–Mamo, mogę pobiec na tamte drabinki? – synek wskazał palcem na wielką, metalową konstrukcję.
– Leć! – powiedziałam.
Jeszcze parę lat temu drżałabym ze strachu, gdyby próbował się wspiąć wyżej niż na obramowanie piaskownicy. Każde nasze wyjście na plac zabaw wyglądało tak samo. Musiałam chodzić za Mikołajem krok w krok, bo potykał się o własne nogi.
Mogłam zapomnieć o usadowieniu się na ławce i doglądaniu swojego dziecka z pewnej odległości. Mikołaj od maleńkiego miał problemy motoryczne, a skrajne wcześniactwo na zawsze naznaczyło jego życie.
Diagnozę dostaliśmy już w wieku 6 miesięcy
– Nogi są mocno porażone, pani syn raczej nie będzie chodził – usłyszałam od pani doktor tuż po zrobieniu rezonansu.
Wydawało mi się wtedy, że nic gorszego nie mogło nas spotkać. Mogło. Ojciec Mikiego po usłyszeniu diagnozy zrejterował i zostawił mnie samą z chorym dzieckiem.
– Przykro mi, nie jestem gotowy na coś takiego, nie udźwignę tego. Jesteśmy młodzi, powinniśmy korzystać z życia, rozwijać się, a on będzie tylko ciężarem – Marek wskazał na łóżeczko, w którym spał Mikołaj. – Możesz zaprzeczać, oburzać się, mówić, że jestem nieczuły, niedojrzały, ale taka prawa. On…
– Ten on, draniu – syknęłam ze złości, przerywając mu – to twój syn!
– Aga, pomyśl, to nie ospa czy grypa, nie minie, nie przejdzie, nie wyrośnie z tego. To będzie bardzo chore dziecko. Nie oglądasz telewizji? Na wózkach, powykręcane, nie mówią, nie potrafią jeść, robią pod siebie. Będzie jak lalka.
– Ale to nadal będzie twoje dziecko! I będziesz na nie łożył, zaręczam ci. Nie odpuszczę, nie łudź się, nie myśl, że uniosę się honorem – zapowiedziałam mu.
Przyjaciółki się mną zaopiekowały
Przy Marku się trzymałam i nie uroniłam ani jednej łzy. Pozwoliłam sobie na słabość dopiero wtedy, kiedy wyszedł. Jak ja to ogarnę? Sama! Byłam przerażona. Moi rodzice nie żyli, nie miałam rodzeństwa ani chmary przyjaciół.
Mogłam liczyć tylko na Lidkę i Zuzę, ale one miały swoje życie. Lidka niebawem wychodziła za mąż, a Zuza robiła karierę w przemyśle farmaceutycznym. Nie chciałam obarczać ich moimi problemami. Przyjaciółki miały jednak na ten temat inne zdanie, bo następnego dnia przyjechały z pełną torbą zakupów.
– Wiem wszystko od Marka, rozmawiał z Błażejem – poinformowała mnie od progu Lidka. – To zwykły dupek, a nie facet. Nawet się nie waż za nim płakać, nie warto – dodała, wchodząc do środka.
Po raz pierwszy od wczoraj się uśmiechnęłam. Jednak nie zostałam całkiem sama. Co więcej, moje przyjaciółki opracowały dalszy plan działania.
– Musisz podać gada o alimenty, jest dobrze ustawiony, niech płaci. Pomogę ci napisać wniosek – Zuza wyciągnęła cienką teczkę. – Druga sprawa, trzeba wyrobić małemu orzeczenie o niepełnosprawności. Będzie ci przysługiwało świadczenie pielęgnacyjne na dziecko plus inne pomniejsze zasiłki.
– Znajdziemy też jakąś dobrą fundację, wiesz, żebyś mogła zbierać dla małego jeden procent – wtrąciła Lidka.
Miałam ochotę je wyściskać. Po raz pierwszy od odejścia Marka uwierzyłam, że sobie poradzę.
A może nie będzie aż tak źle?
Musiałam przejść przez mnóstwo biurokracji, ale z pomocą dziewczyn udało mi się zapewnić Mikołajowi godziwy byt. Marek przynajmniej tutaj zachował się, jak należy, i wyraził zgodę na wysokie alimenty.
Nieoczekiwanie pomogła mi też niedoszła teściowa, która chętnie odwiedzała wnuka i wspierała nas finansowo. Mój eks pochodził z dobrze sytuowanej rodziny, spory majątek pomnażały kolejne pokolenia. Skakałam z radości, kiedy Maria zapłaciła za kapitalny remont mieszkania, które odziedziczyłam po rodzicach.
– Mój wnuk musi mieszkać w godnych warunkach. Póki ja żyję, niczego wam nie zabraknie – obiecała.
O Marku i teściu nie chciała rozmawiać. Dowiedziałam się od niej tylko tyle, że obydwaj uważali Mikołaja za głęboko niepełnosprawne dziecko, dlatego żaden z nich nie kwapił się do kontaktu z nim.
– Mężczyzn takie rzeczy przerastają, my, kobiety, jesteśmy silniejsze.
To prawda. Zaczęłam poznawać chorobę syna, oswajać się z nią i ze zdumieniem odkryłam, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Mikołaj wcale nie musiał być skazany na wózek, mógł chodzić, mówić, czytać i pisać. Mógł uczęszczać do normalnej szkoły, bo ponad połowa pacjentów z mózgowym porażeniem dziecięcym nie ma upośledzenia intelektualnego.
Bacznie obserwowałam Mikołaja. Gdyby nie napięcie w nóżkach, można by pomyśleć, że to zdrowe dziecko. Uśmiechał się do mnie, ładnie jadł, osiągał progi rozwojowe co prawda później niż rówieśnicy, ale docierał do nich i je przekraczał. Usiadł, raczkował, a w dwudziestym miesiącu życia wbrew temu, co mówili lekarze, zrobił pierwsze samodzielne kroczki.
– Może lekarz się pomylił – zastanawiała się Maria, kiedy Miki skończył dwa lata.
Mój synek zaczął mówić, bawił się zabawkami, a wizyta w poradni psychologiczno-pedagogicznej potwierdziła, że rozwija się w normie intelektualnej dla swojego wieku. Odetchnęłam z ulgą.
– Nie sądzę, by się pomylił – powiedziałam. – Jest napięcie w nóżkach. Robimy postępy, bo codziennie ćwiczymy, ale sama widzisz, że ciągle się przewraca.
– Widzę, jak się dla niego poświęcasz, jesteś wspaniałą mamą. Szkoda, że mój syn nie potrafi tego docenić – westchnęła Maria.
– Szczerze mówiąc, już mnie to nie boli – przyznałam. – Życzę mu jak najlepiej.
Lekarze odsyłali mnie z kwitkiem
Nie skłamałam. Od mojego rozstania z Markiem minęło półtora roku. Mój eks zdążył zastąpić mnie inną kobietą i bez skrępowania pokazywał się z nią na mieście. Zresztą Marek od zawsze był na świeczniku.
Syn znanego adwokata, który poszedł w ślady ojca, w mieście wszyscy znali jego rodzinę. Dlatego kiedy urodziłam Mikołaja, towarzystwo huczało od plotek. Jedni na Marka klęli, inni go bronili. Mnie od dawna był obojętny.
Wystarczyło mi, że daje pieniądze na syna. Słyszałam mnóstwo historii, w których matka zostawała z chorym dzieckiem sama, na lodzie, bo tatuś nie kwapił się do pomocy finansowej. Doceniałam więc to, co mam.
Doskwierało mi tylko jedno. Tak niewiele brakowało, by Miki nie odróżniał się od zdrowych dzieci. Nóżki miał porażone, ale na pierwszy rzut oka kompletnie nie było tego widać. Był jedynie wolniejszy od zdrowych dzieci, a kiedy się śpieszył, lewą nóżką wspinał się na palce.
Większy problem stanowiły zaburzenia równowagi. Ciągle chodził posiniaczony. Musiałam go pilnować jak oka w głowie, a i tak nie zawsze udawało mi się ustrzec syna przed upadkiem. Drążyłam i szukałam pomocy, gdzie się da, ale wszędzie odsyłano mnie z kwitkiem.
– Niech się pani cieszy, że to tylko tak – słyszałam najczęściej. – Wraz ze wzrostem dziecka będzie gorzej. Przykurcze, operacje ortopedyczne… Trzeba się na to przygotować – oznajmiali bez emocji lekarze.
Przeczytałam masę artykułów na temat leczenia choroby Mikiego i wcale nie byłam mądrzejsza. Więcej dowiadywałam się od rodziców dzieci z podobnym problemem.
Miki dostał zielone światło na zabieg
– Będzie gorzej, przygotuj się, tak po prostu jest – mówili.
Nie będzie, nie pozwolę, żeby mój syn skończył na wózku, za nic w świecie, myślałam.
Szukając, wciąż szukając, trafiłam w internecie na film z lekarzem ze Stanów Zjednoczonych, który od lat z powodzeniem leczył mózgowe porażenie dziecięce za pomocą jednej operacji. Skontaktowałam się z nim, wysłałam mu filmy oraz badania Mikołaja i – hura! – zostaliśmy wstępnie zakwalifikowani do zabiegu. Prognozy były pomyślne.
Czas w USA do dziś wspominam jak sen. Tyle dobroci nas tam spotkało. Mikołaj został w szpitalu tylko pięć dni po zabiegu, a przez kolejne trzy tygodnie przychodziliśmy na rehabilitację. Postępy pojawiały się z dnia na dzień. Miki czuł się świetnie. Rekonwalescencja postępowała rewelacyjnie, a ja wreszcie dostrzegłam światełko w tunelu…
Śmiech Mikołaja wyrwał mnie ze wspomnień. Trzy lata po operacji mój dzielny chłopczyk biega i jeździ na rowerze, choć na początku naszej drogi lekarz nie dawali mu szans nawet na chodzenie.
Mieliśmy wiele szczęścia w naszym nieszczęściu, zdaję sobie z tego sprawę. Podobnie jak z tego, że nasza walka nigdy się nie skończy. Nadal musimy sporo ćwiczyć, ale z tym akurat nie ma problemu. Miki się przyzwyczaił.
Boję się, co może zrobić Marek
Młody chodzi do przedszkola, ma kolegów, ja zrobiłam studia z fizjoterapii i odważyłam się wrócić do pracy. Przez ten czas nie spojrzałam nigdy na żadnego mężczyznę. Brakuje mi bliskości, ale nie wiem, czy jestem w stanie jeszcze komuś zaufać. Choćby Marek… Boję się, co kombinuje.
Rozejrzałam się dookoła, czy przypadkiem znowu nas nie obserwuje. Przychodził czasem na plac zabaw i patrzył na młodego z daleka. Przyznał mi się do tego.
– Pomyliłem się co do ciebie, jesteś wspaniałą kobietą, a ja zachowałem się jak tchórz – ledwie kilka dni temu uraczył mnie wyznaniem, o jakie nigdy bym go nie posądziła. – Patrzyłem na Mikołaja i na ciebie. To niesamowite, jakie postępy zrobił, jest jak… jak zdrowe dziecko.
– Nie twoja zasługa – podsumowałam cierpko.
Byłam zła, że przypomniał sobie o synu dopiero wtedy, kiedy choroba przestała być widoczna. Hipokryta cholerny. Odtrącił swoje dziecko, kiedy najbardziej potrzebowało ojca. Czy można coś takiego wybaczyć? I pozwolić mu, by teraz spijał śmietankę?
Nie wiem, co przyniesie przyszłość, i co gorsza, jakie zamiary ma wobec Mikołaja Marek. Mój syn ma pięć lat i nie widział ojca na oczy. Codziennie zastanawiam się, czy stracony czas można jeszcze nadgonić i czy jestem gotowa na to, by po raz kolejny dokonać rewolucji w naszym życiu.
Czytaj także:
„Siadając za kierownicą, żona płakała z przerażenia. Nie sądziłem, że kawałek metalu przełamie jej absurdalne lęki”
„Mojego męża dopadł kryzys wieku średniego. Publikował całe swoje życie na Facebooku i zrobiłby wszystko dla lajków”
„Oszuści podawali się za misjonarzy z Afryki i zbierali na biedne dzieci. Pół wsi okradli z ciężko zarobionych pieniędzy”