Było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Mgła snuła się ponurymi ulicami, a deszcz walił w okna. Zupełnie nie przypominało to wiosny, która powinna panoszyć się po świecie. W takich okolicznościach przyrody przyszło mi kończyć siedemdziesiąt lat. Nudne, szare, niepotrzebne życie. Nudna, zimna i nieprzejednana pogoda. Siedziałam sama w czterech ścianach niewielkiego mieszkania. Tylko tego dorobiłam się przez ponad czterdzieści lat pracy. Od dziesięciu nie było mnie stać nawet na prowizoryczny remont. Kiedy byłam młodsza, myślałam arogancko, że ludzie w tym wieku już nie żyją.
Hm, może tak byłoby lepiej?
Wszyscy mówią, że na emeryturze życie dopiero się zaczyna. Bzdura! Ja miałam raczej poczucie, że moje już dawno się skończyło. Tuż po liceum wyszłam za mąż za szkolną miłość. Wtedy wydawało mi się to takie naturalne, nie chciałam, żeby przystojny Włodek wyślizgnął mi się z rąk. Teraz wspominam to z goryczą, bo w rzeczywistości rzuciłam się na pierwszego lepszego chłopaka, który mnie zechciał. Nikogo innego nie znałam, nic nie wiedziałam o życiu, nie miałam pojęcia, że może być inaczej. Powinnam była poczekać, zobaczyć więcej świata… Nie zrobiłam tego. Poszłam do pracy – jak większość młodych ludzi w moich czasach, studia nie były wtedy takie modne. Nie było na to czasu, wcześnie uciekaliśmy od rodziców i trzeba było na siebie zarabiać. Zanim się obejrzałam, życie przeciekło mi przez palce – ślub, jedno dziecko, drugie, trzecie… Restrukturyzacja, upadek zakładu, zwolnienie, pierwsza kochanka męża, dziesiąta butelka wódki. Gdy dobiłam do czterdziestki, miałam poczucie, że przeżyłam już wszystko, i nic więcej mnie nie czeka. A już na pewno nic dobrego.
Włodek nie był złym facetem, ale za to niedojrzałym i nieodpowiedzialnym. Teraz to wiem, ale wtedy… Uznałam, że widać taki ma charakter, i skoro już jesteśmy małżeństwem, muszę nauczyć się z tym żyć. Przez kolejne lata naprawdę o niego walczyłam. Znosiłam upokorzenia, bezrobocie, skoki w bok i picie. Przecież małżeństwo to rzecz święta, więc zawsze mu wybaczałam i przyjmowałam z powrotem. Zajmowałam się dziećmi i harowałam wieczorami, sprzątając cudze mieszkania i biura, bo gdy pozamykali wszystkie zakłady przemysłowe w mieście, nie zostało już nic innego, co mogłaby robić kobieta bez żadnego wykształcenia poza kiepskim technikum. Poświęciłam się w całości, zapomniałam o tym, kim jestem. Byłam gotowa zrobić wszystko, aby tylko jakoś pociągnąć tę moją rodzinę do przodu. I przeze mnie nikt w naszym domu nie był szczęśliwy.
Pierwsza zniknęła najstarsza Ola
Miała szesnaście lat, gdy zakomunikowała, że wyprowadza się do babci.
– Ale dlaczego? – dopytywałam, jednak Ola, która zawsze była zamknięta w sobie, nie chciała odpowiedzieć wprost.
– Babcia już się zgodziła, więc w czym problem? – rzuciła zaczepnie.
Prosiłam, błagałam, krzyczałam, a ona tylko wzruszyła ramionami. Uznałam, że to tylko nastoletni bunt i lepiej nie pogarszać sprawy. Ola się wyprowadziła. Wpadała czasem na obiad, ale bardzo rzadko. Wolała, gdy to ja ją odwiedzałam. Potem na studia poszła Marta, najmłodsza. Myślałam, że będzie przeżywać rozstanie tak mocno jak ja, a jednak nie. Pewnego razu usłyszałam, jak rozmawia z koleżanką:
– Wreszcie wyniosę się z tego cholernego domu – powiedziała wprost.
Omal serce mi nie pękło.
– Dlaczego tak mówisz? – zapytałam, przyznając się, że podsłuchiwałam jej rozmowę. – Grzeszysz, przecież wychowywałaś się w pełnej rodzinie, w szczęśliwym domu. Nie każdy ma tyle szczęścia.
Marta zaśmiała się nieprzyjemnie.
– W szczęśliwym domu? Żartujesz?! Myślisz, że niczego nie widzimy? Nie wiemy, jak ojciec cię traktuje? Że ciągle się prowadza z jakimiś babami? A ty zamiast go wyrzucić, tylko płaszczysz się przed nim.
– To źle, że się go trzymałam? Że nie chciałam, żebyście wychowywali się bez ojca? – próbowałam się bronić. – Źle zrobiłam?
– A co nam po takim ojcu? Albo go nie ma, albo pije. Nigdy się z nami nie bawił, nigdy nie zabrał na wycieczkę... – wyrzucała z siebie ze złością Marta. – Potrafił tylko krzyczeć i znikać z domu. Nawet nie pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek przytulił, może poza obowiązkowym uściskiem na święta. Zresztą, ciebie też nie tulił ani nie całował – przypomniała mi. – Miał cię gdzieś.
– Starałam się, poświęcałam się dla was... – powoli zbierało mi się na płacz. – Zrobiłam wszystko, aby ta rodzina jakoś się trzymała.
– I po co? – zapytała nieoczekiwanie córka, zupełnie zbijając mnie z tropu. – Nikt cię nie prosił, żebyś została męczennicą. Wyszło to komuś na dobre? Ola uciekła z domu, kiedy miała szesnaście lat, bo nie mogła już tego wytrzymać. Nigdy się nie kochaliście, tylko bez przerwy na siebie wrzeszczeliście. Gdy Ola była jeszcze w domu, modliła się, żebyście się wreszcie rozwiedli, dla świętego spokoju. Albo żeby ojciec umarł. Żeby pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu. I to ma być ta twoja szczęśliwa rodzina?
Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę to słyszę. Przecież…
Przecież ja tylko chciałam dobrze…
Dobrze dla wszystkich.
– Dlaczego wcześniej żadna z was mi o tym nie powiedziała? – zapytałam ze łzami w oczach. – Może mogłabym coś zrobić…
– Aha, na pewno! – uśmiechnęła się do mnie krzywo Marta. – Ty zawsze potrafiłaś tylko snuć się od okna do okna i histeryzować, czy ojciec wróci na noc, czy znowu nie. Nienawidziłam cię wtedy najbardziej. Chciałam, żebyś wreszcie wzięła się w garść i coś zrobiła.
– Ale co? Sama nigdy bym nie utrzymała rodziny… – tłumaczyłam. – Są kobiety, którym jakoś się udaje. Zresztą ojciec często więcej przepijał, niż zarabiał. Te jego długi… O wiele lepiej byłoby nam bez niego. Dobrze o tym wiesz.
Nie wierzyłam, że dziecko może się do mnie odnosić w taki sposób. Dlaczego nie rozumiała, że to wszystko zrobiłam dla niej? Dla nich? Marta wyjechała na studia i przestała się odzywać. Nie chciała przyjeżdżać do domu, pojawiała się tylko na święta. Nie przyjmowała też ode mnie pomocy, upierała się, że utrzyma się sama – ze stypendium i dorywczej pracy.
– Nie chcę twoich pieniędzy, mamo – powiedziała mi podczas jednego z tych niewielu przypadków, gdy przyjechała do domu. – Zbieraj dla siebie. Na pewno ci się przydadzą… Uzbieraj jakieś oszczędności i… Wyrzuć go wreszcie.
Nie umiałam tego zrobić. Męczyłam się z Włodkiem jeszcze kilka lat, zanim zmarł na zawał. Niemal każdego dnia darliśmy koty. Kłóciliśmy się o pieniądze i wódkę. O jego kochanki już nie, w międzyczasie mój dawniej przystojny mąż stracił cały swój urok. Zdziadział, miał wiecznie czerwoną, nalaną twarz. Ciągle tylko siedział przed telewizorem i żłopał piwsko. A jak już przepił tę swoją nędzną emeryturę, okradał mnie z tych kilku groszy, które miałam ze sprzątania i renty. Czy w końcu sama zapragnęłam od niego odejść? Nie. Mąż to mąż, a rozwód to grzech. Jaki by nie był, ślubowałam mu przed ołtarzem… Tylko raz się zawahałam. Gdy z domu postanowił wyprowadzić się Staś, nasz syn. Wiedziałam, że nie odchodzi w dobre miejsce – że on też sobie popija, bo odezwały się w nim geny ojca, że przenosi się do starszej kochanki i że tam również będzie pił.
Byłam zła, byłam wściekła
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że moje życie przecież mogłoby potoczyć się inaczej. A teraz? Co będzie ze mną teraz? Dziś kończę siedemdziesiąt lat. Nie będzie tortu ani rodzinnej imprezy. Siedzę sama w pustym, zimnym mieszkaniu – muszę oszczędzać na ogrzewaniu. Włodek nie żyje od dwóch lat. Syn zamienił się w ojca. Pije i nawet nie poznaje mnie na ulicy, gdy się mijamy. Z córkami utrzymuję sporadyczny kontakt. Ola wyjechała za granicę i tylko dzięki Marcie coś o niej wiem. Marta czasem do mnie zadzwoni, ale odwiedzać mnie nadal nie chce. Mówi, że potrzebuje czasu, by wszystko przemyśleć, zanim znowu postawi stopę w tym toksycznym miejscu. Nie zdmuchnę dziś świeczek, nie wypiję szampana, myślałam ponuro, wpatrując się w ścianę.
Zamiast tego usiądę i napiszę swoją balladę o straconym życiu. I wtem, choć wydawało mi się to niemożliwe, nieprawdopodobne, zadzwonił dzwonek do drzwi. Z początku nie chciało mi się nawet wstawać. Nie miałam nadziei, że to ktoś znajomy, raczej domokrążca, który jeszcze bardziej popsuje mi dzień… A jednak podeszłam i nieśmiało spojrzałam przez wizjer.
– O Matko Boska! – wyrwało mi się.
Czym prędzej otworzyłam. Na progu stała moja Marta. Uśmiechała się niepewnie i opierała ręce na ramionach Kamilki, mojej wnuczki, którą widziałam dotąd tylko kilka razy, najczęściej na zdjęciach.
– Syskiego najlepsego! – zasepleniła mała.
– Przepraszam, mamo – powiedziała moja córka. – Wiem, że chciałaś dobrze, choć my wolelibyśmy, żebyś bardziej walczyła o nas, nie o rodzinę, której nie było warto ratować.
– Wiem, wiem – kiwałam głową ze wzruszeniem. – Zacznijmy jeszcze raz, dobrze?
– Dobrze – zgodziła się Marta. – Zawsze można zacząć od nowa.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”