Kiedy miałam 10 lat, przeszłam ciężką operację. Niby banalna sprawa – wyrostek robaczkowy. Ale miałam podwójnego pecha – wystąpiły groźne powikłania, a na dodatek podano mi złą krew podczas transfuzji. Od tamtej pory ciągle słyszałam, że nigdy nie zostanę mamą. Lekarze uświadamiali mi to przy każdej okazji:
– Przykro mi, ale ciąża w pani przypadku jest niemożliwa.
Za młodu mnie to nie martwiło
Na początku mi to nie przeszkadzało. Byłam nastolatką, więc nie myślałam o tym, co będzie kiedyś. Miałam zresztą nadzieję, że się mylą. Kiedy jednak wyszłam za mąż i nie mogłam zajść w ciążę, zaczęłam się coraz bardziej niepokoić, że faktycznie, być może nigdy nie zostanę mamą.
Kiedy moja młodsza siostra urodziła wspaniałego synka, cieszyłam się, ale jednocześnie było mi niezwykle przykro. Wtedy coraz bardziej intensywnie starałam się zajść w ciążę, a myśl o tym stała się wręcz moją obsesją. Codziennie modliłam się i powtarzałam: „Panie Boże, błagam cię, spraw, żebym zaszła w ciążę i urodziła zdrowe, śliczne, kochane maleństwo!”. Modliłam się i płakałam, i nic. Nie mogłam skupić się na pracy. Cierpiałam za każdym razem, gdy widziałam kobiety w ciąży lub pary z wózkiem na spacerze.
W końcu zdecydowałam się pójść do lekarza. Na szczęście trafiłam do wspaniałej pani doktor. Ona jedyna nie straszyła mnie, że nie będę miała dzieci.
– Nie jest dobrze, ale jest mała szansa – stwierdziła po badaniu.
Zapaliło się dla mnie światełko nadziei.
– Widzę tu duży guz – ciągnęła lekarka, przeglądając dokumentację diagnostyczną. – Trzeba go szybciutko usunąć, bo to już najwyższa pora, żeby wziąć się za rodzenie dzieci.
Długa droga dopiero się zaczynała
Te słowa dodały mi otuchy i chociaż strasznie się bałam, zdecydowałam się na operację. Odchodziłam od zmysłów, kiedy po wszystkim czekałam na wynik markerów nowotworowych i badania histopatologicznego. Gdy na szczęście okazało się, że nie było to nic groźnego, moja radość nie miała końca. Lekarz, który mnie wypisywał ze szpitala, stwierdził:
– Mam nadzieję, i tego pani życzę, że wszystko będzie dobrze. Ale jeśli przez rok od operacji nie uda się pani zajść w ciążę, należy zgłosić się do kliniki leczenia bezpłodności.
Z wynikami poszłam do mojej doktor.
– Teraz po operacji jest najlepszy moment na zajście w ciążę – powiedziała.
Przepisała mi leki, a ja pełna nadziei, jak na skrzydłach, wróciłam do domu. Minął jednak miesiąc, dwa, trzy, cztery i nic. Tak jak byłam pewna, że będzie dobrze, tak z dnia na dzień, przestawałam w to wierzyć. Załamałam się. Ile ja łez wylałam, to jeden Bóg wie. Codziennie się modliłam. Pojechałam nawet do Częstochowy, prosić Matkę Boską o dzieciątko.
Moja kochana pani doktor myślała już o zapłodnieniu in vitro.
– Najpierw pani mąż musi zrobić badanie nasienia, a pani – jamy macicy, czyli HSG. Polega ono na podaniu kontrastu radiologicznego przez szyjkę do jamy macicy i zrobieniu zdjęć.
Wyniki męża były dobre, a ja strasznie bałam się HSG, bo nasłuchałam się, że jest potwornie bolesne, więc coraz bardziej je odwlekałam w czasie. Nadal wierzyłam, że Bóg mi pomoże i w końcu zajdę w ciążę. Minęły 2 lata od operacji i nic, za to moja najmłodsza siostra spodziewała się dziecka. Jak ja jej zazdrościłam. Wtedy w końcu zdecydowałam, że jednak pójdę na to nieprzyjemne badanie drożności jajowodów i zgłosiłam się do lekarza.
To był październik. Pani doktor stwierdziła, że zanim pójdę do szpitalu, mąż musi zrobić jeszcze raz badanie nasienia, żeby wynik był aktualny. Od tej pory nie kochaliśmy się, bo przyjmowałam leki, niezbędne do przygotowania mnie do zabiegu. Bardzo się bałam, ale znowu pojawiła się nadzieja. Wymarzyłam sobie, że zaraz po zabiegu zajdę w ciążę i już 24 grudnia nie dostanę planowanej miesiączki, a pod choinkę położę mojemu mężowi karteczkę z napisem: „Będziesz tatą”.
Do dziś pamiętam, jak strasznie rozpaczałam, kiedy tym razem, to wyniki męża wyszły źle.
– Poczekajmy jeszcze – spokojnie stwierdziła doktor. – Powtórzymy badanie po świętach.
Całe szczęście, że zbliżały się święta. W atmosferze przedświątecznych przygotowań zapomniałam o kłopotach.
To był cud
W tym czasie babcia zamieniła mieszkanie, więc pomagałam jej przy przeprowadzce, potem zakupy, porządki, prezenty. W sumie dopiero w Wigilię na pasterce przypomniałam sobie, że tego dnia powinnam była dostać miesiączkę. Ale to jeszcze nie nastąpiło. Stałam w kościele i przez całą mszę powtarzałam w myślach: „Jezu, proszę cię, żebym już była w ciąży”.
W pierwszy dzień świąt także nie potrzebowałam podpasek i czułam, jak rośnie we mnie napięcie: co się ze mną naprawdę dzieje? Następnego dnia jechaliśmy całą rodziną do cioci. Wszyscy przez całą drogę w samochodzie śmiali się i rozmawiali, a ja tylko patrzyłam przez szybę i powtarzałam w myślach: „Boże, spraw, żeby to się wreszcie stało”. Z jednej strony miałam nadzieję, a z drugiej myślałam, że brak okresu to wynik mego przeziębienia.
Święta minęły i nadal żyłam w niepewności, lecz nie miałam odwagi, żeby kupić test. Dopiero dzień przed sylwestrem nie wytrzymałam. Zrobiłam próbę, ale bałam się spojrzeć na wynik, uciekłam z łazienki, po chwili jednak tam wróciłam i zobaczyłam dwie kreski.
Zamiast się cieszyć, poczułam niepokój, zaczęłam płakać. Nie wierzyłam, że test wskazuje prawidłowy wynik. Mówiłam: „Boże, to przecież niemożliwe”. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że to prawda. Zaczęłam skakać ze szczęścia.
Kiedy mąż przyszedł z pracy, siedziałam na łóżku i płakałam. Powiedziałam mu, co się stało. Jemu też było trudno uwierzyć w to szczęście. Kazał mi natychmiast zadzwonić do lekarza. Wykręciłam numer i drżącym głosem zaczęłam mówić do słuchawki:
– Pani doktor, zrobiłam test... są na nim dwie kreski?
– Proszę do mnie przyjechać. Czekam w każdej chwili – usłyszałam odpowiedź.
Już po kilku minutach byłam w gabinecie. Kiedy weszłam, doktor od razu poprosiła, abym się położyła. Po krótkim badaniu triumfalnie wykrzyknęła:
– Ciąża, szósty tydzień, pani Kasiu.
Łzy szczęścia ciekły mi po policzkach. Wzruszenie udzieliło się też lekarce. Przytuliła mnie i szlochałyśmy obie. Mój mąż trzy razy upewniał się:
– Pani doktor, czy nie ma żadnych wątpliwości?
Nie było. Lekarka od razu założyła mi kartę ciążową, którą w sylwestra pokazałam swoim bliskim.
Wszyscy płakali ze szczęścia, zarówno w mojej, jak i męża rodzinie. A po kilku miesiącach trzymałam już w rękach moje wymarzone, wymodlone zdrowe, śliczne, kochane, maleństwo. Już nie cierpiałam widząc, jak siostra i bratowa tulą swoje dzieci, bo ja również byłam mamą. Najszczęśliwszą na świecie.
Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.
Więcej listów do redakcji: „Teściowa to hetera, która ciągle mnie krytykuje i poucza. W uszach mam tylko jej ciągły jazgot”„Nasza miłość przetrwała życiowe burze, a pokonały ją drobne nieporozumienia. Mąż odszedł bez wyjaśnienia”„Mąż zdradził mnie z moją przyjaciółką, a ja postanowiłam, że już zawsze będę sama. Życie zdecydowało inaczej...”