„Na emeryturze sflaczałam jak stary balon. Chciałam szaleć, uczyć się i odkrywać, a nie całymi dniami sterczeć przy garach”

Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, New Africa
„Na takie dictum poczułam się jak stary kapeć, który do niczego się już nie nadaje, nikomu nie jest potrzebny. Dlatego grzecznie potwierdziłam, że to mój ostatni rok i nie będę młodym zajmować miejsca”.
/ 13.02.2023 17:15
Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, New Africa

Co roku, gdy nadchodził czas wakacji, czułam się trochę dziwnie. Niby byłam już tak zmęczona, że wyczekiwałam rozdania świadectw jak kania dżdżu, ale tak naprawdę wiedziałam, że będę tęsknić za tymi murami i za „moimi dziećmi”, jak nazywałam uczniów. W tym roku było jeszcze dziwniej, ponieważ był to ostatni rok mojej pracy przed emeryturą. Zatem już od września miałam świadomość, że nic, do czego przywykłam, więcej się nie powtórzy.

Ostatni raz brałam udział w radzie pedagogicznej po pierwszym semestrze, ostatni raz wystawiałam oceny na półrocze, ostatni raz byłam na balu karnawałowym… Moja klasa kończyła etap wczesnej edukacji, dzieciaki szły do czwartej klasy, a ja udawałam się na zasłużony odpoczynek po trzydziestu sześciu latach pracy.

Wprawdzie mówiłam dyrektorce, że właściwie mogłabym poprowadzić jeszcze jeden rocznik, czuję się na siłach, mogę jeszcze działać, ale usłyszałam, że młodzi nauczyciele nie mogą czekać w nieskończoność, aż „stara gwardia” raczy przejść na emeryturę. Oni czekają na miejsca w szkołach, które my blokujemy.

Na takie dictum poczułam się jak stary kapeć, który do niczego się już nie nadaje, nikomu nie jest potrzebny. Dlatego grzecznie potwierdziłam, że to mój ostatni rok i nie będę młodym zajmować miejsca.

Gdy rozdawałam świadectwa, starałam się nie popłakać ze wzruszenia. Robiłam to tyle razy, tyle razy widziałam na buziach dzieci dumę, że przechodzą do kolejnej klasy, a zarazem radość, że już za chwilę wyjdą z budynku szkoły i zaczną wakacje. A dla mnie miał to być nie tyle początek reszty życia, ile koniec etapu aktywności zawodowej.

– Zazdroszczę, wreszcie będziesz mogła spełniać swoje marzenia! – mówiły młodsze koleżanki.

Z choinki się urwały?

Kogo z nauczycielskiej pensji stać na realizowanie marzeń? Albo odkładanie, by spełniać je na emeryturze, która będzie jeszcze niższa niż pensja? Moje marzenia musiały być w wersji eko i light. Nie dla mnie dalekie podróże i poznawanie świata. Bardziej w moim zasięgu było czytanie książek, i to wypożyczanych z biblioteki.

Mój mąż miał przed sobą jeszcze parę lat pracy i obawiałam się, że będę siedzieć całymi dniami w domu, czekając na niego i gnuśniejąc. Nauczanie było moim powołaniem. Już w podstawówce marzyłam o tym, by zostać nauczycielką. I to jedno marzenie spełniłam. Tyle że ani się obejrzałam, jak trzeba było iść na emeryturę.

Pożegnałam uczniów i przez dłuższą chwilę nie wychodziłam z klasy, odwlekając ten moment, kiedy trzeba będzie powiedzieć „żegnaj” zamiast „do widzenia”. W pokoju nauczycielskim stała patera z ciastem, które przyniosłam, by zostawić po sobie słodko-miłe wspomnienie.

Nie chciałam jednak tam siedzieć, przyjmować życzeń na „nową drogę życia”, opowiadać o planach na emeryturę… Wolałam posiedzieć w sali, w której spędziłam tyle lat, w ciszy i spokoju popatrzeć na ławki, przypomnieć sobie wszystkie roczniki moich wychowanków…

To był piękny czas. Niekiedy bardzo wymagający, trudny, stawiający przede mną wyzwania, ale bez wątpienia piękny. Uwielbiałam pokazywać pierwszakom świat liter i cyfr, uczyć ich o prawach przyrody, zaszczepiać w nich ciekawość świata. Teraz już nie będę się zastanawiać, jaką klasę dostanę pod opiekę, jakich młodych ludzi zastanę pierwszego września w ławkach…

Westchnęłam i wstałam zza biurka. Pora na mnie, pomyślałam. Pora zacząć wakacje, ostatnie takie wakacje po przepracowanym roku. Miałam trzy miesiące, by wymyślić, co będę teraz robić. Miałam dopiero sześćdziesiąt lat, nie chciałam zmarnować reszty życia przed telewizorem. Wakacje spędziłam standardowo. Wyjechaliśmy z mężem na dwa tygodnie z miasta. Tydzień w górach, tydzień nad morzem, jak co roku.

Wędrowaliśmy górskimi szlakami, spacerowaliśmy po plaży, wypoczywaliśmy. A potem? Mąż wrócił do pracy, a ja zostałam w domu. Mogłam dalej chodzić na spacery, pójść do kina, zoo, do galerii, gdziekolwiek, ale nic nie sprawiało mi radości. Wcześniej wiedziałam, że ten czas wakacji jest mi dany, by zregenerować siły na nadchodzący rok. A teraz? Nie czekały mnie sierpniowe zebrania przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Nie miałam przed czym regenerować sił. Nie miałam pomysłu, co mogłabym robić od września. Brakowało mi konkretnego celu i chęci, by iść w jakimś kierunku.

Rzuciłam mu się na szyję

– Nie mogę na ciebie patrzeć – powiedział z dezaprobatą mój mąż, gdy jedliśmy kolację.

– Bardzo ci, kochanie, dziękuję za ten komplement – odparłam z krzywym uśmiechem.

– Jesteś jak zombi. Nic cię nie cieszy, na nic nie masz ochoty, snujesz się po domu jak zmora jakaś.

– Bo nie mam nic do roboty. Dzieci się usamodzielniły, nie mam pracy, nie umiem sobie znaleźć miejsca.

To musimy pomyśleć o czymś dla ciebie. Nie chcę, żeby mi żona uschła w domu jak kwiatek bez wody.

Wiedziałam, że jak mój mąż się uprze, to dokona niemożliwego. I faktycznie, już kilka dni później wrócił z pracy z podejrzanie radosnym uśmiechem na twarzy.

– Spotkałem dyrektora naszego domu kultury. Spytałem, czy nie miałby dla ciebie jakiejś pracy – obwieścił. – Ciężko u nich z etatami, ale jeśli chcesz, to mógłby wykroić ćwierć etatu na zajęcia dla dzieci. Popołudniami, trzy razy w tygodniu, po trzy godzinki. Nic wielkiego, ot, takie zajęcia jak w świetlicy, no i zarobki jak na waciki, ale…

– Naprawdę to dla mnie zrobiłeś? Jesteś kochany! Ależ się cieszę!

Nazajutrz zadzwoniłam do domu kultury i umówiłam się na rozmowę. Przedstawiłam swoją koncepcję na zajęcia, o czym myślałam całą noc. Dyrektor myślał o czymś mniej wymagającym i kosztownym, ale obiecał, że się zastanowi. Podobno rozpytywał rodziców dzieciaków z osiedla o to, co mu zaproponowałam. I moje pomysły chwyciły. Trzy dni później zadzwonił, że mogę zaczynać od połowy września.

No i zaczęły się „Popołudnia z babcią Alą”. Trzy razy w tygodniu dzieci mogły przyjść do domu kultury na popołudniowe zajęcia, a rodzice mieli wtedy czas dla siebie. Robiliśmy przeróżne rzeczy. Rysowaliśmy, malowaliśmy i lepiliśmy. Tworzyliśmy ludziki z kasztanów i żołędzi, ozdoby choinkowe, laurki dla babci i dziadka. Piekliśmy ciasteczka, kroiliśmy sałatki i uczyliśmy się zasad zdrowego żywienia. Niektórzy nauczyli się dziergać na drutach i szydełku. Gdy pogoda pozwalała, szliśmy na spacer i poznawaliśmy lokalną florę i faunę. Gdy było zimno i mokro, czytaliśmy książki i rozmawialiśmy o poznanych właśnie historiach.

W zamierzeniu moje zajęcia miały odgrywać rolę popołudniowej świetlicy dla okolicznych dzieciaków, których rodzice dłużej pracowali albo coś im wypadło. Aż tu stały się przebojem! Dzieci nie chciały wracać do domu albo pytały, czemu nie mogą przychodzić codziennie. Rodzice mi dziękowali. Zwłaszcza ci, których dzieci nie miały dziadków.

Czy chciałam? Jeszcze jak!

– Nawet pani nie wie, ile to dla nas znaczy – mówiła jedna z mam. – Tak bym chciała, żeby Tosia miała swoją babcię bliżej. A dzięki pani uczy się tego, co robiłaby z moją mamą, gdyby miała taką możliwość.

Mnie też te zajęcia dawały radość i satysfakcję. Zamiast gnuśnieć, obmyślałam tematykę spotkań, szukałam ciekawych książek, opracowywałam przepisy kulinarne.

– No, pani Alu, jak tak dalej pójdzie, to będę musiał na kolanach błagać w wydziale kultury o większy budżet na pani zajęcia. I organizować je codziennie, bo nam się dzieci drzwiami i oknami dobijają – dyrektor zaprosił mnie na rozmowę po zakończonym roku szkolnym, gdy dom kultury też zaczynał wakacje. – O ile pani będzie chciała.

Miałam nadzieję, że faktycznie wywalczy fundusze na większą liczbę godzin na moje zajęcia. Niech każde dziecko, które chce, z nich skorzysta. Ja siły i pomysły znajdę, bez obaw.

Odmłodniałam i nabrałam wiatru w żagle, gdy znowu poczułam się potrzebna, gdy nie byłam zawalidrogą, jak w szkole, gdzie moje doświadczenie i pasja najwyraźniej okazały się zbędne. No nic. Tam mnie nie chcieli, a tu się o mnie niemal biją. Znowu miałam w życiu cel, więc i powód do życia. Jeśli zdrowie pozwoli, wychowam jeszcze kilka roczników…

Czytaj także:
„Na emeryturze rodzina zaczęła mnie wykorzystywać. Mój dom był darmowym pensjonatem, a ja nianią dla wnuków”
„Zakochaliśmy się w sobie, rozmawiając o… swoich małżonkach. Miłość przyszła zupełnie znienacka i to na emeryturze”
„Odkąd mąż przeszedł na emeryturę, tylko mi przeszkadza. Stał się stetryczałym dziadkiem i nie wie, co ma ze sobą zrobić”

Redakcja poleca

REKLAMA