Wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwi, że możemy na sobie polegać i nigdy się nie zdradzimy. Pomyliłem się, niestety. Dwadzieścia lat po ślubie trudno o romantyczne uniesienia i klimaty, jakie są na początku związku. Z czasem ludzie się zmieniają, dojrzewają…
Tak, gorzknieją też, a miłość im powszednieje. Uczucia stygną i inne rzeczy stają się ważniejsze niż wysyłanie esemesa z uroczą emotką, zwłaszcza gdy odbiorca śpi obok albo siedzi w łazience. Co nie znaczy, że przestałem kochać żonę.
Miałem nas za stare, dobre małżeństwo, w którym nie ma już młodzieńczego pożądania, ale za to jest wierność, przyjaźń i stabilność. Swoje przeszliśmy, niejedno razem przeżyliśmy. Dowiedliśmy, że możemy na siebie liczyć. Kochałem Anetę inaczej dwudziestolatek, którym kiedyś byłem. Nieważne, czy założyła szpilki i sukienkę, czy podomkę i bambosze.
Czy była kwitnąca, czy przeziębiona – dla mnie pozostawała sobą. Kochałem ją za całokształt, detale mi umykały jako nieistotne. Sądziłem, że najlepiej okazuję jej miłość, gdy dbam, by nie martwiła się o rachunki, pranie, prasownie, by wypiła kawę z rana, żeby po pracy mogła odpocząć, a nie zaczynać nową szychtę, tym razem w domu. Starałem się, by miała czas dla siebie, dużo czasu i swobody…
Nadużyła tego
Wróciłem ze szkolenia dzień wcześniej i nakryłem ją w łóżku z facetem. W naszym łóżku. Z gachem. Co za banał… Poczułem się, jakbym grał w kiepskim filmie. Mąż wchodzi do domu, myśląc, że nikogo nie ma, a tu w sypialni jego żona z kochankiem. Po kilku sekundach patrzenia sobie w oczy, najdłuższych w moim życiu, wyszedłem do kuchni. Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe – gość się ewakuował. Aneta zjawiła się już w szlafroku i usiadła przy stole.
Milczeliśmy oboje. Przez moją głowę przelatywało tysiąc myśli. Chciałem ją zabić. Przytulić. Uderzyć. Chciałem cofnąć czas i wcześniej zadzwonić. Chciałem wrzeszczeć. Płakać. Zniknąć. Chciałem zapytać, dlaczego to zrobiła. Przecież nie byliśmy białym małżeństwem, sypialiśmy ze sobą i uważałem, że dobrze nam w łóżku. Więc po co szukała kogoś jeszcze? Dla atrakcji? Czułem się okropnie. Porzucony, zdradzony, zdeptany, jednocześnie rozjuszony do granic możliwości. Granica, za którą czaiła się agresja, była cienka jak włos.
– To tylko… – odezwała się w końcu.
– Tylko seks, tak? – spytałem, siląc się na lekki ton. – Nic więcej. Ot, pieprzyłaś się z innym, bo miałaś ochotę na bzykanko właśnie teraz, a nie chciało ci się czekać na mnie.
– To nie tak…
– A jak?
– Błażej…
– Nie wiem, dlatego pytam. Chcę wiedzieć, ponieważ nie mam pojęcia. Jak mogłaś mnie zdradzić? Ja w życiu bym ci tego nie zrobił!
– Wiem… – spuściła głowę. – To moja wina. Nic, co powiem…
– Ależ mów, tłumacz się, może coś zrozumiem – ironizowałem.
Westchnęła.
– Czułam się taka opuszczona i nic niewarta. Chciałam znowu to poczuć… prawdziwą bliskość, tak… skóra przy skórze, oddech w oddech, tak blisko, że nie wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, gdzie ciało, gdzie dusza… – słuchając tych bredni, mających usprawiedliwić zdradę, traciłem nad sobą panowanie. – Chciałam sprawdzić, czy jeszcze komuś mogę się podobać, chciałam poczuć się jedyna…
– Słucham?! – wybuchłem. – Za mało ci dowodów przywiązania? Mało pieniędzy, kosmetyków, ciuchów, pomocy? Czego jeszcze chcesz? Mojej nerki, wątroby?! – darłem się.
– Mało mi było ciebie. W małżeństwie. W relacji. Jesteś wspaniałym ojcem i… współlokatorem. Nie czuję już, że jesteś moim mężem…
– Czyli to moja wina? No jasne, jeszcze zrób z siebie ofiarę! To koniec, Aneta, słyszysz? Koniec!
Wyparowałem wściekły z domu. Nocowałem u kumpla, pijąc z nim, póki nie padłem. A następnego dnia zażądałem, żeby się wyprowadziła. Potem poszukałem adwokata. Nie wyobrażałem sobie dalszego bycia razem. Brzydziłem się na nią spojrzeć, nie mówiąc już o dotykaniu. Była skażona. Zbezczeszczona. Dotykał jej ktoś inny. A ona na to pozwoliła, więcej, chciała tego! Wciąż nie mogłem uwierzyć, choć widziałem na własne oczy.
Co się z nami stało?
Powiedziałem o wszystkim dzieciom, bez owijania w bawełnę, upiększania czy wybielania matki. Bo niby czemu miałem jej bronić? I czemu miałem to ukrywać? Tak czy siak się dowiedzą. Poza tym zdradziła nie tylko mnie, ale ich też. Więc niech teraz ona pocierpi. Niech straci męża, dom, dzieci. Tak, chciałem zemsty. Chciałem odebrać jej wszystko, co miała. Chciałem, by czuła się opuszczona, bezbronna i obita. Bo ja tak się właśnie czułem, kiedy widziałem ją – wciąż i wciąż! – w mojej głowie, w ramionach tamtego, w naszym domu, w naszym łóżku! Cud, że ich nie pozabijałem.
Pozwoliłem, by dzieci poczuły mój ból, mój gniew, moje gorzkie rozczarowanie, a potem zapytałem, z kim wolą zostać. Bo sędzia musi ustalić, z kim będą mieszkać dzieci. Ale ponieważ są już nastolatkami, mają własne zdanie, więc możemy sami to obgadać. Więc?
Chcą po rozwodzie zostać ze mną w naszym domu czy mieszkać z matką i jej kochasiem, nie wiadomo gdzie? Przypomniałem, że i tak głównie ja się nimi zajmuję, bo mama dużo pracuje. Szczerze mówiąc, tak przedstawiłem sprawę, że nie bardzo dałem im wybór.
Zresztą też miały żal i pretensje do matki, że zniszczyła naszą rodzinę. A ona, choć płakała i błagała, byśmy jej nie skreślali, nie odpychali, nie zamierzała iść w sądzie na wojnę. Nie będę bił jej brawa za to, że na koniec zachowała się jak należy. Nie wybaczę jej tylko dlatego, że wzięła całą winę na siebie i poniosła największe konsekwencje.
Rozwód przebiegł szybko i sprawnie. Nie zabraniałem jej kontaktów z dziećmi, ale też ich nie ułatwiałem. Ponieważ dzieciaki w tygodniu miały szkołę, zajęcia dodatkowe oraz musiały przygotowywać się do lekcji i klasówek, zostawały jej weekendy co dwa tygodnie. Dzwoniła często, nigdy nie zalegała z alimentami, wiem też, że podrzucała dzieciom dodatkowe kieszonkowe.
Starała się – w ramach tego, co mogła zrobić – być dobrą matką. Początkowo sądziłem, że mieszkając bez niej, nie odczujemy różnicy. W tak wielu sprawach ją wyręczałem, że to nie powinno mieć wielkiego znaczenia: jest czy jej nie ma. O, będzie mniejsza kolejka do łazienki rano i wieczorem. I mniej prania, myślałem. I tak było. Wciąż trzymająca mnie złość sprawiała, że było mi lepiej jako rozwodnikowi niż jako mężczyźnie żonatemu.
Ta cisza mnie… dobija
Nie musiałem liczyć się z niczyim zdaniem, nie musiałem pytać, czy mogę dłużej zostać w pracy, czy mogę kupić sobie koszulę, czy trzeba coś zostawić na niespodziewane wydatki. W domu było cicho, spokojnie. Dzieci zwykle siedziały w swoich pokojach, ja w swoim.
Po kilku miesiącach takiego życia zauważyłem jednak, że ta cisza mnie… dobija. Aneta uwielbiała nucić, gdy coś robiła, na przykład gdy szykowała kolację. A potem, gdy już postawiła gorącą zapiekankę na stole, wciągała nas do rozmowy. To nie musiały być ważne tematy.
Wystarczyło, że opowiadaliśmy o tym, co ciekawego, miłego, przykrego spotkało nas w ciągu dnia. Zawsze umiała nas rozśmieszyć, nawet jeśli ktoś usiadł do stołu z pochmurną miną. Brakowało mi tego. Jej ciepła, energii, kobiecej intuicji. Tego, że wiedziała, kiedy zagadać, przytulić, poklepać po plecach, a kiedy po prostu potrzymać za rękę i wspólnie pomilczeć.
Brakowało mi jej obecności. Siedziałem wieczorami sam, bo dzieci albo wychodziły do znajomych, żeby się uczyć, bawić, grać, cokolwiek, albo zamykały się w swoich pokojach i odgradzały od świata i ode mnie muzyką. Ja do towarzystwa miałem co najwyżej Netflix lub HBO. Ileż można? Nie chciało mi się nigdzie wychodzić samemu. Kiedyś to Aneta mnie wyciągała – do kina, teatru, na wystawę, do ZOO, palmiarni, ogrodu botanicznego, na łazęgę po centrum handlowym albo zwykły spacer wokół osiedla. Rzucała propozycjami, a mnie nie zawsze się chciało. Właściwie zwykle mówiłem, żeby wybrała się sama, ja zostanę z dziećmi.
Kiedy to sobie uświadomiłem, zacząłem przypominać sobie więcej takich sytuacji. „Idź sama, ja zostanę”. „Ja to zrobię, ty się połóż, odpocznij”. „A po co razem? Szybciej będzie, jak sam ugotuję i pozmywam. A tobie się przynajmniej manicure nie zepsuje”. „Ja już się położę, ale ty jeszcze posiedź, pooglądaj sobie, zresztą ja już ten film widziałem”. I tak dalej…
Z mojej perspektywy wyglądało to inaczej, ale ona właśnie tak musiała odbierać moje odmowy. Że odsuwam ją od siebie. Albo że się od niej dystansuję, woląc robić wszystko sam i nie dopuszczając jej „do spółki”. Że jej nie potrzebuję. Nawet kiedy zasypialiśmy, musiałem leżeć na prawym boku, bo inaczej bym nie zasnął. Ale to oznaczało, że leżałem plecami do niej. Po seksie też. Nigdy się nie skarżyła, ale musiało ją to boleć. Moje przyzwyczajenia były ważniejsze niż ona. Jak ja bym się poczuł, gdyby to ona odwracała się do mnie plecami? Noc w noc… Boże…
Nie chciałem słuchać, gdy przyłapałem ją na zdradzie, ale chyba to próbowała mi powiedzieć. Że czuje się samotna, odepchnięta, nieutulona. Nie tyle chodziło o seks, co o bliskość, intymność. Potrzebowała zbliżenia dusz poprzez łapczywą, spoconą namiętność. Wtedy ją wydrwiłem, nakrzyczałem na nią, a teraz docierało do mnie, że życie, ludzkie relacje nie są czarno-białe.
Ukarałem ją, wygoniłem, zabrałem dom i dzieci, ale sam wraz z jej odejściem straciłem coś ważnego, bezcennego. Straciłem, bo wydawało mi się, że mam to na własność i nie zawsze, a skoro tak, przestałem to dostrzegać i tulić do serca.
Czy nie jest za późno, by to odzyskać?
Ale po co? – jęknęło obolałe serce. Zraniła cię jak nikt inny. Jesteście po rozwodzie, pozamiatane. Nieważny powód, zdradziła cię. Już zapomniałeś, jak się wtedy czułeś?
Serce jęczało, że jeszcze nie zdążyło się pozrastać, ale rozum drążył, dociekał prawdy i odkrywał, że rozwód nie był całkowitą winą Anety. Gdybym był trochę bardziej uważny, bardziej czuły i kochający niż pomocny i wyręczający, może w ogóle by do zdrady oraz rozwodu nie doszło.
Dzieciaki nie byłyby skrzywdzone. Bo były skrzywdzone. Trzymały się dzielnie, udawały, że nic się wielkiego nie stało, ale nie mogłem się dalej oszukiwać. Tęskniły za matką, której czyn jednoznacznie im przedstawiłem i potępiłem. Bardziej surowo niż sędzia na rozprawie. Tymczasem może należało siebie też posadzić na ławie odpowiedzialnych za rozpad związku? Myślałem nad tym kilka tygodni. Porządny rachunek sumienia musi potrwać. Na koniec zadzwoniłem do Anety i poprosiłem o spotkanie.
– Przyjedź do domu. Dzieciaków nie będzie…
– Więc po co?
– Proszę. Zawiozłem ich do moich rodziców. Musimy pogadać. Na spokojnie.
Kiedy zobaczyłem ją w drzwiach, poczułem ukłucie w sercu. Schudła, zmizerniała. Wydawała się zagubiona, niepewna, zarazem ostrożna i czujna, gotowa do defensywny. Chciałem ją przytulić, pocieszyć, ukochać… i z przykrością dotarło do mnie, że sam odebrałem sobie do tego prawo. Usiadła na sofie.
– Coś się stało? Coś z dziećmi? – spytała. – Potrzebujesz więcej pieniędzy?
– Jesteś z nim? Z tym… mężczyzną? – spytałem prosto z mostu.
Zaskoczyło ją to pytanie. Poczerwieniała, ale nie uciekła wzrokiem.
– Jakie to ma teraz znaczenie?
– Dla mnie ma. Jesteś z nim?
Pokręciła głową.
– A z kimś innym? – drążyłem dalej, bojąc się, że moje moralne rozterki są jak musztarda po obiedzie, bo ona już sobie pustkę w życiu zapełniła…
– Błażej, o co ci chodzi? Chcesz mnie jeszcze bardziej upokorzyć? Nie, nie spotykam się z nikim. Nie jestem gotowa. Nie wiem, czy kiedyś będę. Tobie się może wydawać, że tylko ty zostałeś skrzywdzony, tylko ty masz prawo cierpieć…
– To spróbuj… – wszedłem jej w słowo – wziąć mnie pod uwagę.
– Co? – zamrugała powiekami. – Kpisz ze mnie? Wybacz, ale zepsuję ci zabawę – wstała, by wyjść, ale złapałem ją za rękę.
– Poczekaj. Brakuje mi ciebie. Dzieciom też, ale ja… Naprawdę za tobą tęsknię. Myślę o tobie. Dużo. I nie wiem, czy dobrze myślę, ale…
Chciałem ją odzyskać
Usiadła z powrotem, a ja powiedziałem jej o wszystkim, co udało mi się wymyślić. Siedziała, słuchała, kiwała głową i ocierała łzy. Potem ona mówiła, potwierdzając to, do czego sam doszedłem, ale dodała też kilka szczegółów, które po latach bagatelizowania urosły do rangi problemu. Sam też wreszcie powiedziałem szczerze o swoich bolączkach. Od dawna tak szczerze nie rozmawialiśmy, może nigdy.
Widziałem, że Aneta nie do końca rozumie, do czego zmierzam. Byliśmy już prawie rok po rozwodzie, a ja dotąd raczej utrudniałem jej życie. Kiedy powiedzieliśmy już sobie wszystko i zapadła ciężka cisza, wziąłem ją za rękę.
– Pójdziesz ze mną na randkę?
Znowu zamrugała powiekami i oblała się rumieńcem. Znowu ją zaskoczyłem i zawstydziłem, ale w zupełnie innym sposób, taki rokujący nadzieję… Tamtego wieczora postanowiliśmy dać sobie drugą szansą. Z założeniem, że tym razem oboje będziemy cenić to, co mamy, i co sobie nawzajem dajemy, oraz otwarcie mówić o tym, czego nam brakuje.
Bo miłość jest jak rzeka: ewoluuje, niesie ze sobą niespodzianki, meandruje, czasami wzbiera, czasami wysycha albo niknie pod ziemią. Trzeba jej szukać, strzec jej nurtu, wzmacniać brzegi, bo nic nie jest dane raz na zawsze…
Czytaj także:
„Czułam, że to początek filmowego romansu, ale zderzyłam się z rzeczywistością. Kochanek ze snów okazał się zwykłą kanalią"
„Czułem na plecach oddech kochanka. Choć snuliśmy plany o dzieciach, małżeństwie i starości, ukochana uciekła bez słowa”
„Kochanek żył na mój koszt, a swoją pensję odkładał. Płaciłam za wszystko, bo wierzyłam, że zbiera na nasze mieszkanie”