„Najpierw bezdomny uratował mi życie. A potem... zupełnie przypadkowo, ja uratowałam jego”

bezdomny mężczyzna który okazał się bohaterem fot. Adobe Stock, Halfpoint
Odwiedzam go czasami, poznałam jego historię. Jest w niej utrata pracy, śmierć ukochanej żony, zdrada przyjaciela, który oskubał go z pieniędzy, głęboka depresja i obojętność otoczenia, które sprawiły, że stracił wszystko i musiał żyć na ulicy. A przecież wcześniej miał swoją firmę, bywał za granicą.
/ 07.05.2021 10:23
bezdomny mężczyzna który okazał się bohaterem fot. Adobe Stock, Halfpoint

Nie lubię tych dni, kiedy zamykam salon. Już kilka razy miałam wrażenie, że ktoś mnie wtedy obserwował. Ale ruch podczas pandemii jest niewielki i szefowa zarządziła, że nie ma sensu, by w zakładzie przebywała więcej niż jedna dziewczyna naraz. I tak miałam szczęście, że zwolniła Aśkę i Monię, a nie mnie. Nie protestowałam więc.

Wiedziałam, że innym było dużo gorzej niż ja – potracili posady, nie mieli z czego spłacać kredytów ani czynszów. Może to było tylko moje wrażenie, ale wydawało mi się, że w okolicach dworca kolejowego przybyło osób bezdomnych.

Przypadek czy może efekt pandemii i kryzysu?

Kiedy podzieliłam się tym spostrzeżeniem z szefową, z którą w tych trudnych czasach mocno się zbliżyłam, pokiwała tylko w zadumie głową.

– U mnie w rodzinie kuzyn usiłował popełnić samobójstwo – westchnęła. – Miał małą restaurację, padła podczas pierwszego lockdownu. Stracił wszystkie pieniądze, a jeszcze masa kredytów i pożyczek mu została do zwrócenia. Odratowali go, ale to teraz wrak człowieka…

Nie może pan zostać na ulicy, oni mogą wrócić!

Rozmawiałyśmy też o koledze mojej siostry, który stracił pracę i dach nad głową i w efekcie gdzieś zniknął.

– Może żyje na ulicy – zasugerowała Anita. – Jak ten nasz dziadek. Pamiętam, jak się tu sprowadził dwa lata temu. Przez jakiś czas jeszcze nie miał takiej wielkiej brody, wyglądał prawie normalnie.

„Dziadek” był bezdomnym koczującym w podcieniach dawnego domu handlowego. Wielokrotnie widziałam, jak strażnicy miejscy usiłowali go stamtąd zabrać, może do schroniska, ale nigdy się nie ruszył ze swojego owiniętego folią materaca i sterty koców. Żył z tego, co ludzie wrzucali mu do puszki ustawionej przy materacu. Nieraz, kiedy nie było klientek, siadywałam z kanapką przy szybie i obserwowałam go z daleka.

Zauważyłam, że nie pił alkoholu, nigdy nie widziałam przy nim butelek. Chyba dlatego jakoś go polubiłam i co jakiś czas kładłam mu na tej puszce zapakowane kanapki, a raz, przed świętami, przyniosłam mu małe zakupy i ciepłe rękawiczki, których mój mąż już nie nosił. Od tamtej pory zawsze kiedy przechodziłam obok niego, słyszałam chropowate „dzień dobry”.

Tamtego wieczoru klucz znowu zacinał się w zamku i manewrowałam nim coraz bardziej zdenerwowana. Ulica była pusta, latarnia przy naszym salonie znowu się nie świeciła. Czułam się nieswojo i próbowałam nie oglądać się za siebie z przestrachem.

– A co to? Już zamykacie? – odezwał się ktoś i jednak spojrzałam za siebie. – A może ja bym się jeszcze zdążył ostrzyc, co, panienko?

Nie wiem, jak mogłam nie usłyszeć, kiedy podchodzili… Nagle przyszło mi do głowy, że tych dwóch typów, którzy domagali się strzyżenia po dwudziestej, pewnie czyhało na mnie już wcześniej. Musieli się przyczaić gdzieś obok i wyjść dopiero teraz.

– Zapraszamy jutro – opanowałam drżenie głosu. – Dzisiaj już zamykam.
– A może jednak nie, co?

To powiedział ten niższy, z rzadką bródką i mętnymi oczami. Ten wyższy, łysy i z tatuażem na szyi go poparł, twierdząc, że właśnie teraz mam ponownie otworzyć salon i ich natychmiast obsłużyć. Wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji. Agresorzy zasłaniali mnie od strony ulicy, tak że kierowcy nielicznych samochodów pewnie nawet mnie nie widzieli. Gdyby któryś mnie uderzył i zabrał mi klucz, mogliby wciągnąć mnie do salonu i nikt by nawet nie zauważył. Usiłowałam udawać, że wcale nie podejrzewam ich o złe zamiary. Zagrałam w ich grę.

– To może ja zadzwonię do szefowej? – zaproponowałam, sięgając po telefon. – Jeśli pozwoli, to…
– Ch… tam zadzwonisz!

Ten niższy uderzył mnie w rękę i telefon poleciał łukiem na chodnik.

– Mamy ochotę się ostrzyc, to nas ostrzyżesz. I jeszcze kawę nam podasz.

Odepchnął mnie i poleciałam w stronę tego wyższego, który złapał mnie, a potem wykręcił mi rękę na plecy. Tamten już gmerał przy zamku. Chciałam krzyknąć, ale bałam się, że zaczną mnie bić. Nagle dostrzegłam z boku jakiś ruch.

– Ej, panowie, co jest?

To podszedł do nas „Dziadek”.

– Ta pani skończyła pracę na dzisiaj.

Najpierw rzucili w jego stronę kilka obrzydliwych obelg, a kiedy nie chciał odejść, ten wyższy uderzył go w brzuch. Wrzasnęłam ze strachu, a „Dziadek” charcząc, pochylił się gwałtownie do przodu. Drugi bandzior jednak nie był skory do bicia. Zauważył, że kilkanaście metrów dalej zahamował jakiś samochód, i rzucił, że pewnie ktoś właśnie dzwoni po gliny.

– Dobra, spadamy – zadecydował wyższy. – Nie będziemy się z jakimś śmieciem szarpać. Ale wrócimy – dodał tonem, od którego przeszły mnie ciarki. – Wrócimy do ciebie, ty… – tu nastąpiła seria wulgarnych wyzwisk.

Kiedy się oddalili, rzuciłam się do telefonu, ale był uszkodzony i nie mogłam zadzwonić

Miałyśmy telefon w salonie, więc szybko przekręciłam klucz i otworzyłam drzwi.

– Niech pan wchodzi, szybko, bo mogą wrócić! – rzuciłam do „Dziadka”.

Wszedł chwiejnie, a ja zamknęłam drzwi na klucz i spuściłam rolety.

– Zadzwonię na policję – powiedziałam, pokazując mu, żeby usiadł. – Boże, tak panu dziękuję! Oni by mnie… – głos utknął mi w krtani, kiedy pomyślałam, co mi groziło.

A zaraz potem przypomniałam sobie, że teraz to „Dziadek” jest w niebezpieczeństwie. Ci dwaj na pewno wrócą – byłam tego pewna. Może z kumplami, może z nożem albo butelką benzyny i zapalniczką.

– Musi się pan przenieść. Może do schroniska? Nie może pan tu zostać! – mówiłam gorączkowo. – Powiemy policji, że panu grozili, ja ich opiszę.
– Nie – sprzeciwił się. – Ja wiem, kim oni są. Policja ich nie ruszy, mają układy. Ja tu żyję, miła pani, ja wiem, co tu się dzieje na tej ulicy. Jak pani wezwie policję, to oni się tylko na pani zemszczą. Lepiej nie… Bo widzi pani, ja dobrze znam niemiecki…

Nie wiedziałam, co robić, więc… zrobiłam nam herbatę. A potem zadzwoniłam do Anity. Strasznie się przejęła i powiedziała, że już po mnie jedzie. Wpadła do salonu, kiedy pan Jędrzej i ja kończyliśmy kolejną herbatę i wyjadaliśmy ciastka dla klientek. Anita znała się na prowadzeniu biznesu. Wiedziała, czym są lokalne gangi, i też nie chciała dzwonić na policję.

– Ale pan nie może tu zostać – powtórzyła moje słowa. – Proszę, niech pan się pozwoli zawieźć do schroniska.

Nie wspomniałam o jednym. Mimo że byłam panu Jędrzejowi bardzo wdzięczna za ratunek i chciałam być wobec niego uprzejma, to przez cały ten czas, kiedy siedzieliśmy w jednym pomieszczaniu, myślałam tylko o tym, jak strasznie on śmierdzi. Próbowałam się miło uśmiechać, ale na widok jego skołtunionych włosów wystających spod dziurawej wełnianej czapki i splątanej brody łapało mnie uczucie odrazy. Szefowa miała chyba te same odczucia, bo w pewnym momencie zaproponowała, żeby nasz bezdomny wziął prysznic.

– Mamy kabinę obok solarium – poinformowała go. – Tam wszystko jest, żel do mycia, a ręczniki przyniosę…

Byłam pewna, że pod bujną brodą pan Jędrzej się zaczerwienił

Bąknął coś, że nie chce robić problemu, ale widać było, że marzył o prysznicu. Kiedy poszedł się kąpać, Anita zadzwoniła do swojego taty i poprosiła go o parę ubrań, których już nie nosił. Jej ojciec mieszkał niedaleko i przyszedł po kwadransie z torbą pełną swetrów, spodni i parą zimowych butów. Przyniósł też szczoteczkę do zębów i pół tubki pasty. Postawiłyśmy torbę pod drzwiami łazienki i po chwili pan Jędrzej wyszedł, tonąc w za dużym swetrze i podciągając z zażenowaniem opadające spodnie. Ale przynajmniej pachniał jak normalny człowiek.

– Wie pan co? – rzuciła nagle Anita. – Pan siada na fotel, ostrzyżemy pana i ogolimy. Zawsze to będzie panu przyjemniej, no nie?

Zgodził się i godzinę później nie sposób było go poznać. Kiedy zgoliłam mu zaniedbany, siwy zarost, nagle okazało się, że wcale nie jest dziadkiem. Miał może z pięćdziesiąt lat i gładko ogolony, z krótkimi włosami wyglądał jak przeciętny mężczyzna na ulicy. Może jedynie głębokie bruzdy wokół oczu zdradzały, że nie miał łatwego życia.

Tamtego wieczoru Anita odwiozła pana Jędrzeja do schroniska dla bezdomnych, ale wyszedł z niego następnego dnia. Nie wrócił już na ulicę.

Ojciec szefowej załatwił mu posadę stróża parkingowego

Odwiedzam go czasami, poznałam jego historię. Jest w niej utrata pracy, śmierć ukochanej żony, zdrada przyjaciela, który oskubał go z pieniędzy, głęboka depresja i obojętność otoczenia, które sprawiły, że stracił wszystko i musiał żyć na ulicy. A przecież wcześniej miał swoją firmę, bywał za granicą.

– Myślę, żeby może pojechać za pracą gdzieś do Niemiec, bo wie pani, ja dobrze mówię po niemiecku – powiedział, kiedy widziałam się z nim ostatnio. – Dzięki pani i pani Anicie staję na nogi, wracam do normalnego życia. Jeszcze raz dziękuję!
– Ale my tylko pana ostrzygłyśmy…
– Nie tylko. Aż – powiedział, patrząc mi w oczy. – Czasami dla kogoś, kto stracił wszystko, taka rzecz jest jak cud. I może odmienić życie.

Czytaj także:
Byłam w poprawczaku, ale wyszłam na ludzi
Każdy weekend musieliśmy spędzać z teściami...
Latami wypieraliśmy, że mój brat ma schizofrenię

Redakcja poleca

REKLAMA