Poranek był niezbyt ciepły, ale słoneczny. Wręcz idealny na wyprawę do lasu. Weszłam do pokoju córek – 13 letniej Madzi i 11 – letniej Ewci i rozsunęłam grube zasłony przy oknie.
– Wstawajcie, czas na jagody!
– Oj, mamo, zaaaaraz. Jeszcze pięć minut! – naciągnęły kołdry na głowy.
– Jak się będziecie tak guzdrać, to wam wszystko wyzbierają! Konkurencja już nie śpi. Widziałam przez okno Karolinę! Biegła do lasu, jakby się paliło! – krzyknęłam i poszłam szykować śniadanie.
Kwadrans później moje córki już jadły kanapki
– Jak znajdziecie jakieś dobre miejsce, to może do południa nawet ze cztery pięciolitrowe wiaderka napełnicie. Tylko ładne owoce wybierajcie, żeby potem udało się to wszystko sprzedać! Przydałoby się nam parę groszy... – westchnęłam, patrząc na niezapłacony rachunek za prąd.
Mieszkamy na wsi, na Podlasiu. Pięknie tu, cicho i spokojnie, ale biednie. Nasza pięcioosobowa rodzina utrzymuje się z niewielkiego gospodarstwa. Trudno nam związać koniec z końcem. Mąż jest mechanikiem samochodowym. Pracował na pół etatu w pobliskim miasteczku, ale dwa lata temu właściciel zamknął warsztat. Teraz praca to luksus. Ale na bezczynność i narzekanie nas nie stać. Musimy jakoś zdobyć pieniądze. I każdy stara się do tego przyłożyć. Dzieci też… W lecie zbierają jagody. Sprzedajemy je potem miastowym, przy głównej drodze lub oddajemy do skupu. Ale to w ostateczności, bo tam proponują grosze, nie opłaca się. Jeśli więc coś zostanie, najczęściej robimy przetwory. Dżemy, kompoty. Na zimę jak znalazł! I oszczędność też wielka, bo już w sklepie kupować nie trzeba.
– Mamo, to my idziemy! – wyrwały mnie z zamyślenia głosy córek.
Stały w progu uzbrojone w wiaderka i butelkę z jakimś piciem.
– Dobrze, tylko nie zapuszczajcie się zbyt daleko! Podobno tuż za porębą pięknie w tym roku jagodniki obrodziły. Nazbierajcie, ile się da i szybko wracajcie – powiedziałam.
– Ojej, nic się nie martw! Przecież nie jesteśmy już dziećmi! – roześmiały się i ruszyły ścieżką w stronę lasu.
Poczekałam, aż znikną za zakrętem i zabrałam się za swoją robotę.
Mąż był już w polu
Nakarmiłam i napoiłam zwierzęta, ogarnęłam podwórko. Potem obudziłam 5-letniego synka Stasia i razem poszliśmy pielić warzywnik. Wyrywając chwasty, pomyślałam, że jak nie uda się sprzedać całego zbioru, który przyniosą dziewczyny, to zrobię na kolację pierogi. Sezon na jagody dopiero się zaczął i na szczęście jeszcze nikt w rodzinie nie miał ich dość… Do domu wróciłam w południe i zaczęłam szykować słoiki na jagody. Byłam pewna, że Ewcia i Madzia zjawią się lada chwila. Ale minęła godzina, potem następna, a ich nie było.
– Może się zgubiły? – spytałam męża, który przyszedł z pola na obiad.
– Nie żartuj! Pewnie spotkały w lesie koleżanki i się zagadały, jak to dziewczyny – machnął tylko ręką.
– No tak, nie ma się czym martwić – uspokoiłam się na chwilę.
Rozum mówił mi, że mąż ma rację. Madzia i Ewa znały przecież nasz las jak własną kieszeń. Każdy krzaczek, drzewo, polankę, przesiekę. Od kilku lat spędzały tam prawie całe lato. Na jagodach, potem na grzybach. Kiedy były młodsze, chodziły na „łowy” ze mną. Ale od dwóch lat wypuszczały się same. I zawsze wracały. Dlaczego akurat dziś miało być inaczej? Minęła kolejna godzina. Dziewczyn ciągle nie było. Zaczęłam się naprawdę bać. Rozum rozumem, ale serce podpowiadało mi, że córki są w niebezpieczeństwie. I nie potrafią odnaleźć drogi do domu.
– Może pójdziesz na wieś i popytasz o nie? Tak na wszelki wypadek… Ja posiedzę z Jasiem – poprosiłam.
Mąż bez słowa wcisnął czapkę na głowę i ruszył w stronę drzwi.
– Już ja im dam pogaduszki! – mruczał pod nosem, wychodząc.
Wrócił po pół pół godzinie.
– Rozmawiałem z Karoliną od sąsiadów. Powiedziała, że za porębą nie było jagód. Ktoś wszystkie wyzbierał. Ona zdecydowała się na powrót do domu, a Ewcia i Madzia poszły dalej, do wielkiego boru za jeziorem. Podobno nie chciały wracać z pustymi wiaderkami – powiedział cicho.
Zamarłam. Do wielkiego boru?
Nawet ja rzadko zapuszczałam się w tamte rejony. Las był gęsty, niebezpieczny… Ciągnął się przez wiele kilometrów. Nie przecinały go właściwie żadne drogi. Tylko wąskie ścieżki zarośnięte latem wysoką trawą. Trudno było je wypatrzyć. Wpadłam w prawdziwą panikę. Wybiegłam na podwórko przed domem.
– Ludzie, ratunku! Pomóżcie nam szukać dzieci! – zaczęłam krzyczeć.
A potem roztrzęsiona pobiegłam z Jasiem do sąsiadki. Obiecała, że na czas poszukiwań się nim zajmie… Wieść o zaginięciu Ewci i Madzi rozeszła się po okolicy lotem błyskawicy. W ciągu kilkunastu minut przed naszym domem zebrał się tłum. Przyszła chyba cała wieś. Ludzie rzucili swoje zajęcia i przybiegli na ratunek. Ktoś zadzwonił na policję. Funkcjonariusze stawili się w komplecie. Dojechał też leśniczy.
– Baśka, uspokój się. Będziemy szukać dziewczynek aż do skutku. I znajdziemy – zapewniał mnie.
O Boże, jak bardzo chciałam mu wierzyć! Miałam potworne wyrzuty sumienia. Przecież to ja wysłałam córki do lasu, to ja powiedziałam, że potrzebujemy pieniędzy. Gdyby nie to, może wróciłyby do domu, a nie szukały jagód za wszelką cenę… Leśniczy podzielił nas na kilka grup i ruszyliśmy do wielkiego boru. Ludzie zaglądali pod każde drzewo, przeszukiwali każdą kępę krzewów. Nawoływali, krzyczeli. Bez skutku. Byłam przerażona. Odeszliśmy od domu kilka kilometrów, a moich córek nigdzie nie było. Zbliżał się wieczór, w lesie robiło się coraz ciemniej. Wiedziałam, że jeśli nie odnajdziemy ich w ciągu godziny, poszukiwania trzeba będzie przerwać do świtu. Pomyślałam, że jeśli coś im się stało... I wtedy...
– Są! Są! Leśniczy ich znalazł! Wracamy! – usłyszałam wołanie jednego z członków grupy poszukiwawczej.
Jak szalona zaczęłam biec w stronę wsi. Chciałam jak najszybciej zobaczyć swoje dzieci, przytulić, ucałować. I przeprosić za to, że naraziłam je na takie niebezpieczeństwo. Do domu dotarłam tuż przed zmrokiem.
Zebrało się już przed nim sporo ludzi
Byli brudni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Ewcia i Madzia siedziały na ławce i coś tam zawzięcie wszystkim tłumaczyły. Gdy mnie zobaczyły, aż podskoczyły z radości.
– Mamuś, mamuś, zobacz, ile jagód nazbierałyśmy! – krzyknęły, pokazując pełne wiaderka i koszyki.
– Za nic w świecie nie chciały ich zostawić w lesie. Wariatki, kompletne wariatki! – śmiał się leśniczy.
A ja? Rozpłakałam się jak dziecko… Dziewczynki wyszły z tej przygody całe i zdrowe. Tylko trochę przerażone. Kiedy wszyscy sobie poszli, a one ochłonęły, opowiedziały, co się stało. Na początku wiedziały, gdzie są. Pilnowały, żeby nie stracić z oczu jeziora. Ale potem trafiły na wielkie pole jagodników. Dziewicze, aż ciemne od granatowych kuleczek. Zaczęły zbierać i nie zdawały sobie sprawy, że coraz bardziej oddalają się od wody.
– Straciłyśmy orientację. Próbowałyśmy znaleźć jezioro, ale potem usiadłyśmy pod drzewem i postanowiłyśmy poczekać. Wiedziałyśmy, że będziecie nas szukać – mówiła Ewa.
– Wiesz, mamo, tam zostało jeszcze mnóstwo jagód! Może jutro się wybierzemy? – zapytała Magda.
Poszłyśmy na te jagody. Córki się uparły. Powiedziały, że nie można zmarnować takiego miejsca. Wybrałam się z nimi, bo obiecałam sobie, że już więcej samych ich do lasu nie puszczę. Wzięłam ze sobą motek czerwonej wełny. Na wszelki wypadek znaczyłam nią drogę powrotną.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”