W drodze do pracy z przyjemnością spojrzałam na fasadę zabytkowego budynku. Po dwóch latach remontu, robotnicy wreszcie zdemontowali rusztowanie. Podziwiałam jasnokremowy tynk, który pięknie lśnił w świetle poranka, oraz misterne architektoniczne detale. Było na czym zawiesić oko. „Ładnie to wygląda” – pomyślałam.
„Miło będzie przechodzić tędy co dzień rano”. Jakoś tak przyjemnie zrobiło mi się na duszy. Nic dziwnego, przecież każdy z nas lubi, kiedy świat wokoło pięknieje. Otóż, niestety, jednak nie każdy, co się wkrótce okazało… Już następnego ranka, kiedy tylko wyszłam zza rogu i na moment oślepił mnie blask słońca bijący od odnowionej fasady, oniemiałam. Przy budynku stało dwóch kilkunastoletnich chłopaczków i tak dziwnie machali rękami. W pierwszy momencie naprawdę nie pojęłam, co wyrabiają, bo byli do mnie odwróceni plecami. Ale po chwili obaj schowali do plecaków coś, co trzymali w rękach, a ja ze zgrozą zrozumiałam, że były to pojemniki po sprejach!
Obaj pomazali świeżo otynkowaną ścianę!
Teraz widniały na niej obrzydliwe rysunki, na które składały się jakieś esy-floresy i niecenzuralne słowo. „Jak mogli!” – przebiegło mi przez głowę. „Co za bezmyślność! Co za wandalizm!”.
– Hej, wy! – krzyknęłam do nich i zrobiłam krok w ich kierunku.
Spojrzeli na mnie i rzucili się do ucieczki. Wiedziałam, że ich nie dogonię w swoich klapkach na obcasach. Oni także to wiedzieli, bo jeden z nich, kiedy był już dość daleko, odwrócił się i pokazał mi obraźliwy gest.
– No jasne… – pokiwałam głową. – To jest akurat na waszym poziomie!
Tak bardzo mi było żal tej pobrudzonej ściany. Wiedziałam, że jej umycie będzie kosztowało krocie, a przecież ledwo co skończył się remont. „Teraz zamiast się cieszyć pięknem tego budynku, będę musiała patrzeć codziennie na te bazgroły” – myślałam zdruzgotana. „Ciekawe, czy rodzice tych smarkaczy wiedzą, jak się zabawiają ich dzieci?”. Kilka dni później stałam w kolejce do kasy w osiedlowym markecie, gdy nagle zobaczyłam tego chłopaka. Wychodził ze sklepu z puszką coli, w bejsbolowej czapce fantazyjnie przekrzywionej na głowie.
Od razu go poznałam, to był ten, który pokazał mi obraźliwy gest! On mnie nie zauważył, to była moja szansa… Szybko zapłaciłam za zakupy i poszłam za dzieciakiem. Wszedł do jednego z bloków, ja za nim. Udało mi się dojrzeć, w których drzwiach zniknął. Stanęłam przez nimi śmiało i zadzwoniłam. Miałam zamiar powiedzieć rodzicom tego gnojka, co zrobił kilka dni temu z nowo otynkowanym zabytkowym budynkiem.
Nie wiem, co sobie myślałam, jaki scenariusz roił się w mojej głowie: że od razu go zawołają, zrugają, powiedzą, że to skandaliczne, co zrobił. Nic podobnego się nie stało… Drzwi otworzył mi brzuchaty facet bez koszuli. Już na sam jego widok przestałam być taka odważna.
– Czego? – warknął, zionąc przetrawionym piwskiem prosto w moją twarz.
– Ja…. Eeee… pana syn wczoraj zniszczył ładny budynek… – zapiszczałam.
– Że co? – spojrzał na mnie jak na głupią.
– Pomalował ścianę sprejem! – zdobyłam się na odwagę i powiedziałam głośno.
– No i co? Ma chłopak malarski talent, nie? He, he, he! Gdzieś go musi pokazać!
– Ale on zniszczył czyjeś mienie! – wykrzyknęłam pełna oburzenia.
– Czyje? Pani?
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą.
– No, to w takim razie, o co chodzi? Wynocha mi stąd! – facet nagle zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Tak mnie tym wystraszył, że odskoczyłam gwałtownie, a potem stałam tam jeszcze przez chwilę oniemiała ze zdziwienia i wstydu. W ostatniej chwili bowiem zauważyłam, że ten dzieciak wychylił głowę ze swojego pokoju i śmiał się w głos! Widać było, że może liczyć na bezkarność…
Co miałam robić?
Nie pozostało mi nic innego, jak sobie pójść. Przez kilka kolejnych dni czułam się upokorzona i bezsilna. Rozważałam różne scenariusze. „Może powinnam powiadomić straż miejską? Powiem im, co widziałam… A może udać się do szkoły i poinformować dyrektorkę, co wyprawiają jej uczniowie? No cóż, mogłabym to zrobić, ale czy to by zapobiegło kolejnym aktom wandalizmu?”. Uważniej zaczęłam przyglądać się budynkom na swoim osiedlu. Wiele z nich było pobazgranych wyraźnie tą samą ręką.
Po jakimś czasie już rozpoznawałam „styl” kolejnych autorów. Stwierdziłam, że musi być ich czterech szczególnie zapalonych do tworzenia swoich bohomazów. Pewnie szczycą się przed swoimi kolegami tym, co robią. Uważają, że są tacy odważni i kreatywni. Może i cieszą się z tego powodu poważaniem. „A ciekawe, co by było, gdyby ci koledzy potępili ich, zamiast podziwiać?” – przyszło mi do głowy. „Tylko jak to zrobić?”.
Zaczęłam się nad tym zastanawiać. I jak to zwykle bywa, pomysł mi wpadł do głowy zupełnym przypadkiem. Pewnego dnia oglądałam w telewizji program o „ogródkowych partyzantach”, czyli ludziach, którzy sadzą kwiaty i inne rośliny wszędzie w swoim otoczeniu. Pokazano na przykład piekarnię, przed którą jej pracownicy posadzili na skwerku… zboże.
– Teraz chleb wszystkim dużo lepiej smakuje – przekonywał piekarz.
– No chyba! – roześmiałam się.
I wtedy pomyślałam, że trzeba dzieciakom dać możliwości zobaczenia, czym jest prawdziwy street art – sztuka ulicy! Pełna zapału wpisałam w internet odpowiednie hasła, szukając uznanych artystów. Zdobyłam kontakt do dwóch, którzy mieszkają w moim mieście.
– My też jesteśmy przeciwko bezmyślnemu niszczeniu budynków – zapewnili mnie. – Nie bazgrolimy byle gdzie! – usłyszałam to, co chciałam usłyszeć.
Spotkałam się z nimi i przedstawiłam swój plan. Przyklasnęli mi, więc pozostało mi zainteresowanie pomysłem urzędników z dzielnicy. Poszłam do ratusza i w pierwszej chwili odsyłano mnie od jednego pokoju do drugiego, ale byłam zdeterminowana. Musiałam osiągnąć sukces.
Wiedziałam, że mam rację!
Namówiłam więc na współpracę lokalny dom kultury. Anka, babeczka prowadząca zajęcia plastyczne, była moim pomysłem zachwycona. Wspólnie napisałyśmy konspekt i tym razem burmistrz naszej dzielnicy musiał przyznać, że jest świetny! Przyznał nam pieniądze na to, aby na osiedlowym placu zabaw wybudować murek, przy którym będą się odbywały happeningi – spontaniczne warsztaty plastyczne dla dzieci z naszej dzielnicy, prowadzone przez moich zaprzyjaźnionych już artystów ulicy!
Pełny sukces. Nasz plan naprawdę działa! Kiedy po raz pierwszy wieszałyśmy z Anką plakaty informujące o całym wydarzeniu, trochę się bałyśmy, że przyjdzie niewiele osób. Na szczęście się pomyliłyśmy! Przyszło ich mnóstwo! Wszyscy mogli do woli malować sprejami po murku zakupionymi przez burmistrza dzielnicy. Cały pomysł jednak polegał na tym, że jak już zrobili rysunek, to potem musieli go zmyć. Nie tylko po to, aby zrobić miejsce na następny, ale przede wszystkim, aby zobaczyć, jak trudno jest to zrobić.
– Łatwo jest pomazać ścianę, trudno ją wyczyścić. Stop wandalom! – nawoływali nasi uliczni artyści.
A dzieciaki były w nich wpatrzone jak w tęczę. Zorganizowałyśmy z Anką jeszcze wiele takich imprez w naszej dzielnicy. W ciągu kilku miesięcy powstały także kolejne ścianki do malowania na podwórkach.
Dzieciaki zaczynały rozumieć, że mazanie po budynkach to obciach, że tego nie robi żaden prawdziwy uliczny artysta. Dyrektorzy szkół zapraszali mnie i Ankę oraz naszych znajomych streetartowców na pogadanki. Anka wpadła także na pomysł, aby na swoich zajęciach plastycznych w klubie kultury uczyć street artu. Niestety, nie widziałam na nich tego ancymona, który pomazał kiedyś zabytkowy budynek…
Ale i tak cieszyłam się tym, co uzyskałam. Wyraźnie bowiem wokół mnie zmniejszyła się ilość pomazanych budynków, dzieciaki wolały w spokoju malować sprejami po przeznaczonych do tego ściankach. Zabytkowy dom, który tak lubiłam, także został starannie umyty. Któregoś dnia jednak, kiedy jak zwykle wyszłam zza rogu, spiesząc się do pracy – zamarłam. Przed czystą ścianą zobaczyłam bowiem znowu tego samego gagatka. Wyraźnie szykował się do bazgrolenia!
„No nie, tego nie zniosę!” – pomyślałam.
Zanim jednak wkroczyłam do akcji, podbiegli do niego jego koledzy i…
– Sebek, co ty robisz? Tak nie wolno! – zakrzyknęli.
– Bo co? – odciął im się.
– Bo to obciach, wandalu! Pomażesz ścianę, to nie grasz z nami meczu! – zapowiedzieli mu i poszli w stronę boiska.
Stałam i patrzyłam, co się będzie dalej działo. Chłopak także stał przez chwilę, a potem nagle wrzucił spray do plecaka i poszedł za swoimi kolegami. Ściana została nienaruszona! Tak! Poczułam smak zwycięstwa.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”