Na weekend przyjechała moja siostra cioteczna z dzieciakami. Na szczęście, tak jak prosiłam, nie zbliżały się do Rity. Sunia spędziła spotkanie rodzinne w małym pokoju, przez nikogo nie niepokojona, dostała jedynie nowy gryzak przekazany w moje ręce. Dla dzieciaków nie od początku było oczywiste, że nie mogą bawić się z pieskiem, przy pierwszej wizycie próbowały go głaskać, ale stanowczo położyłam temu kres.
– Ona się boi dzieci – tłumaczyłam, odciągając drżącą na całym ciele Ritę od rozochoconych maluchów. – Wzięłam ją z fundacji ratującej rottweilery. Kiedy była szczeniakiem, ktoś ją kupił w pseudohodowli i podarował trójce dzieciaków. Gnoje się nad nią znęcały…
– To dlatego ma to oko? – zapytała kuzynka, patrząc na moją sunię z blizną zamiast jednego ślepka.
– Tak – odpowiedziałam krótko, bo wciąż trzęsłam się na myśl, że ktoś był tak bezmyślny, żeby podarować szczeniaka dzieciom i pozwolić, żeby go zadręczały. – Dopiero wtedy weterynarz zgłosił to Straży dla Zwierząt, oni zawiadomili fundację i odebrali psa tej rodzinie.
Kiedy adoptowałam Ritę, miała prawie rok, była więc już całkiem duża
Rottweiler z jednym okiem budzi skojarzenia z walkami psów, agresją i niebezpieczeństwem, podczas gdy moja psina była kłębkiem strachu i potrzeby miłości. Udało mi się jakoś ją przekonać, że nie wszyscy ludzie są źli, i wyrosła na cudownego psa, który uwielbiał zabawę, był niezwykle posłuszny i przywiązany.
Po traumie z czasów szczenięcych zostało jej tylko uszkodzone oko oraz paniczny wręcz lęk przed dziećmi. Rita dosłownie siusiała pod siebie, kiedy zbliżał się do niej jakiś maluch. Na spacerach wciskała się między moje kolana, kiedy przechodzące obok nas dzieci okazywały jej zainteresowanie.
– Spokojnie, malutka – mówiłam i niemal ciągnęłam przerażonego psa jak najdalej od rozwrzeszczanej dziatwy.
Zawsze wyprowadzałam ją w kagańcu i na smyczy. Nie tylko dlatego, że takie jest prawo. Smycz pomagała mi ją odciągnąć, kiedy zbliżały się do nas dzieciaki, a kaganiec – jak miałam nadzieję – odstraszał potencjalnym amatorów głaskania cudzych psów. Pomimo niego jednak sunia miała sympatyczną mordkę i zdarzało się, że ktoś zatrzymywał nas, by o nią wypytać. Jedną z takich osób była nasza niewidoma sąsiadka, pani Janina z czwartego piętra. Sporo wychodziła z domu, lubiła spacerować, więc co i rusz na nią wpadałyśmy.
– Jakiej rasy jest Rita? – zapytała raz, siadając obok nas na ławce.
Ja czytałam książkę, sunia na długiej smyczy łaziła dookoła i obwąchiwała kamienie. Kiedy do nas podeszła, pani Janina porządnie ją wygłaskała ku obopólnemu zadowoleniu.
– Wiem, że ma krótką sierść, masywną budowę ciała i trójkątne opadające uszy. Może rottweiler?
– Zgadza się! – byłam pod wrażeniem.
– Miałam kiedyś owczarka. Zorro się nazywał. Wie pani, pies-opiekun. Niesamowite, jak ludzie nie potrafili uszanować tego, że Zorro przy mnie był w pracy…
I opowiedziała mi o tym, jak matki zachęcały swoje pociechy, żeby „przywitały się z pieskiem”, jak nieustannie ktoś próbował dawać jej psu-opiekunowi „nagrodę”, bo to „taki dzielny pies”, jak wiele osób uważało za doskonały pomysł czochranie i głaskanie Zorra bez pytania jego pani o zgodę.
– Rozpraszali go, przeszkadzali w pracy – opowiadała. – Wie pani, ja nie rozumiem, jak można dotykać obcego psa bez wyraźnej zgody jego właściciela. Pani ma podobnie?
Przyznałam, że owszem, nieraz muszę wołać do obcych dzieci, żeby nie podchodziły do pieska
– Ona nie jest groźna – dodałam wyjaśniająco – tylko boi się małych ludzi.
– Bo wyłupili jej oko? – zapytała pani Janina spokojnym, acz zimnym głosem. – Tak, wyczułam to, kiedy się do mnie przytulała pyskiem. Biedna psina.
Rita musiała mieć dużo ruchu, więc często zabierałam ją na stare, obecnie nieużywane boisko, żeby sobie pobiegała. Kiedy przyszła jesień, powierzchnia boiska zamieniła się w błoto i musiałam po prostu więcej spacerować z psem na smyczy. Właśnie podczas jednego z takich spacerów, spotkałam JĄ.
Matkę z około pięcioletnim dzieckiem. Miała mini spódniczkę, chyba półmetrowe paznokcie w kolorze wściekłego różu, białe botki z cekinami i najnowszy model smartfona, od którego nie odrywała dłoni ani wzroku. Dzieciak snuł się za nią w krzywo zapiętej kurtce, kopiąc po drodze kamienie i śmieci.
– Mamo, daj mi telefon! No daj! Na chwilę! Mamooo! – pokrzykiwał co chwila, ciągnąc matkę za markową torebkę.
– Zamknij się! – warknęła. – Potem ci dam!
– Ale ja chcę teraz! Mamooo!
Była wyraźnie zniecierpliwiona, wciąż zaciekle stukała w klawiaturę, próbując ignorować syna. W pewnym momencie podniosła wzrok, wyraźnie szukając obiektu, na który mogłaby skierować uwagę dziecka, żeby dało jej spokój.
– O, zobacz jaki ładny piesek! – rzuciła na widok Rity. – Idź go pogłaskaj.
Nim zdążyłam otrząsnąć się ze zdumienia, że ktoś może być tak głupi, żeby kazać małemu dziecku podejść do obcego psa, chłopiec podbiegł do nas i wyciągnął rączkę.
– Nie podchodź! – ostrzegłam szybko. – Ten piesek nie bawi się z dziećmi. Wracaj do mamy.
– Ale ja chcę go tylko pogłaskać! – sprzeciwił się mały. – Przecież nic mi nie zrobi, bo ma kaganiec!
Cholera! – zaklęłam w myślach. Sytuacja była trudna. Matka zupełnie nie zwracała uwagi na synka, pogrążona w pisaniu na telefonie, Rita zaczynała wciskać się w moje łydki, wystraszona nadbiegającym, żwawo poruszającym się dzieckiem, a ja musiałam podnieść głos, żeby zastopować chłopca.
– Nie podchodź do psa! – krzyknęłam, czując jak moja rotweillerka drży na całym ciele. – Proszę pani! Proszę zabrać dziecko!
W tym momencie matka wreszcie dostrzegła problem i ruszyła w nasza stronę. Niestety, jej zdaniem problemem byłam ja i mój pies. Podbiegła do synka, złapała go za rękę i zaczęła na mnie wrzeszczeć, że nie będę zabraniać jej dziecku chodzić, gdzie mu się podoba, bo to publiczny teren i jej Nikodem ma prawo robić tu, co chce. Usiłowałam spokojnie wyjaśnić, że nie zabraniam chłopcu chodzić po „publicznym terenie”, tylko proszę, żeby nie zbliżał się do mojego psa.
Tu usłyszałam, że nie będę rozkazywać jej dziecku i mam trzymać tego swojego pchlarza, bo właśnie że jej syn ma prawo koło niego sobie stać i nikt jemu ani jej tego nie zabroni. Jeszcze raz krzyknęłam, żeby nie podchodzili, na co kobieta z twarzą wykrzywioną złością przeciągnęła chłopaczka te ostatnie dwa metry, które dzieliły go od rozdygotanej Rity i ostentacyjnie popchnęła w jej kierunku.
– Możesz sobie stać gdzie chcesz – oznajmiła synowi, rzucając mi triumfalne spojrzenie. – Nie będzie nam mówiła, gdzie… W
tym momencie wydarzyły się trzy rzeczy: Nikuś, popchnięty przez matkę, stracił równowagę i pochylił się w kierunku Rity, moja sunia rzuciła się całym ciałem do ucieczki, ale powstrzymała ją skrócona smycz, matka wrzasnęła na całe gardło, potęgując całe pandemonium. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Rita, oszalała z przestrachu, trzasnęła chłopca kagańcem w ramię, ten się przewrócił, kobieta natomiast, nie przejmując się płaczącym, leżącym na chodniku dzieckiem, rzuciła się na mnie z awanturą.
– Ten pies jest wściekły! Pomocy! Agresywny pies rzucił się na dziecko! Ludzie, wezwijcie policję! – darła się.
Nagle zaczęli zbierać się wokół nas spacerowicze, których wcześniej tam nie widziałam. Chodnik, na którym stałyśmy, był krótki i wąski, osłonięty tujami. Na pewno nikt nie widział całego zajścia. Ale to nie przeszkadzało ludziom zadzwonić po policję i krzyczeć na mnie, że takiego agresywnego psa powinno się od razu uśpić. Usiłowałam jednocześnie uspokoić miotającą się już teraz u moich kolan suczkę, dyskutować jakoś z rozhisteryzowaną matką i wytłumaczyć gapiom, że pies tylko się boi, ale w żadnym razie nikogo nie zaatakował, bo był przez cały czas na smyczy i w kagańcu.
Jednak im bardziej próbowałam to wyjaśnić, tym głośniej jazgotała matka, szarpiąca swojego synka, żeby pokazać wszystkim, jaką to traumę przeżył.Policja przyjechała zadziwiająco szybko i dwaj mundurowi natychmiast zostali zasypani przez panią w mini oskarżeniami pod moim adresem.
– Szliśmy tu sobie z synkiem, a ten pies nagle wyskoczył i się na niego rzucił! – opowiadała tonem osoby, która właśnie cudem uniknęła śmierci. – Nie był na smyczy! Dopiero potem ona go wzięła na smycz! – pokazała na mnie oskarżycielsko.
– Nieprawda! – zdenerwowałam się. – Po co pani kłamie?! Mój pies zawsze jest na smyczy i teraz też był! Do tego prosiłam, żeby pani syn nie podchodził, bo pies boi się dzieci!
Funkcjonariusze najwyraźniej nie wiedzieli, komu wierzyć, więc postanowili uwierzyć własnym oczom. A widzieli jednookiego psa rasy zakwalifikowanej jako „niebezpieczna”, wystraszone dziecko i jego spanikowaną matkę. Zrozumiałam, że nie mam szans na wytłumaczenie się i czekają mnie i Ritę poważne kłopoty. I wtedy ktoś podszedł, powoli, spokojnie, niemal niezauważenie.
– Panowie, ja wszystko słyszałam – powiedziała pani Janina, poprawiając ciemne okulary. – Znam i panią Monikę, i jej psa. I potwierdzam, że nie doszło do żadnego ataku. Chłopiec został przez matkę na siłę zaciągnięty do psa, a Rita bardzo boi się dzieci.
– Pani nic nie widziała! – wydarła się matka Nikodema, czując, że traci wiarygodność.
– Oczywiście – przyznała pani Janina spokojnie. – Nic nie widzę od czternastego roku życia. Za to wszystko słyszę. Przez okno, tuż nad panią. – Tu wszyscy mimowolnie spojrzeliśmy na wznoszącą się nad nami ścianę bloku. – I wyraźnie słyszałam, jak właścicielka psa panią ostrzegała, żeby syn nie podchodził. Pani zaczęła się wykłócać, że to teren publiczny i sama kazała dziecku stanąć obok psa. Może zresztą zapytamy chłopca? Jest na pewno grzeczny i mamusia nauczyła go, że nie wolno kłamać, zwłaszcza policji…
W tym momencie moja przeciwniczka zrezygnowała, znowu szarpnęła dziecko, fuknęła coś o tym, że nikt nie będzie o nic wypytywał jej syna i zamierzała odejść. Policjanci jednak nie pozwolili na to tak szybko i pouczyli ją o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Mały Nikodem chyba zrozumiał, że mówią o nim, bo się nagle rozpłakał i szlochając wyznał, że rzeczywiście, chciał pogłaskać pieska, a ta pani – czyli ja – mu nie pozwoliła. Reszty nie słuchałam, bo policjanci poprosili jego mamusię do radiowozu. Gapie rozeszli się nie patrząc mi w oczy, a pani Janina kucnęła przy Ricie.
– Biedactwo! – użalała się nad nią, głaskając ją po szyi. – Ależ się zdenerwowała! Cała drży! No, ale już wszystko dobrze. Mam nadzieję, że tamtą pokrakę ktoś ukarze za narażanie dziecka na niebezpieczeństwo! A my się chyba przejdziemy, co, dziewczynki?
Nie mam pojęcia, czy matka poniosła jakieś konsekwencje swojego głupiego, bezmyślnego i złośliwego zachowania, ale w sumie niewiele mnie to obchodzi. Grunt, że nigdy więcej nie spotkałam jej w naszej okolicy. No, może raz mi mignęła na końcu chodnika, ale błyskawicznie zmieniła kierunek marszu na mój widok. Pani Janina powiedziała mi, że dwa przystanki od nas jest górka, na którą ludzie wyprowadzają psy i że Rita mogłaby sobie biegać.
Teraz chodzimy tam i mamy sporo nowych znajomych. Rita gania za wilczurami, terierami i jamnikami, a ja rozmawiam z ich właścicielami. W sumie każdy z nich miał przynajmniej jedną sytuację w życiu, kiedy ktoś nieproszony usiłował dotykać ich psa, a potem miał pretensje, że pies zareagował.
– Przecież to kwestia zwykłego szacunku do żywej istoty – podsumowała pani Iza, która przychodziła z pięknym owczarkiem podhalańskim wyglądającym jak ogromny pluszowy miś, ale wyjątkowo strachliwym. – Pies to nie przedmiot i też może nie chcieć bawić się i być głaskanym przez nieznajomych. Czy to tak trudno zrozumieć?
No właśnie nie wiem. Dla mnie to proste. Trzeba uczyć dzieci szacunku do zwierząt i… ich właścicieli. Szacunku i dobrego wychowania nie można bowiem przedawkować. A jeśli ktoś chce bawić się z obcymi psami, to w schroniskach można się zgłosić do wolontariatu i wyprowadzać na spacery te czworonogi, które naprawdę na to czekają. Co serdecznie polecam!
Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana