Szpital pogrążony był w wieczornej ciszy, tylko głosy pielęgniarek niosły się ze służbówki po korytarzu. Chciałem do nich zajrzeć, ale zatrzymałem się, żeby przepuścić pacjentkę, która właśnie wyszła z pokoju. Szła powoli, na mój widok jakby się zachwiała. Szybko złapałem ją za ramię.
– Pomogę pani.
To wszystko, co udało mi się powiedzieć, zanim mnie zatchnęło. Ona też wyglądała na wzburzoną.
– Arek! To naprawdę ty? Tyle lat minęło. Zmężniałeś, chyba trochę przytyłeś? Ale to nic, dobrze ci z tym. O, masz nawet kilka siwych włosów na skroniach. Czas biegnie, ale dla mnie jesteś tym chłopcem, który zamieszkał w pokoju gościnnym. Gdzie się podziewałeś? Nie wiedziałam, że pracujesz w tym szpitalu. Zniknąłeś, nigdy nas nawet nie odwiedziłeś. Żebyś ty wiedział, jak Aleksander na ciebie czekał! Mówił o tobie „nasz chłopak” i był taki dumny z twoich osiągnięć! Pochowałam go, wiesz? Będzie sześć lat, odkąd go nie ma.
Musiałem jej przerwać, z dyżurki wyjrzała jedna z pielęgniarek, o ile się nie myliłem, ta najbardziej ciekawska. Nie chciałem, żeby dowiedziała się, że pacjentka jest moją znajomą.
– Pani Jadziu, proszę się na mnie oprzeć, wracamy do łóżka – powiedziałem cicho. – Nie jestem pani lekarzem prowadzącym, ale on powiedziałby to samo. Za dużo wzruszeń nie jest wskazane, w końcu jesteśmy na kardiologii.
– Zajrzysz do mnie jeszcze? – poprosiła. – Tyle lat cię nie widziałam, mamy sobie wiele do opowiedzenia.
– Jestem na dyżurze, jeśli noc będzie spokojna, postaram się wykroić dla pani trochę czasu.
Celowo byłem taki oficjalny, serdeczność pani Jadzi trochę mnie krępowała.
– Przyjdź, ja niewiele sypiam, będę czekała – powiedziała.
Wróciłem do siebie, zalogowałem się do komputera, by uzupełnić karty pacjentów, ale nie mogłem się skupić. Spotkanie z panią Jadzią spowodowało, że przeszłość wróciła, a wraz z nią niewielkie wyrzuty sumienia. Były małe, ale dokuczliwe, uwierały jak kamień w bucie. Mogłem się wtedy inaczej zachować, Jadzia i Aleksander byli dla mnie jak rodzina, dużo dla mnie zrobili, trzeba było okazać im trochę wdzięczności. Sęk w tym, że nie potrafiłem, wtedy jej nie doceniałem.
W wygaszonym ekranie komputera odbijała się moja twarz, ale ja widziałem młodego chłopaka z mazurskiej wsi, który wyruszył w świat realizować swój wielki plan. Chciałem być lekarzem i ani przez chwilę nie wątpiłem, że mi się to uda.
W liceum byłem najlepszy, nauczyciele powtarzali, że nigdy nie mieli tak zdolnego ucznia, więc co mogło pójść źle? Ledwie postawiłem nogę na warszawskim peronie, dostałem pierwszą lekcję pokory.
– Przepraszam! – powiedział ktoś zirytowanym głosem. – Stanie taki na środku, zatarasuje przejście i zadowolony. Najedzie się wsioków do stolicy…
Reszta wypowiedzi utonęła w gwarze dworca, ale to, co usłyszałem, sprowadziło mnie na ziemię. Skąd ten typ wiedział, że pochodzę ze wsi? Wypisane miałem na twarzy czy co? Ubrany byłem jak wszyscy, ostatnie cztery lata spędziłem w wojewódzkim mieście, niczym się nie różniłem od rówieśników. Więc skąd wiedział?
Nigdy nie zgłębiłem tej tajemnicy
Przekonałem się, że tylko warszawiacy pytali, skąd pochodzę, oni wiedzieli. Miało to mieć swój ciąg dalszy, ale na razie tkwiłem na peronie dworca, zastanawiając się, jak dojechać na wynajętą listownie stancję. Dwa razy zmieniałem autobus, raz musiałem zawracać, bo pomyliłem przystanki, ale w końcu dotarłem na Klonową. Uliczka była cicha, senna, po obu jej stronach stały w ogrodach domy. W jednym z nich miałem zamieszkać.
Kiedy okazało się, że nie załapałem się na akademik, mój profesor z liceum rozwinął sieć swoich znajomości i cudem załatwił mi tanią stancję. Była to prawdziwa okazja, w sam raz na studencką kieszeń, więc nie spodziewałem się wspaniałości. Chciałem tylko przetrwać do kolejnego roku, kiedy to znów zawalczę o akademik.
A tymczasem znalazłem się w dobrej i zapewne drogiej dzielnicy, tchnącej przedwojenną elegancją. Domy były podniszczone, tonęły w bujnej, dawno nieprzycinanej zieleni, ale miały styl przywodzący na myśl eleganckie towarzystwo przedwojennej Polski. I ja miałem tu mieszkać za marne grosze? To musiała być pomyłka.
A jednak nie, adres się zgadzał, Klonowa 10 stało jak byk. Nacisnąłem dzwonek przy furtce, ale nie usłyszałem brzęczenia zwalnianego zamka, co prowadziło do prostej konkluzji. Dzwonek nie działał. Pukać nie było w co, nacisnąłem więc kilka razy klamkę, a ta zaprotestowała zgrzytem dawno nieoliwionego mechanizmu.
– Idę już, idę – dobiegło mnie z któregoś okna.
Po chwili drzwi się otworzyły, wypuszczając do ogrodu panią w mocno średnim wieku.
– Zamek od dawna zepsuty, trzeba by naprawić. Ty to pewnie Arkadiusz? Czekamy na ciebie, już myślałam, że dziś nie przyjedziesz. Pociąg się spóźnił?
Powiodła mnie za sobą, jakbym był jej dawno niewidzianym siostrzeńcem. Byłem przygotowany na liczne pytania, ciekawskie spojrzenia, a tu nic z tych rzeczy. Zostałem zaproszony do salonu. Moja wrodzona i częściowo nabyta pewność siebie sklęsła, gdy wprowadzono mnie do umeblowanego antykami pomieszczenia. Stałem na wysłużonym dywanie, zastanawiając się, czy wypada zdjąć zakurzone buty. Zrobiłbym to, ale nie byłem pewny, w jakim stanie są skarpetki.
– Witaj w naszym domu – powiedział uroczyście gospodarz. Był to mąż pani Jadzi, Aleksander. – Żona zaprowadzi cię do twojego pokoju. Mam nadzieję, że okaże się wygodny. Cieszymy się, że będziesz u nas mieszkał.
Witali mnie jak gościa, poczułem się niezręcznie. Chyba zaszła pomyłka, jak ja im się wypłacę za mieszkanie pośród antyków w przedwojennej willowej dzielnicy? W dodatku okazało się, że zaraz będzie kolacja, na którą jestem zaproszony.
Tak było już do końca, posiłki jadałem z gospodarzami albo – z braku czasu – w przelocie, jak mi było wygodniej.
Prędko poczułem się na Klonowej jak w domu i bardzo chwaliłem sobie kuchnię pani Jadzi. Mieszkałem wygodnie, jadałem jak król, a moje potrzeby były najważniejsze. Kiedy miałem sesję, Aleksander oglądał telewizję bez dźwięku, żeby nie przeszkadzać mi w nauce. Szybko porzuciłem myśl o wyprowadzce do akademika, na Klonowej było idealnie.
Skąd ja wezmę na garnitur?!
Jadzia i Aleksander traktowali mnie jak syna, niczego nie chcieli w zamian, ale nie zastanawiałem się nad tym, czerpałem pełnymi garściami. Byłem bardzo młody, zajęty studiami i w dodatku zakochany. Nie miałem głowy do rozmyślania nad tym, co się dzieje.
Joasia, bo tak się nazywała dziewczyna, dla której straciłem głowę, zaprosiła mnie na wesele swojej przyjaciółki, ale zrobiła to w taki sposób, że zwątpiłem we własną atrakcyjność.
– Pójdziesz ze mną? Nie mogę robić za singielkę, na weselu dobrze jest mieć kogoś do pary.
Szybko się zgodziłem, a wtedy ona spytała, czy mam garnitur.
– Byle nie ze sklepu w Iławie, bo będzie obciach – zażartowała.
Zapewniłem Joasię, że mam garniak z najwyższej półki, po czym poszedłem po radę do jedynego dżentelmena, jakiego znałem, czyli Aleksandra. Ten obejrzał moją marynarkę i rzekł:
– Idziemy po zakupy.
Żyłem wówczas ze skromnego stypendium i z tego, co dostałem z domu, uzupełnionego honorariami za mycie szyb w biurowcach, nie stać mnie było na luksusowe zakupy. Aleksander nie przyjmował do wiadomości tego, co mówię, po prostu podarował mi garnitur, a ja go przyjąłem, bo chciałem się pokazać na weselu i nie zrobić wstydu ukochanej.
Zdaje się, że kierowało mną przekonanie, że skoro Aleksandra stać na taki wydatek, to nie ma problemu, niech daje i już. O specjalnej wdzięczności nie było mowy, ale owszem, podziękowałem. Dobre i to.
Dopiero potem poczułem się głupio
Pełniłem w domu na Klonowej rolę syna, Jadzia i Aleksander nie mieli dzieci, a ja im przypadłem do gustu, więc korzystałem. Nigdzie nie byłoby mi lepiej, jednak z czasem zrobiło mi się z tym niewygodnie i to do tego stopnia, że na czwartym roku uciekłem do akademika. Wyrosłem z ich opieki, teraz potrafiłem dać sobie w Warszawie radę sam.
Jadzia i Aleksander byli zamkniętym rozdziałem w moim życiu, nigdy do nich nawet nie zadzwoniłem, nie wpadłem z wizytą, żeby podziękować za to, co dla mnie zrobili.
Dopiero teraz, po wielu latach, spotkałem Jadzię na szpitalnym korytarzu, a ona powitała mnie, nie robiąc wyrzutów. Zajrzałem do jej pokoju, nie spała. Usiadłem obok łóżka i spytałem, co jej dolega i jak mógłbym pomóc.
– Nieważne – machnęła ręką. – Opowiadaj o sobie. Ożeniłeś się, masz dzieci? Tęskniliśmy za tobą, byłeś dla nas jak syn i jak syn wyfrunąłeś z naszego domu. Szkoda tylko, że nigdy nie dałeś znaku życia, ale nie martw się, nie mieliśmy ci tego za złe. Przecież nie byliśmy twoją rodziną.
– Przepraszam – powiedziałem z głębi serca. – Byłem beznadziejnym idiotą.
Jadzia zaśmiała się cicho.
– Ależ skąd, byłeś i jesteś mądrym chłopcem, daleko zaszedłeś, Aleksander byłby z ciebie bardzo dumny. Nie winię cię za to, że uciekłeś. Trochę wtedy przegięłam, jak to teraz mówicie. Byłam tak szczęśliwa, że mogę się tobą opiekować, że przedobrzyłam. Teraz staram się nie popełniać tych samych błędów, ale to tak trudno… Człowiek się przyzwyczaja do młodych ludzi.
– Przyjmuje pani lokatorów? – spytałem z niedowierzaniem. – Myślałem, że byłem jedyny, przyjęty w drodze wyjątku, na prośbę przyjaciela.
– Tak było, ale kiedy opuściłeś nasz dom, zrobiło się pusto, więc pomyśleliśmy z Aleksandrem, że moglibyśmy pomóc innemu dzieciakowi – powiedziała pani Jadzia. – Długo się wahaliśmy, aż raz usłyszeliśmy o programie usamodzielniającym wychowanków domu dziecka. Zgodnie z przepisami młody człowiek po osiągnięciu pełnoletności powinien wyprowadzić się z placówki, tyle że często nie ma dokąd. Zgłosiliśmy się więc z Aleksandrem do programu i przyjęliśmy dwie dziewczyny, Iwonkę i Gosię. Uczyły się przy nas samodzielnego życia, gospodarowania pieniędzmi, robienia przemyślanych zakupów, gotowania. Obie chciały jak najszybciej stanąć na własnych nogach, poszły do pracy, jedna do sklepu, druga była opiekunką małych dzieci. Zaproponowaliśmy im prywatne stypendium, jeśli będą chciały się dalej uczyć, ale odmówiły. Powiedziały, że to nie dla nich, one muszą prędko się usamodzielnić. Pół roku później nie były już tego takie pewne, a jeszcze później zapisały się na studia. Obie zrobiły licencjat, a Gosia przymierza się do magisterki – opowiadała pani Jadzia.
Nie potrafiła długo żywić urazy
– Adoptowaliście je – uśmiechnąłem się. – Miały szczęście, że trafiły do ludzi o otwartych sercach.
– To ja miałam szczęście, bo były przy mnie, jak odszedł Aleksander. To kochane dziewczyny, bardzo serdeczne, nie wiem, co bym bez nich zrobiła.
– Wiele pani zawdzięczają.
Pani Jadzia wygięła usta.
– Mówisz o pieniądzach? – upewniła się. – Mam ich trochę, to uruchomiłam, bo co się będą marnowały w banku, niech służą dzieciakom.
– A pani? Kto o panią zadba na starość? Pieniądze są rodzajem poduszki bezpieczeństwa.
Pani Jadzia zaczęła się śmiać. Chichotała cichutko, w garść, żeby nie obudzić pacjentki z sąsiedniego łóżka.
– Na starość, mówisz? Dziękuję za komplement, ale martwię się o twój wzrok. Chłopcze, przyjrzyj mi się, ja już jestem stara. O mnie się nie martw, mam emeryturę, wiele mi nie trzeba – poklepała mnie po dłoni. – Będzie, jak Bóg da, ale po cichu ci powiem, że jestem dobrej myśli.
Wyszedłem podbudowany jej prostą wiarą i dobrocią. Pani Jadzia łatwo wybaczyła mi niewdzięczność, jaką okazałem jej i jej mężowi, nie potrafiła długo żywić urazy. Postanowiłem, że jak tylko wyjdzie ze szpitala, nadrobię to, co zepsułem. Pójdziemy na Klonową całą rodziną, pani Jadzia na pewno się ucieszy…
Czytaj także:
„Jestem stary, więc syn - wielki dyrektor - traktuje mnie jak piąte koło u wozu. Obcy stali się moją rodziną”
„Teściowa traktowała mnie jak przybłędę, która przypałętała się do jej synalka. Była wściekła, że odebrałam jej jedynaka”
„Żona traktowała mnie jak niedojrzałego gówniarza, a kochanka zdradziła mnie ze swoim... kuzynem. Kobiety to zło wcielone”