Będą inne dzieci, są państwo jeszcze młodzi – lekarz próbował mnie pocieszać. – To naprawdę nie koniec świata. „Co on gada?” – myślałem. Przecież malutka żyje! Słyszałem jej płacz, chociaż szybko mnie odgonili od łóżka, na którym rodziła Joasia. Widziałem pomarszczoną buźkę i ciemną główkę. Pomyślałem, że mała będzie miała czarne włosy… Jak jej mama.
– Panie doktorze, coś jest nie tak? – zapytałem z nagłą trwogą.
– Robimy badania, ale proszę się przygotować na to, że pańska córka jest chora. Bardzo chora. Nieuleczalnie… Joasia dopiero wybudzała się po ciężkim porodzie i nie była niczego świadoma. Trzymałem ją za rękę.
– Daj mi pić – prosiła, a zaraz potem: – Czemu mi nie przynoszą dziecka? Dowiedz się, co jest! Wyszedłem z sali, postałem chwilę na korytarzu. Wróciłem.
– Zaraz ktoś tu do nas przyjdzie – skłamałem. – Nie martw się.
– Czemu miałabym się martwić? – rozzłościła się Joasia. – Jeśli coś wiesz, powiedz to od razu.
Powtórzyłem jej słowa lekarza. Mam inżynierski ścisły umysł i łatwo przyswajam szczegóły. Tłumaczyłem, że u naszej córki zmutował się dziewiętnasty chromosom i dlatego komórki jej organizmu nie wykrywają insuliny w krwi. Nie przetwarzają glukozy w glikogen.
– Co z tego? – zaniepokoiła się Joasia. – Ma wszystkie paluszki? Nogi, ręce? Żadnej przepukliny, deformacji? Oczy, nos w normie?
– Tak – chciałem ją przytulić, lecz mnie odepchnęła. – Wszystko ma, tylko inne niż u innych dzieci.
– Jakie „inne”?! – już krzyczała. – Co znaczy „inne”?!
Nie wiedziałem, jak to opisać, więc pomogłem jej wstać, opatuliłem w szlafrok i podtrzymując statyw, bo miała podłączoną kroplówkę, poszedłem z nią do sali noworodków. Po drodze chciała nas zatrzymać pielęgniarka, jednak Joasia tak na nią spojrzała, że biedna kobieta prawie rozpłaszczyła się na ścianie, pozwalając nam iść dalej.
Musieliśmy wiedzieć, musieliśmy ją zobaczyć
Nasza dziewczynka miała malutką główkę i ogromne, szeroko rozstawione oczy. Wstydzę się tego, co powiem, ale przypominała miniaturową małpkę. Tylko nosek dziwnie jej wystawał, a dolna warga była spuchnięta i wywinięta prawie do brody. Zaskoczyły mnie jej rączki, nieproporcjonalnie duże przy drobniutkim ciałku. A ono nie miało koloru różowego ani nawet śniadego – było szare jak skrzydło ćmy. Tak mi się skojarzyło, bo tę szarawą, luźną skórę na jej rączkach i szyjce pokrywał delikatny puszek.
Bałem się spojrzeć na Joasię. Słyszałem, jak głośno oddycha, nie mogąc wciągnąć powietrza w zaschniętą krtań. Czułem to samo, aż mnie bolało w płucach, więc się skoncentrowałam, żeby nie zemdleć. Jak by to wyglądało – duży, silny chłop i tak się rozkleja, zamiast być wsparciem dla zrozpaczonej żony.
Pojęcia wtedy nie miałem o zespole Donohue. Słowo „leprechaunizm” też mi nic nie mówiło. Ani „krasnoludkowatość”. Kiedy wreszcie siwowłosy pan doktor poprosił nas do swego gabinetu i patrząc na Joasię, powiedział:
– Dziecko, urodziłaś elfa… – pomyślałem, że z nas sobie kpi.
Pytał, czy Joasia była prawidłowo prowadzona w czasie ciąży. Była, przynajmniej do siódmego miesiąca.
– Później mój ginekolog zaczął marudzić, że trzeba zrobić dodatkowe badania, bo według niego dziecko przestało rosnąć – mówiła Joasia.
– Rozumiem, że tych badań nie było?
– Nie było. Przestraszyliśmy się. Nie chcieliśmy ryzykować. Czułam się świetnie, po co miałam narażać maleństwo? – Asia tłumaczyła nasz lęk, że przez inwazyjne zabiegi mogliśmy stracić córkę.
– W państwa rodzinach nie było przypadków leprechaunizmu? – spytał, a my pierwszy raz usłyszeliśmy o tej chorobie.
– Nie było, a przynajmniej nic o tym nie wiemy…
– Macie strasznego pecha. Statystyki mówią, że elfie dziecko rodzi się raz na cztery miliony żywych narodzin i że oboje rodziców genetycznie musi mieć dwadzieścia pięć procent szans na takie poczęcie. Wam się zdarzyło. Jestem wiele lat położnikiem i w mojej karierze to dopiero drugi taki przypadek. Bardzo współczuję.
Niemożliwe, lekarz się myli! My jesteśmy zdrowi!
Płakaliśmy oboje. Ledwo do nas docierało, że malutka ma prawdopodobnie mocno uszkodzoną wątrobę i trzustkę, słabiutkie serce i w ogóle minimalne szanse na przeżycie.
– Elfy umierają bardzo wcześnie, na ogół w niemowlęctwie, rzadko dożywają kilku lat – powiedział lekarz na koniec.
Nie pamiętam, co było dalej. Siedziałem przy łóżku Joasi, która szlochała odwrócona do mnie placami. Nie wiedziałem, jak ją pocieszyć. Mijały minuty. Chciałem ja przytulić, objąć, ale ona nagle usiadła wyprostowana jak struna i patrząc mi prosto w oczy, syknęła:
– To twoja wina! Ja jestem zdrowa, ty musisz mieć w sobie to świństwo! Idź sobie, nie mogę na ciebie patrzeć!
Mówiła z taką nienawiścią, że wstałem i bez słowa wyszedłem z sali. Siedziałem trochę na korytarzu, ale nie mogłem znieść plakatu z różowym, uśmiechniętym bobasem. Powlokłem się do domu. Telefon dzwonił bez przerwy, widocznie rodzina i znajomi dobijali się z pytaniami i życzeniami, bo się rozeszło, że Joasia urodziła. Wreszcie nagrałem na sekretarkę komunikat, żeby nam dali spokój. „Mamy zmartwienie i chcemy być sami” – powiedziałem.
Do Joasi wcześniej dotarło, co się dzieje. Ja widocznie wolniej myślę, moje emocje są bardziej wyważone, spokojniejsze, nie poddaję im się od razu, jak ona. Poza tym nie wierzyłem lekarzowi. Nie mam jeszcze trzydziestki. Jestem zdrowy i silny jak koń. Nie piję, nie uznaję papierosów. Parę razy zapaliłem skręta, ale kiedy to było? Badania mam książkowe. Skąd u mnie jakaś mutacja genowa?
Nie jestem kretynem, żeby uwierzyć, że moja córka nie ma szans. Przeszukiwałem internet. Wchodziłem na portale medyczne i fora dyskusyjne, jednak nie dowiedziałem się niczego ponad to, co nam mówił doktor. Nie spałem od trzydziestu paru godzin, ale nie czułem zmęczenia. Wykąpałem się, ogoliłem i pojechałem do Joasi.
– Bardzo mi przykro – powiedziała pielęgniarka. – Żona nie chce pana widzieć. Nie może pan do niej wejść.
Dopiero wtedy mnie ogłuszyło.
– Muszę z nią pogadać! – błagałem. – Jest w szoku, dlatego tak się zachowuje. Ale nie może teraz być sama!
– Nie jest sama. Od wczesnego ranka siedzi przy niej jakiś pan.
Musiałem kucnąć i głęboko pooddychać. Wiedziałem, o kogo chodzi. Dwa lata temu Joasia chciała ode mnie odejść. Zakochała się w swoim szefie. Starszym przystojniaku z kasą. Walczyłem o nią, wróciła. Właśnie wtedy zdecydowaliśmy się na dziecko. Myślałem, że zapomniała… Pielęgniarka patrzyła na mnie ze współczuciem, ale była nieugięta.
– Niech pan spróbuje później – doradziła. – Wszystko się jakoś ułoży.
Wróciłem do domu. Znowu dzwonił telefon. Nie odbierałem. Następnego dnia w szpitalu mi powiedzieli, że Joasia się wypisała na własne życzenie. Przed wyjściem podpisała oświadczenie, że zrzeka się praw do dziecka. Nie wiedzieli, dokąd poszła.
Wypisała się, wyjechała, zapomniała…
Skierowałem się do córki. Leżała cichutko, nie kwiliła. Patrzyła na mnie rozumnie – może dlatego, że oczka miała takie ogromne. Dotknąłem jej rączki; pozwoliłem, żeby chwyciła mój palec.
– No, co mały krasnalu? — powiedziałem. – Ale się porobiło! Co my teraz zrobimy, biedaki? Nie martw się, mama wróci. Ochłonie, pomyśli i wróci. A na razie masz mnie. Jakoś damy radę.
Szukałem Joasi. Bez skutku. Wyjechała za granicę, zerwała wszystkie kontakty, nawet z własną rodziną. Jej mama mówi, że trzeba czekać, jednak ja mam coraz mniej nadziei. Za jakiś czas zabiorę malutką do domu. Na razie ustawiają jej specjalistyczną dietę, dobierają leki, robią coraz to nowe badania. Jestem u niej codziennie po kilka godzin. Uczę się, jak się nią opiekować.
Moja mama też mi pomoże.Po pierwszym szoku wzięła się w garść.
– Trzeba ją jak najszybciej ochrzcić – stwierdziła. – Jak jej damy na imię?
– Jakoś bajkowo. Może Jaśmina?
– Moja wnusia Jaśminka…
Wiem, że nie będzie ze mną długo. Lekarze uprzedzają, tłumaczą, wyjaśniają… Daję jej tyle miłości, ile umiem i mogę. Mam złamane serce, ale to przecież nie jest wina tego maleństwa.
Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę