Wszystko zaczęło się od tego, że ksiądz proboszcz rozsypał sól. A właściwie nie, zaczęło się od tego, że był to piątek trzynastego. Chociaż wszyscy ganią teraz przesądy, powtarzając, że to pozostałości ze średniowiecza, zabobon i ciemnogród, ja tam zawsze łapię się za guzik, gdy widzę kominiarza, i spluwam przez lewe ramię, ilekroć widzę czarnego kota przebiegającego mi drogę.
Tego dnia wstałam z trudem
Korzonki bolały mnie niemiłosiernie. Coś mnie tknęło – poczłapałam tak szybko, jak mogłam, w stronę kalendarza. Oczywiście! Jak byk stało: trzynastego, piątek.
Potrząsając smutno głową, zjadłam swoje kluski na mleku i powędrowałam na plebanię, żeby przygotować wielebnym śniadanie. Szłam właśnie do jadalni z talerzem jajecznicy na pomidorach, gdy usłyszałam brzęk tłuczonego szkła.
W pokoju ukazał się moim oczom istny Armagedon – ksiądz proboszcz nagarniał rozsypaną sól, a ksiądz katecheta zbierał z podłogi resztki solniczki.
– Jezusie słodki, rozsypał ksiądz sól?! – aż załamałam ręce.
– Ależ nic się nie stało, droga pani Emilko – zdziwił się proboszcz. – Sól jeszcze względnie tania, a solniczka brzydactwo, prezent od kanonika. Chwała niebiosom, że się stłukła.
– Tu nie o sól chodzi, ale o siedem lat nieszczęścia, ot co! – wyznałam.
Katecheta pokręcił głową z przyganą.
– Katoliczka, mądra kobieta, a w głupstwa wierzy – skarcił mnie.
Pewnie, bo co miał powiedzieć.
Ale ja swoje wiem! Też się z przesądów śmiałam jako młoda dziewczyna. A pewnej nocy nasz pies wył caluteńki czas, aż nas wszystkich pobudził. Babcia tylko kiwała głową i powtarzała, że wróży to komuś rychłą śmierć. No i zaraz następnego dnia tatuś spadł z drabiny. Prosto na psa. I zabił go na śmierć. I co, to nie był znak?
Od tego czasu zaczęłam szanować stare przekonania, a z czasem przekonałam się, ile w nich jest prawdy… Wzdychając ciężko, bo w krzyżu łupało mnie bez przerwy, podniosłam kawałki szkła i pozamiatałam sól. Ale wiedziałam już, że to nie będzie łatwy dzień.
Najpierw Puszek, mój pies, zniszczył mi piękne hortensje, potem kotka naostrzyła sobie pazurki na tapicerowanym krześle, które kupiła świętej pamięci mamusia. Przypaliłam zupę, nie dosoliłam kartofli, za to do kompotu wpadła osa.
Jednak i tak dziękowałabym Bogu, gdyby tylko na tym się skończyło.
Czarny kot w kościele? Zaraz coś się wydarzy
Po południu wybrałam się na nabożeństwo. Na zakręcie drogę zabiegł mi czarny kot. Poznałam sierściucha od razu – to był zwierzak tych nowych, co się wprowadzili do naszej wsi dwa miesiące temu.
Dziwaczne to zwierzę. Na smyczy chodził jak jakiś kundel, a ta nowa, Majewska, kupowała mu w sklepie karmę dla zwierząt, co jest droższa niż porządna konserwa. Fanaberie jakieś!
U nas, jak świat światem, kot jadł to, co zostało człowiekowi z obiadu, i na myszy szedł. A kocur Majewskich myszy to pewnikiem tylko w telewizji widział, bo z domu go nigdy nie puszczali samego.
Teraz musiał się wymknąć przez jakieś okno, spryciarz jeden.
– A kysz! – machnęłam ręką.
Żeby mu nie przyszło czasami do tej czarnej głowy wejść do kościoła za swoją panią. Weszłam do świątyni i usiadłam na swojej ławce w kącie, tuż przy wejściu.
No, tu nic nie mogło ujść mojej uwadze. Majewscy siedzieli w nawie bocznej, na przedzie kościoła. Dobrze, że chociaż na nabożeństwa chodzą, bo wiadomo, co to w miastach dzisiaj się dzieje…
Do mszy zostało jeszcze trochę czasu, więc wyciągnęłam z kieszeni różaniec, i przesuwając paciorki między palcami, przyglądałam się ludziom siedzącym w pobliskich ławkach. Tuż przede mną zobaczyłam swoją dobrą znajomą. Odkąd zamieszkała u niej córka, rozwódka z półrocznymi bliźniętami, Kryśka zrobiła się bardzo pobożna i codziennie biegała na msze. A może po prostu w kościele miała odrobinę ciszy i spokoju?
Organista zaczął już grać pierwsze takty: „Być bliżej ciebie chcę”, gdy kątem oka zauważyłam jakiś kształt przemykający obok. Oto, zadarłszy ogon do góry, kot Majewskich wmaszerował główną nawą.
Ci chyba nie widzieli zwierzaka, bo nie ruszyli się nawet. Gdybym tylko go wcześniej zauważyła, zaraz ucapiłabym sierściucha za grzbiet i za drzwi z nim! Ale on poszedł już dalej, nie wypadało mi ganiać kota po kościele jak jakiejś wariatce.
Usłyszałam, jak w przedsionku chłopy zaczynają gadać i śmiać się ukradkiem. Wkurzyło mnie to. Bo teraz śmichy-chichy robią, ale jak koło nich kocur szedł, to nie miał kto go złapać! Inni ludzie w kościele też z trudem powstrzymywali śmiech. Na szczęście, ksiądz jeszcze marudził w zakrystii i niczego nie zauważył.
Kot tymczasem przeszedł się powolutku nawą i ruszył w stronę ołtarza. Tam jakiś przytomniejszy ministrant rzucił się za nim w pogoń… Trzeba zaznaczyć, że u nas w kościele w każdą sobotę podłoga jest pastowana i froterowana. A że kot miał cztery łapy, to dał radę się utrzymać. Chłopak pośliznął się jednak nieszczęśliwie i łups! Wylądował krzyżem przed ołtarzem jak, nie przymierzając, diakon na święceniach. Reszta ministrantów zapędziła kota w kozi róg i jeden, trzymając go w wyciągniętej ręce, wyniósł szybko z kościoła. Akurat w tym momencie ksiądz wyszedł z zakrystii.
Na dalsze wypadki nie trzeba było długo czekać. Kryśka zasnęła na czytaniu, przechylając się powoli w stronę swojej sąsiadki. Ta szturchnęła Kryśkę mocno w bok, więc Kryśka oprzytomniała i siadła prosto jak struna. Niestety, podczas psalmu zaczęła się zsuwać w drugą stronę. Nieszczęściem tak opadła, że zahaczyła o beret swojej sąsiadki z drugiej strony.
Biedna kobiecina, trzymała beret jedną ręką, drugą starała się zaś delikatnie odepchnąć Kryśkę. W końcu nie wytrzymała i dała jej mocnego kuksańca. Wtedy Kryśka, przekonana że to już czas, poderwała się z ławki z głośnym okrzykiem: „Alleluja! Alleluja!”.
Ministrant przerwał czytanie, a wszyscy ludzie obejrzeli się na biedną Kryśkę. Ta już do końca mszy siedziała wyprostowana na baczność i czerwona jak cegła. Idę o zakład, że od tej pory już zawsze bardzo się pilnowała w kościele.
Jak żyję, jeszcze nigdy się tak nie wstydziłam
Po ewangelii ksiądz proboszcz wyszedł z tacą. Monety sypały się hojnie, bowiem składka była na zbożny cel pomocy chorej dziewczynce z sąsiedniej parafii. Gdy ksiądz doszedł do mnie, wyciągnęłam z kieszeni i rzuciłam na tacę pięć złotych. Nie wiem, czy za długo przytrzymałam rękę, czy to proboszcz się śpieszył, dość, że wytrąciłam mu tacę.
Rozległ się brzęk, monety potoczyły się we wszystkie strony. Nigdy nie przeżyłam takiego wstydu w kościele! Rzuciłam się zbierać bilon, a ze mną wszyscy z najbliższych ławek. Ale że to taka loża dla starszych pań, więc nie bardzo nam szło. W końcu proboszcz powiedział, że przyśle po mszy ministrantów.
Po skończonym nabożeństwie odetchnęłam z ulgą. Wyszłam z kościoła, a tam, przy bramie siedział, najwyraźniej czekając na swoich państwa, kot. I mogłabym przysiąc, że ten szelma mrugnął do mnie!
Czytaj także:
„Ja chciałam awansów i kariery, a on spokojnego życia na wsi. Musieliśmy się rozstać, choć nie było to łatwe”
„Wychowałam się w imprezowni. Rodzice kupili na wsi dom, do którego nieustannie zjeżdżali znajomi na imprezy i darmowe spanie”
„By robić światową karierę, uciekłam z zapyziałej polskiej wioski. Z deszczu pod rynnę - trafiłam na francuską wieś”