„Zakochałem się w jej misternie zaplecionym warkoczu, później przepadłem za nią całą. Lata mijały, a ja na nią czekałem”

zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61
„Zawsze kojarzyła mi się z wiatrem, wiejącym z różnych stron i z różną siłą uderzającym, czasem ciepłym, ożywczym i świeżym, a czasem zimnym i nieprzyjemnym. Wszędzie jej było pełno”.
/ 30.08.2023 22:30
zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61

Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Oczarowała mnie swoim wyglądem i charakterem.

Długo musiałem czekać, aby moje marzenia się spełniły. Nie było łatwej drogi, ale na końcu spotkało mnie niewyobrażalne szczęście.

Była wyjątkowo roztrzepana

Głos po drugiej stronie słuchawki brzmiał dramatycznie.

– Krzysiu, ja już dłużej nie wytrzymam. Tej zdalnej pracy, niewidywania ludzi, osamotnienia. I strachu. Wiesz, prawie już nie śpię po nocach. Boję się o mamę, o rodzinę, o cały świat, wyobraźnia podsuwa mi takie obrazy… No, nie chciałbyś ich widzieć. To wszystko mnie psychicznie wykańcza.

– Wytrzymasz, Aniu, oczywiście, że wytrzymasz. Przestań się tylko nakręcać. Wypełnij czymś wolne chwile, nie wiem, zacznij się uczyć francuskiego albo hiszpańskiego. Przeczytaj „W poszukiwaniu straconego czasu”…

– Nie ma mowy, po kilku godzinach ślęczenia przy komputerze w domu mam głowę jak balon. Tracę umysłową wydajność, nie mogę się na niczym skupić. Dla relaksu postanowiłam nawet sprzątać. Tak, tak, wcale nie żartuję.

Wyrzucała z siebie kolejne zdania z prędkością światła.

– Zajrzałam w każdy kąt, uporządkowałam szafki w kuchni i w łazience, szuflady w biurku i w komodzie, przejrzałam papiery, przebrałam ciuchy, połowę z tego wszystkiego wywaliłam. Mówię ci, jeszcze tu nigdy takiego porządku nie było, w tym moim mieszkaniu. W żadnym moim mieszkaniu, jak żyję!

Wierzę w to. Ta kobieta sama siebie nie jest w stanie uporządkować, a co dopiero rzeczywistość wokół siebie. Zawsze taka była: zwariowana, roztrzepana, lekkomyślna. Na tym polega jej wdzięk. Nieustannie czegoś szuka – telefonu, papierosów, portmonetki, dokumentów, szminki, kluczy. Znajduje oczywiście wszystko to, czego akurat nie szuka, a do tego pomięte paragony, stare bilety do kina czy teatru, wyschnięte kasztany z zeszłej jesieni.

Spóźnia się na każde spotkanie, czasem o nich zapomina albo na nie nie trafia, bo „coś jej się poplątało”. Na studiach mówiliśmy o Ani, że ma „sikorki w głowie”, ale wybaczaliśmy jej to. No cóż, nikt nie jest doskonały. Piękne kobiety obdarzone wyjątkowym wdziękiem i urokiem, poczuciem humoru i fantazją mają prawo mieć swoje słabości. Nawet powinny.

Znaliśmy się od wielu lat

Poznałem ją na studiach, na polibudzie. Jak chyba każdy facet z naszego roku, gdzie jedna dziewczyna przypadała na dziesięciu chłopa, a nie każda miała urodę Ani, natychmiast się w niej zakochałem. Pomijając te aksamitne brązowe oczy, duże, okrągłe i wesołe, miała na buzi śliczne dołeczki, szczególnie gdy się uśmiechała, a do tego długi, gruby, jasny warkocz. Była to pierwsza dziewczyna z warkoczem, jaką w ogóle w życiu poznałem. Co za widok!

Lubiłem siadać na wykładach bezpośrednio za nią i wpatrywać się w ten złoty, misterny splot. Niektóre pojedyncze włoski, cieńsze i krótsze od pozostałych, wymykały się na wolność i tańczyły wokół jej głowy, tworząc delikatną, przezroczystą mgiełkę. Czułem się jak zahipnotyzowany, nie mogłem oderwać wzroku od tego cudownego spektaklu. Spektaklu, który mogłem podziwiać w nieskończoność, nigdy mi się nie znudził.

„Święta” – myślałem, wyobrażając sobie naiwnie, że kto jak kto, ale taka dziewczyna ze starodawnym warkoczem niczym na stuletnich zdjęciach, uśmiechnięta od ucha do ucha i zadowolona z życia, dobra i miła, musi być dla mnie pokrewną duszą.

Przyjechałem na studia z małej wsi i widok wszystkich tych pewnych siebie, swobodnych młodych ludzi, moich nowych kolegów i koleżanek, napawał mnie przerażeniem. Wstydziłem się swojego wschodniego zaśpiewu i niekoniecznie literackiej polszczyzny. W liceum nikt na to nie zwracał uwagi, wszyscy mówili tak samo, z nauczycielami włącznie. W stolicy na każdym kroku wyłapywałem ironiczne, porozumiewawcze spojrzenia. Bałem się nawet odezwać do kogokolwiek, by nie prowokować złośliwości. A najbardziej do Ani.

I słusznie, bo szybko przyszło mi się rozstać ze złudzeniami na jej temat. Nie była złośliwa jak reszta, ale pomimo swojej fryzury i dołeczków w ślicznej buzi, nader często okazywała się dziewczyną wyszczekaną, ostrą, typowo „miastową”. Zero gęsi, jaką chciałem w niej widzieć. Dawała sobie świetnie radę z podrywaczami, których nie brakowało, z ich chamskimi zaczepkami. Albo z wrednymi koleżankami zazdroszczącymi jej powodzenia. Widziałem parę akcji w jej wykonaniu i wolałbym nie być na miejscu śmiałków.

Obezwładniała mnie swoją urodą i siłą

Żałowałem oczywiście, że nie jest taka jak ja, że nie możemy odnaleźć się pośród bandy przemądrzalców niczym dwa zabłąkane gołąbki w stadzie drapieżników, ale i tak jeszcze bardziej mi się podobała. Zawsze kojarzyła mi się z wiatrem, wiejącym z różnych stron i z różną siłą uderzającym, czasem ciepłym, ożywczym i świeżym, a czasem zimnym i nieprzyjemnym. Wszędzie jej było pełno.

Nie przywiązywała się do żadnej konkretnej grupy, nie szukała towarzystwa wśród nielicznych dziewczyn, chłopaków traktowała per noga. Znała dosłownie wszystkich i ją wszyscy znali. Tu zagadała, tam się pośmiała i pędziła dalej. Czasem oczywiście wpadaliśmy na siebie, cały aż topniałem z wrażenia, ale przez długi czas nie zamieniliśmy nawet słowa. Gdzieżbym śmiał ją zaczepić!

Tak minął pierwszy rok studiów. Ale na drugim coś drgnęło. Czułem się już znacznie pewniej i zacząłem się udzielać, wpadłem w wir imprez i alkoholowych posiadówek w różnych fajnych miejscach. Zrozumiałem, że nie ja jeden na roku wywodzę się z prowincji i że dalsze hodowanie kompleksów nie ma sensu. Zdobyłem nawet pewną popularność jako wydziałowy „miś”. Taki niegroźny, poczciwy, za to chwilami całkiem zabawny safanduła. Milczący, ale uważnie słuchający.

Pewnego piątkowego wieczoru wylądowaliśmy w modnej knajpie na piwie, spore towarzystwo, mieszane, i nagle zjawiła się ona. To było przypadkowe spotkanie, które chyba nawet jej się nie spodobało. Wyczułem w niej napięcie, zawołana, przysiadła się do nas, ale wyraźnie na kogoś czekała, nie mogła oprzeć się nerwowemu zerkaniu na zegarek. Pierwszy raz ją taką widziałem, wcale niewesołą, w miarę upływu czasu coraz bardziej przygarbioną i szarą, odlatującą myślami w nieodgadnioną dal. Po jakiejś godzinie nawet słynny warkocz oklapł i zaczął bardziej przypominać szczurzy ogon aniżeli złotą kometę.

W tej sytuacji, zwłaszcza że byłem już trochę na bani, zwłaszcza że usiadła koło mnie, wydała mi się przystępna. Patrzyła ciemnymi oczami, które w stłumionym świetle lamp wydawać się zaczęły aż czarne, wypijała kolejne piwa i filozofowała na potęgę. Z jej słów wyzierała jakaś nieznana mi dotychczas egzystencjalna rozpacz. W końcu, powtarzając, że życie nie ma żadnego sensu, ani jej, ani nasze, ani absolutnie niczyje, zaczęła cicho płakać.

Serce mi się kroiło, gdy wtuliła się w moje ramię i moczyła je ciepłymi łzami. Sam mało się nie rozpłakałem, ja akurat z radości, że to właśnie moje ramię znalazło się pod jej śliczną główką. O tej porze nocy nikt już nie zwracał uwagi na zapłakaną koleżankę, więc naturalnie to ja odprowadziłem ją do domu.

Długo jeszcze staliśmy pod blokiem, wysłuchiwałem kolejnych złowieszczych tyrad i miałem wielką ochotę zamknąć jej drobne czerwone usta moimi wielkimi ustami, ale – serio! – nigdy wcześniej jeszcze nie całowałem się z dziewczyną i obleciał mnie strach. Poza tym jej nastrój, mimo że na ten temat nic nie mówiła, z całą pewnością wywołany był czymś w rodzaju złamanego serca, więc jakże mogłem atakować ją w takiej sytuacji. Taką przydeptaną, sponiewieraną przez jakiegoś dupka, na dodatek niewątpliwego idiotę.

Myślałem, że da mi szansę

Byłem cały szczęśliwy, że zanim zniknęła wreszcie w czeluściach klatki schodowej, umówiła się ze mną na spotkanie następnego dnia. To już coś znaczyło, to budziło nadzieję, to był jakiś krok. Nie zmrużyłem oka do rana, potem długo się szykowałem, cały w nerwach. Ale ona się nie zjawiła, mimo że czekałem dwie godziny. Nie mogłem nawet zadzwonić, bo nie miałem jej numeru, a nie chciałem go szukać po znajomych, narażać się na śmieszność.

Przełknąłem tę żabę dzielnie, w końcu cóż ja sobie wyobrażałem. Dziewczyna upiła się, to jasne, i pewnie leczyła kaca, zapomniała o bożym świecie, a co dopiero o mnie. Kiedy zobaczyliśmy się w poniedziałek na wykładzie, udałem, że nic mnie ta historia nie obeszła, przelotnie spojrzałem na nią ciepło i machnąłem ręką, a potem czym prędzej uciekłem wzrokiem. Unikałem też spotkania w cztery oczy, ale dyskretnie obserwowałem ją. Znów była dawną sobą.

Od czasu do czasu posyłała mi jednak porozumiewawcze spojrzenie: „Już ty swoje o mnie wiesz, ty, Krzysiu, jedyny tutaj mnie naprawdę znasz”.
Wiedziałem może rzeczywiście więcej niż inni, bo też wciąż się nią bardzo interesowałem. Nasłuchiwałem wszelkich na jej temat plotek. O tym, że choć taka fajna, „nie ma szczęścia w miłości”, bo „wiąże się wyłącznie z jakimiś podejrzanymi typami” i ma „pociąg do złych chłopców”. Że „ostro imprezuje”, że „trudno za nią nadążyć”. Szkoda, myślałem. Wciąż nie miałem dziewczyny, na naszym wydziale było ich tak niewiele i wszystkie zajęte, a „na mieście” wstydziłem się szukać.

W głębi duszy pozostałem chłopakiem głęboko nieśmiałym i zamkniętym w sobie, kontakty z płcią piękną mnie wystraszały. Gdyby wtedy, po tym przełamaniu lodów, doszło do spotkania z Anią, kto wie, jak by się sprawy potoczyły. Tak, z nią byłoby inaczej, dla niej odważyłbym się na wiele, tak mi na niej zależało. Ale mój techniczny mózg mówił mi: „Basta, co było, a nie jest… Daj sobie spokój, przyjacielu”.

Zostałem starym kawalerem

Wiem, wiem, takich określeń się już nie używa, w biurze projektów, gdzie pracuję, mówi się o mnie: singiel. I bez przesady, jakieś tam babki w moim życiu były, ale szczerze mówiąc, przemykały w tempie pociągów ekspresowych. Jestem jak liść bobkowy – dobry na rany, ale po ustaniu kojącego działania zbędny, niepotrzebny.

Zdarzyło mi się kilka razy, że właśnie w ten sposób zostałem potraktowany. Pogodziłem się już z tym i nie jest mi wcale źle. Szczególnie że nie brak mi przyjaciół, a większość z nich to kumple ze studiów. Pracujemy w tej samej branży i obijamy się o siebie zawodowo, ale też zwyczajnie lubimy się. Nie ma jak wspomnienia ze studiów, nic tak ludzi nie łączy.

Z Anią też się kumplowaliśmy przez te lata, co prawda trochę mniej niż z innymi, bo zawsze w jej obecności odczuwałem lekki paraliż. Poza tym ona wciąż jest jak wiatr, nieuchwytna – wzdychałem nieraz ciężko. Stara miłość nie rdzewieje. Nawet bez warkocza, o dobrych parę kilo starsza, wciąż bardzo mi się zawsze podobała. Ale co z tego? Najwyraźniej nigdy nie byłem w jej typie, w przeciwieństwie do tych skretyniałych przystojniaczków, nadętych bubków, którzy tak źle ją ponoć traktowali. Wciąż nasłuchiwałem plotek, jakżeby nie?

Wszystko na jej temat mnie interesowało, zawsze. Ona sama mi się z takich rzeczy nie zwierzała, choć zdarzało jej się dzwonić w kryzysowych chwilach, i to niejeden raz. Wylewała swoje egzystencjalne żale, a chwilę później znów była wesołą, pogodną i napakowaną pozytywną energią śliczną Anią.

Pandemia była dla mnie szansą

Wraz z nadejściem koronawirusa, wszystko się przewróciło. Dla mnie wymuszona izolacja nie była czymś trudnym, sam z siebie na ogół trochę się izoluję. A poza tym telefony pozwalają, by gadać bez ograniczeń, a nawet patrzeć sobie w oczy przy flaszce piwa. Co z tego, że po dwóch stronach umownego „drutu”? W ten sposób spędziłem z kumplami niejeden wieczór i nawet dobrze się bawiłem. Ale Ania już któryś raz zadzwoniła w rozpaczy. Nie mogłem tego wszystkiego spokojnie słuchać.

– Nie wytrzymam, nie wytrzymam, nie wytrzymam – powtarzała na przemian ze łzami, na przemian z wściekłością. – Wykończy mnie ta sytuacja, nie koronawirus mnie zabije, ale totalna deprecha.

Sam nie wiedziałem, czy jej to powiedzieć. Coś, na co wpadłem w nocy, gdy jak ona nie mogłem spać i zastanawiałem się, jak jej pomóc. Bałem się oczywiście, trząsłem się cały i trudno mi było wydusić jedno słowo. Milczałem więc ponuro, a ona trajkotała jak maszynka:

– Umrę z powodu tęsknoty za drugim człowiekiem. W któryś z tych pustych, ponurych wieczorów wieńczących byle jaki, podobny jeden do drugiego dzień. Nie, telefon to dla mnie za mało. Nie wystarcza. Ja jestem uzależniona od kontaktu z ludźmi – bezpośredniego, fizycznego. Nie wiem, muszę czuć zapach człowieka, jakieś te feromony, nie, nie feromony, diabli wiedzą co, mniejsza o to…

– Słuchaj, Aniu – w końcu to samo wypłynęło ze mnie, nie wiem nawet w jaki sposób, a jak już wypłynęło, to popłynęło szeroką rzeką: – Słuchaj, a gdybyś tak wprowadziła się do mnie?

Zawiesiłem głos, bo też coś zawisło w powietrzu

– Mam gościnną sypialnię, bardzo ładnie urządzoną, przyjemną, czystą. Dużo książek. Żylibyśmy jak przyjaciele. Przed południem byśmy sobie pracowali, każde w swoim pokoju, a popołudnia i wieczory spędzali na grze w scrabble. Umiesz grać w scrabble? W razie czego cię nauczę, świetna zabawa. Wciąga i czas mija niepostrzeżenie.

Miałem jedyną w życiu okazję, aby spróbować. Postanowiłem wykorzystać ją najlepiej jak potrafię

– Moglibyśmy też razem sobie gotować, to zupełnie co innego niż pichcenie tylko dla siebie. Przy okazji degustować jakieś dobre wina, nie chcesz zostać specjalistką od win? To takie modne – plotłem dalej, bo aż się bałem skończyć. – Czasem byśmy obejrzeli jakiś film i pogadali o nim albo jakiś koncert, mam tyle DVD i w ogóle...

Milczenie. Ciężkie jak walec. A po chwili:

– Ty chyba, Krzysiu, zwariowałeś! Przecież my się nawet dobrze nie znamy. Długo, owszem, ale raczej z daleka, przyznasz.

– No to się wreszcie poznamy. Jak ci się nie spodoba, wrócisz do siebie, jesteś wolnym człowiekiem.

– Chyba sobie kpisz, nie w tych czasach.

– No ale wrócić do domu zawsze możesz, tego nawet policja ci nie zabroni. Hm?

Znowu milczenie. I nagle:

– Może to nie jest taki strasznie głupi pomysł? Właściwie… co szkodzi spróbować?

Tego się nie spodziewałem. Myślałem, że powie „zastanowię się” albo „można o tym pomyśleć”, a ona tak od razu. Siódme niebo.

Stawiła się zgodnie z umową następnego dnia, z walizeczką w ręku. Bardzo onieśmielona, szczególnie jak na nią. Mimo że starałem się ją jakoś zabawiać, wciąż pozostawała zestresowana, zupełnie nieswoja. Najwyraźniej pogrążona w depresji. Ciągle uciekała gdzieś myślami, popadała w uporczywe milczenie, wzdychała. Przypomniał mi się tamten wspólny wieczór w knajpie, dawno, dawno temu. Nigdy potem nie widziałem Ani tak przybitej i smutnej…

To ten jej nastrój mnie sprowokował i wspomnienie odległej przeszłości, gdy płakała mi na ramieniu. Chciałem tylko ją objąć i przytulić, jak wtedy, pocieszyć, dodać otuchy, ale sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nagle i zupełnie niespodziewanie.

– Zawsze czułam, że jestem na ciebie skazana – powiedziała po wszystkim.

– Skazana?

– No tak – jak na ostatnią deskę ratunku. Wiedziałam przecież, że się najlepiej nadajesz do tej roli. Dlatego przyjechałam do ciebie, zamieszkałam tutaj.

Zapaliła papierosa, potem kolejnego, odpalała niemal jednego od drugiego.
Kiedy nauczyła się tak palić, moja złota dziewczyna, mleko z malinowym sokiem? Nie podobały mi się kłęby wypuszczanego przez jej usta i nos dymu, nie podobała mi się rola „ostatniej deski ratunku”

Nasza umowa tego nie przewidywała. To Ania mogła w każdej chwili wyjść z mojego domu i wrócić do siebie. Bardzo nie chciałem dać jej odczuć, że nie byłoby to złe rozwiązanie. Całe życie kochałem kobietę-wiatr, a miałem przed sobą kupkę nieszczęścia. Trzeci dzień w tych samych ciuchach i bez makijażu, z nieumytą głową. W rozsypce. Ania biadoląca i widząca wszystko na czarno. Tylko w takiej formie była mi przeznaczona?

– Ale wiesz co? Dobrze mi było. Słowo. Bardzo dobrze. Jakbym naprawdę całe życie na to czekała. Jakby to było jakieś zwieńczenie.

No cóż, trochę mnie to pocieszyło.

– Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego nie przyszłam na tę naszą randkę? Pamiętasz? Wtedy na studiach?

– Pewnie, że pamiętam. Bardzo to boleśnie przeżyłem. Uznałem, że na kacu zapomniałaś. Albo że film ci się urwał – dodałem złośliwie.

– Nie, nie urwał mi się wcale. Wiedziałam, co robię. Ja się po prostu zwyczajnie bałam. Wydawało mi się, że jestem dla ciebie za głupia, nazbyt powierzchowna, płytka. Że lepiej dla mnie, imprezowej panny, z tobą nawet nie zaczynać.

– Co takiego?! Przecież ja kochałem się w tobie jak wariat.

– Wiedziałam o tym, niemniej bałam się, że jak mnie bliżej poznasz, to ci przejdzie na amen. Zrozumiesz, jaka w istocie jestem beznadziejna, słaba.
Zrobiło mi się strasznie głupio za te myśli, które miałem chwilę przedtem. Idiota ze mnie. Dureń, kretyn bez empatii.

– Aniu najdroższa, to przecież ja na ciebie nie zasługuję!

– Tak myślisz?

Uśmiechnęła się nagle figlarnie. Chyba poprawił jej się humor.

– No to wypróbujmy tego merlota albo co tam innego masz, Krzysiek. Dawaj kieliszki, trzeba to uczcić. Jest co!

Zalała mnie fala czułości. Rany julek, ależ byłem szczęśliwy!

Czytaj także:
„Na studiach absztyfikant latał za mną z wywieszonym językiem, jednak ja wybrałam kochanka. Po latach dostałam drugą szansę”
„Po latach poszukiwań wreszcie znalazłem miłość. Szkoda, że nie spotkałem jej, zanim wyszła za mąż i urodziła dziecko”
„Na studiach miałam cichego wielbiciela, który wysyłał mi listy i kwiaty. Dopiero po latach odkryłam, kim był naprawdę"

Redakcja poleca

REKLAMA