Mam 52 lata i pracuję jako sprzątaczka. Muszę utrzymać się z minimalnej pensji, co jest nie lada wyczynem. Mój mąż zmarł pół roku temu. Pracował, ale nadużywał alkoholu. Zamiast wspierać domowy budżet, wydawał pieniądze na piwo. Nie obchodziło go, z jakim trudem wiążę koniec z końcem. Teraz się okazało, że skutki nałogu dopadły mnie nawet po śmierci Marka.
Marek zawsze był typem lekkoducha. Kiedy go poznałam, byłam 19–letnią dziewczyną, która nie myślała zbyt poważnie o przyszłości – lubiłam dobrze się zabawić i tyle. Marek był starszy ode mnie o 5 lat, piekielnie przystojny i zabawny – na domówce u wspólnej koleżanki, gdzie się spotkaliśmy po raz pierwszy, z miejsca wpadł mi w oko. Jak się okazało, z wzajemnością.
Po paru miesiącach znajomości zaszłam w ciążę. Powiedział, że będzie dumny, jeśli dziecko będzie nosić jego nazwisko, więc postanowiliśmy się pobrać. Gdy na świat przyszła Ola, byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem. Wtedy głęboko wierzyłam w to, że czeka nas wspaniałe życie.
Sielanka jednak szybko się skończyła, ponieważ Marek coraz częściej zaglądał do kieliszka. Początkowo nie widziałam niczego złego w tym, że po pracy lubi sobie wypić dwa czy trzy piwa, niemniej ilości wypijanego przez męża alkoholu systematycznie się zwiększały. Marek nie stronił też od suto zakrapianych imprez, co tłumaczył tym, że od czasu do czasu należy mu się wyjście z kolegami.
Pogłębiający się alkoholizm
Nie potrzebowałam dużo czasu na to, żeby zrozumieć, że Marek ma problem z piciem. Niestety, sam go nie dostrzegał.
– Przecież piwo to nie alkohol – śmiał się, kiedy mówiłam mu o swoich odczuciach – a poza tym wszyscy piją.
– Moim zdaniem pijesz za dużo – bardzo chciałam, aby dotarło do niego, że jego relacja z wyskokowymi trunkami nie jest normalna.
– Czepiasz się i tyle, piję przecież za swoje – na tym ucinał dyskusję na temat, który najwyraźniej był dla niego drażliwy.
To prawda, że mąż pracował, ale co z tego? Dawał coraz mniej pieniędzy na życie, a ponadto zawalał domowe obowiązki. Ciężar prowadzenia i utrzymywania naszego skromnego gospodarstwa oraz wychowywania Oli spadł na moje barki, bo Marek w ogóle się tym nie przejmował. Wracał z pracy, zwykle już podchmielony, wypijał kilka piw i szedł spać.
Przed wyjściem do roboty też „wspomagał się” alkoholem – wolał opróżnić dwie puszki, niż zjeść śniadanie i napić się kawy lub herbaty. Czasami zabierał ze sobą kanapki. Nie zawsze udało mi się dopilnować, żeby zjadł obiad czy kolację. Po pijanemu nie urządzał burd i awantur, ale był kompletnie nieobecny – zupełnie, jakbym mieszkała z Olą sama.
Wszelakie próby rozmów na temat picia przypominały walenie gumowym młotkiem w ścianę – nie chciał mnie słuchać i prędko się denerwował, słysząc prośby o zgłoszenie się na terapię. Usiłowałam także uzyskać wsparcie od jego matki, ale z miernym skutkiem.
– Przecież nie bije ciebie i córki, więc o co ci chodzi? – nie dość, że go broniła, to jeszcze we mnie upatrywał źródła kłopotów.
– Ale pije wciąż więcej – usiłowałam uświadomić teściowej powagę sytuacji.
– Chłop jak to chłop, wypić sobie musi. Mój też pił i jakoś nie narzekałam – było jasne, że tutaj żadnego oparcia nie znajdę.
Byłam załamana i nie miałam pojęcia, co robić. Było mi bardzo ciężko, lecz nie widziałam innego wyjścia, jak znalezienie dodatkowego zajęcia, żeby utrzymać wszystko w ryzach. Odbywało się kosztem Oli – nie byłam bowiem w stanie poświęcać jej tyle czasu, ile potrzebowała. Starałam się przed nią robić dobrą minę do złej gry, ale przecież ona widziała, co się dzieje.
Marek chlał, niekiedy na noc do domu nie wracał, a ja wówczas nie spałam, bo się zamartwiałam. Kompletnie nieprzytomna szłam do pracy, bo przecież ktoś musiał zarabiać na jedzenie i rachunki. Z roku na rok było coraz gorzej, a ja czułam się niczym w potrzasku. Uważałam, że nie zostało mi nic innego, jak zaciskać zęby i harować, bo przecież na męża liczyć nie mogłam.
Córka się wyprowadziła
Ola, jak tylko zdała maturę, wyprowadziła się z domu. Wyjechała do Warszawy, gdzie podjęła jednocześnie studia i pracę. Nie była zbyt chętna do kontaktowania się ze mną, o ojcu nie wspominając. Moje serce krwawiło, ale przecież nie mogłam jej do niczego zmusić. Nie oznacza to oczywiście, że się poddałam.
– Kochanie, tak mi ciebie brakuje – mówiłam jej przez telefon, o ile zdecydowała się odebrać połączenie.
– Wiesz, to w dużej mierze twoja wina – usłyszałam od niej któregoś razu. – Nic nie zrobiłaś, a mogłaś odejść od niego.
– Córeczko, to nie tak… – miałam łzy w oczach. – To nie takie proste…
– Owszem, pewne rzeczy są proste – Oli łamał się głos – ale ty wolałaś niszczyć moje życie, swoje przy okazji też.
Bolało mnie, że córka ma na mój temat takie mniemanie. Przecież tak się starałam, wszystko robiłam dla niej, a teraz zero wdzięczności. Gdzieś z tyłu głowy odzywał się głos, że Ola ma rację, lecz byłam kompletnie bezsilna i bezradna. Wychodziłam z założenia, że taki widocznie mój los i nic się nie da na to poradzić.
Wraz z postępującą chorobą alkoholową Marek podupadał na zdrowiu. Rzecz jasna nadal nie chciał słyszeć o leczeniu i nie przyjmował do wiadomości tego, że jest alkoholikiem. Jego organizm był wykończony piciem, aż w końcu się zbuntował.
Pewnego dnia wrócił z pracy cały blady. Nagle zaczął wymiotować krwią i upadł. Natychmiast zadzwoniłam po pogotowie. Zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Lekarz poinformował mnie, że wysiadła mu wątroba. Zorganizowanie pogrzebu kosztowało mnie mnóstwo wysiłku.
Ola przyjechała i pomogła – nie dało się nie dostrzec, że traktuje to jak przykry obowiązek. Nie miała zamiaru ze mną siedzieć – dzień po pogrzebie wróciła do Warszawy. Zostałam sama. Z jednej strony ciężko było mi pogodzić się ze śmiercią męża, a z drugiej czułam ulgę, że go nie ma. Jednakże nawet zza grobu przysporzył mi koszmarnych problemów, czego nigdy mu nie wybaczę.
Nie miałam pojęcia o długach Marka
Wydawało mi się, że znałam Marka niczym własną kieszeń, lecz srodze się myliłam. Dopiero gdy zmarł, wyszło na jaw, że od dawna nie pracował. Został dyscyplinarnie zwolniony za picie. Myślałam, że jakimś cudem utrzymuje posadę, a on co rano znikał z domu i szedł chlać.
Mało tego, narobił potwornych długów, bo przecież musiał mieć pieniądze na alkohol. Nabrał chwilówek, o których nie miałam zielonego pojęcia – łącznie na prawie 20 tysięcy. Czy wszystkie te pieniądze przeznaczył na alkohol, tego już nigdy się nie dowiem, co nie zmienia faktu, że dla mnie taka kwota jest zawrotna.
Nie zarabiam dużo i z trudem utrzymuję się na powierzchni, a gdy do moich drzwi zapukał komornik, o mało co nie dostałam zawału. Nie mieliśmy rozdzielności majątkowej, w związku z czym zostałam zobowiązana do spłaty zadłużenia, jakie mąż zostawił po sobie Marek.
Skąd niby miałam wziąć 20 tysięcy złotych? Na szczęście udało mi się dogadać z komornikiem, dzięki czemu mogłam co miesiąc w ramach spłaty zadłużenia wpłacać na podany numer konta stosunkowo nieduże sumy. Pół roku później wierzyciel upomniał się o zaległości i zażądał spłaty całego długu. Załamałam się, bo mimo poszukiwania lepiej płatnej pracy, niczego nie znalazłam. W przypadku kobiety w moim wieku i bez wybitnego CV jest to po prostu niemożliwe.
Sprawa znalazła finał w sądzie. Komornik dostał zielone światło do zajęcia mojego majątku – czyli mieszkania, bo żadnych innych wartościowych rzeczy nie posiadałam. Pomocną dłoń wyciągnęły do mnie córka oraz koleżanka z pracy, z którą w ostatnim czasie mocno się zżyłam. Była jedyną osobą, której mogłam się zwierzyć ze swoich trosk.
Jak to potoczy się dalej, ciężko powiedzieć. Pomimo kłód rzucanych przez los pod nogi staram się z nadzieją patrzeć w przyszłość – nie ukrywam, że ogromna w tym zasługa Oli i Eli. Bez nich znalazłabym się na dnie, a tak jest szansa, że się od niego odbiję i nie pogrążę do reszty w bagnie, w którym wylądowałam przez chorobę męża.
Czytaj także:
„Moja klientka uciekła z salonu w środku zabiegu bez płacenia. Przez nią prawie straciłam pracę”
„Szefowa zatrudniła mnie, bo nie byłam atrakcyjna. Gdy wzięłam się za siebie, dostałam wilczy bilet”
„Uwiodłam męża mojej pacjentki. Kiedy my figlowaliśmy na kanapie, ona chciała odejść z tego świata”