczędzać, opóźniali wypłaty, wreszcie cały zespół na jeden dzień przerwał pracę. Pomogło, ale na krótko. Kolejne miejsce też było kiepskie, brakowało kosmetyków, zaczęły się problemy z wypłatą prowizji. To był moment przełomowy.
Akurat wtedy były naprawdę dobre warunki dla ludzi, którzy rozpoczynali działalność gospodarczą. Zwolnienia z obowiązkowych opłat, korzystne warunki rozliczeń podatkowych i jeszcze całkiem przyzwoite pieniądze na rozruch. Postanowiłam zaryzykować i założyć własny zakład.
Potrzebowałam kogoś do pomocy
Miałam już ośmioletnie doświadczenie w pracy, grupę wiernych klientek, które niezależnie od tego, gdzie pracowałam, chciały korzystać z moich usług i były gotowe dojeżdżać nawet do oddalonego od centrum miejsca. W remoncie lokalu pomogła mi rodzina. Wzięłam kredyt, kupiłam na początek niezbędny sprzęt i ruszyłam z kopyta.
Przygotowałam atrakcyjne promocje, szukałam możliwości promocji w internecie, salon był otwarty nawet w niedzielę, a godziny pracy dostosowywałam do potrzeb klientek. Doszło do tego, że siedziałam w salonie po dwanaście godzin dziennie. Byłam jednak tak zaangażowana w rozkręcanie własnego biznesu, że nie czułam zmęczenia.
Szło dobrze, po opłaceniu lokalu i mediów, no i kupieniu materiałów zostawało mi trochę w kieszeni. Inwestowałam dalej. Nauczyłam się negocjować stawki z dostawcami, miałam już zaprzyjaźnione hurtownie i pomysły na nowe usługi, bo postęp w mojej dziedzinie jest błyskawiczny, a panie lubią wypróbowywać nowinki.
Zarówno w kontaktach z klientami, jak i z dostawcami kierowałam się intuicją i muszę przyznać, nie wychodziłam na tym źle. Jak to się mówi, miałam nosa do ludzi. Nikt nie zawiódł mojego zaufania, tym bardziej sprawiało mi to wszystko wielką przyjemność.
Lekkie zmęczenie poczułam dopiero latem. Wtedy jest najwięcej pracy, bo kobiety odsłaniają ciało, woski trzeba zrobić do bikini, poza tym zaczynają chodzić w odkrytych butach, więc i pedicure okazuje się konieczny. Siedziałam w salonie na okrągło, zeszyt pęczniał od zapisów, a jeszcze prawie codziennie zdarzało mi się wcisnąć kogoś między umówione osoby. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, żeby kogoś zatrudnić.
Bardzo chciałam zatrudnić kogoś na przyzwoitych warunkach. Stała podstawa i przyzwoita prowizja, dogodne godziny. Ponieważ sama miałam za sobą nie najlepsze doświadczenia, byłam na te sprawy wyczulona. Dałam kilka ogłoszeń, szukałam też kandydatek z polecenia. Ale mimo moich szczerych chęci, znalezienie pracownika okazało się trudne.
Dziewczyny przychodziły, ale albo nie chciały pokazać, że coś potrafią, albo nawet obiecywały, że przyjdą następnego dnia i w ogóle się nie pojawiały. Byłam już bliska rezygnacji z pomysłu zatrudnienia kogoś i ograniczenia godzin otwarcia, kiedy na progu salonu pojawiła się Marta.
Duża, zadbana blondynka z pogodnym uśmiechem. Od razu przyznała, że nie ma doświadczenia, ale słyszała dużo dobrego o moim salonie i pomyślała, że to będzie fajne miejsce pracy. Tym mnie ujęła, nie przeczę. Kolejne miesiące potwierdzały dobre pierwsze wrażenie. Marta szybko się uczyła, była solidna, przychodziła wcześnie rano, robiła zakupy, a jak trzeba było, to siedziała do późnego wieczora.
Nie mogłam o niej złego słowa powiedzieć. Dlatego też chętnie szłam jej na rękę, na przykład z wcześniejszą wypłatą. Ona z kolei bez problemu brała na siebie część mojej roboty z fakturami, czy zamówieniami.
Po pół roku ufałam jej tak bardzo, że wyjechałam na kilka dni, zostawiając zakład pod jej opieką. Wszystko działało idealnie. W rocznicę naszej współpracy dałam jej solidną premię. A potem znowu na kilka dni wyjechałam. I tym razem sprawdziła się idealnie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak któregoś dnia zaczepiła mnie sąsiadka.
– A co to, pani Lidko, drugi zakład pani chce otworzyć w tym lokalu, co stoi pusty po masarni?
– Nie, a skąd to pani przyszło do głowy?
– No bo widziałam, jak pani Marta rozmawiała z właścicielką, to myślałam, że w pani imieniu...
– A, tak, rzeczywiście, zapomniałam – robiłam dobrą minę do złej gry.
Nie widziała żadnego problemu
Wróciłam do pracy i postanowiłam od razu wyjaśnić tę dziwną sytuację
z Martą i dowiedzieć się, o co chodzi. Dowiedziałam się, a jakże...
Okazało się, że tydzień wcześniej, czyli jak byłam na urlopie, Marta dowiadywała się o tamten lokal, bo zaświtała jej w głowie myśl, żeby razem z narzeczonym otworzyć salon dokładnie naprzeciwko mojego. Marta mówiła o tym spokojnie, z uśmiechem na ustach, jakby w ogóle nie widziała problemu. Przyznała, że ma już wstępne porozumienie z właścicielką wolnego lokalu, narzeczony kupuje już wyposażenie, a ona robi kurs, żeby zdobyć kwalifikacje.
– Dziewczyno, nie nauczysz się przez tydzień tego, czego ja się uczyłam kilka lat – próbowałam przemówić jej do rozsądku. – A w ogólne, to znasz takie słowo „lojalność”?
– Dam radę, ta robota to nie żadna filozofia. A lojalność – daj spokój, Lidka, to przeżytek. Myślałam, że dopracuję miesiąc do końca, ale skoro tak, to wypłać mi od razu i idę sobie.
Wypłaciłam. I znów zostałam sama. Mało tego, od zaufanych klientek dowiedziałam się, że Marta niektórym proponowała rabaty, jeśli przejdą z nią do nowego zakładu.
Po kilku tygodniach salon Marty już działał. Ceny były u niej niższe, więc część klientek tam poszła. Niektóre wróciły, ale obecność konkurencji odczułam boleśnie. Zwłaszcza zimą, kiedy pracy w kosmetyce jest mniej. Żeby sobie poradzić musiałam podjąć inną pracę.
Na domiar złego Marta nasłała na mój salon kontrolę. Znała moje słabe strony, bardzo dobrze wiedziała, gdzie uderzyć. Dostałam zalecenia pokontrolne, ale nie udało mi się ich zrealizować bez dużych nakładów finansowych. Policzyłam wszystko i... Nie dałam rady.
Musiałam zamknąć salon. Tak skończyła się moja przygoda z biznesem. Od tamtej pory, a minęło ładnych kilka lat, kompletnie nie mam zaufania do ludzi.
Czytaj także:
„Tata chciał ze mnie zrobić piłkarza. Kiedy uległem wypadkowi, który przekreślił moją karierę, ojciec dostał zawału”
„Mój mąż ma duże problemy z głową, ale fizycznie jest zdrowy jak ryba. Czekam, aż odzyskam wolność, ale prędzej się wykończę”
„Zakochałam się w szkolnym pedagogu. Chciałam go zdobyć, a on zaczął się spotykać z moją mamą. Przecież ona jest stara”