Siedziałam w późnych latach osiemdziesiątych, gdy do rzeczywistości przywróciła mnie melodyjka smartfonu. Gośka o coś pytała, czegoś chciała.
– Daj mi teraz spokój, kochanie, odleciałam w przeszłość.
– Jaką przeszłość?
– No, niestety, daleką. Jak miałyśmy po dwadzieścia lat.
– A, to wcale nie tak dawno temu.
– Dawno. Pamiętasz tego sylwestra u mnie? To był osiemdziesiąty siódmy? ósmy? Moi starzy wyjechali do Zakopanego.
– O masz! Jakże bym miała nie pamiętać? Pierwszy raz tak mnie wtedy sponiewierało. Słynny samogon ojca Krzyśka.
– Wymieszany z radzieckim szampanem.
– Ale co cię tak wzięło na wspomnienia? To jednak było jakby w średniowieczu, gdy się tak zastanowić, dużo wody upłynęło.
– Siedzę sobie u staruszków, w swoim pokoju jak za dawnych czasów. Chałupa znów wolna. Tylko rodzice nie w Zakopanem, sami zakopani. Nie wrócą, jak i te czasy.
– Przestań. Już się, Madziu, nie maż.
– Nie mażę się. Po prostu odlatuję i ląduję w różnych punktach przeszłości. Tutaj łatwo, bo wszystko jest jak kiedyś. Pamiętasz? Meblościanki, „perskie” dywany, boazeria w przedpokoju, lambrekiny w oknach. Mój pokój wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy w nim razem przesiadywałyśmy. Ta sama wersalka, to samo krzesło przy tym samym biurku. Nawet swoich książek nie pozabierałam, bo najpierw nie było gdzie, a potem przestało mi już na nich zależeć.
– Starzy niczego nie zmienili? – zainteresowała się Gośka.
– Prawie niczego, wiesz, jacy byli. Do remontów się nie rwali. My z Jackiem też się nie rwiemy. Ciągle się zastanawiamy, co zrobić z tym mieszkaniem. Sprzedać czy zostawić na wynajem.
– Słuchaj, mam genialny pomysł. A gdybyśmy powtórzyły tamtego sylwestra? Znaczy wiesz, w sensie prywatki. Urządziły taką imprezę vintage? Pozapraszamy znajomych z tamtych lat. Mamy ich na fejsie, parę osób się zbierze.
– Super. Stroje będą z epoki.
– I żarcie. Pasztet kielecki, paprykarz szczeciński, sałatka gdańska.
– I jarzynowa z majonezem. Do tego bigos, flaki, zimne nóżki.
– Nawet bimber możemy gdzieś skołować – zapaliła się Gośka.
– I bąbelki ze Wschodu.
– Mamy tu cudne kryształowe kieliszki. Lata nikt z nich nie pił.
Podskakiwałyśmy i piszczałyśmy z radości
Pomysł Gosi wydał się nam ekscytujący. Heroicznie wywalczone w latach siedemdziesiątych M-4 na osiedlu z wielkiej płyty, od wielu miesięcy opustoszałe i smutne, czekające na wyrok w sprawie swej przyszłości, miało stać się sceną czegoś więcej niż moja łzawa babranina.
Termin został wyznaczony, zaproszenia rozesłane. Ostatecznie zadecydowałyśmy, że spotkamy się wyłącznie w babskim gronie. Z Gosią znamy się jeszcze z podstawówki, potem razem chodziłyśmy do liceum, mamy kontakt z dziewczynami z tamtych czasów, z chłopakami mniejszy. Na co nam też drugie połowy, jacyś obcy faceci, którzy mogą schrzanić zabawę? Niech będzie po babsku.
Co prawda akurat mój mąż bardzo chciał się wkręcić.
– Ok, my, faceci, oddaliśmy pole, zwyciężyłyście już na każdym froncie. Ale pozwólcie chociaż mnie jednemu w tym uczestniczyć. Będę kucharzem, będę kelnerem, będę paniom płaszcze podawał.
– Wykluczone. Żadnych wyjątków. Same sobie poradzimy.
Po miesiącach pandemicznego zamknięcia pomysł chwycił podwójnie. Lista gości czy, jak mawia Gosia, gościń – puchła w oczach. Aż strach mnie obleciał.
W „dużym pokoju” – tak mówiliśmy w domu o klitce nieco większej niż pozostałe, pełniącej funkcję salonu, jadalni i rodzicielskiej sypialni zarazem, więc jak było na nią mówić? – rozstawiłyśmy bufet. Udało się zdobyć w sklepach kilka wiktuałów z minionej epoki, resztę przyrządziłyśmy same, na podstawie wspomnień z „u cioci na imieninach”.
Panie stawiły się w komplecie, koleżanki ze szkół i ze studiów. Rewia ubrań, butów, torebek, fryzur i najnowocześniejszych osiągnięć kosmetologii. Wielkich zaskoczeń nie było, bo przecież mamy fotografie w komputerach, w kilku przypadkach jednak nieco się pogubiłam. Ach, Sylwia – „co się stało z twoimi rudymi lokami?”, ach, Bożena – „byłaś kiedyś taka chuda”, a czy ta przygarbiona staruszka to aby na pewno Marzenka?
– Owszem, jestem Marzenka. Czyżbym aż tak się zmieniła?
– Prawie wcale. Zawsze byłaś stara – nosiłaś buty na obcasach w liceum!
– Za to teraz latam wyłącznie w tenisówkach – odparła.
Wybuchałyśmy śmiechem i rzucałyśmy się sobie na szyje, podskakiwałyśmy i piszczałyśmy z radości. Z każdą minutą coraz dalej odrzucałyśmy swoje obecne wcielenia, wszystkie te stanowiska, funkcje, tytuły i kompleksy. Byłyśmy na powrót małolatami. Impreza się rozkręcała.
Te, które nie zdołały wytrzasnąć żadnych starych ciuchów i przyszły ubrane „normalnie”, zaczęły domagać się, by otworzyć szafy.
– Twoja mama tak ładnie się ubierała, na pewno coś po niej zostało. Na przykład te słynne kapelusze?
Jasne, że nie mogłam się ich pozbyć. Kapeluszy, szali, rękawiczek do łokci, paru eleganckich rzeczy, do których mama była najbardziej przywiązana, a ja, po jej śmierci – również. Prezentowałam je niczym muzealne zbiory: garsonka z „Mody Polskiej”, koronkowa czarna bluzka, kto wie, czy jeszcze nie po mojej babci, skórzany ciemnozielony trencz kupiony w latach siedemdziesiątych, a ciągle modny. Za chwilę połowa dziewczyn w tym paradowała, pozostałe biły brawo.
– Pamiętam, jak twoja mama przyszła w tym pomarańczowym kapeluszu do szkoły – rzuciła któraś.
– Mówiła o nim – „w kolorze oranż”…
– …i jak tak szła czy raczej kroczyła niczym angielska królowa korytarzem naszej „tysiąclatki”, to wszystkie dzieciaki umilkły, a dyra w tej swojej kremplinie aż zzieleniała na jej widok. To było po tym, jak pobiłaś się z Marcinem.
– O, pamiętam, straszna menda. Mało go nie udusiłam wtedy.
– Trzeba było. Ożenił się z jakąś kobitą, którą zadręczył na amen, sadysta. Skończyła u czubków.
– A bo to on jeden? Faceci to toksyczne stwory, z natury.
Każdy kapelusz, każda apaszka to jakaś historia…
Koleżanka westchnęła, przewróciła oczami, a potem wyznała:
– Oczywiście. Wiem coś o tym i dlatego się właśnie rozwodzę.
– Ty się, Anka rozwodzisz? Zwariowałaś? Może nie wszystkie wiecie – mąż Ani to wielka szycha, były minister…
– W którym rządzie?
– Nieważne, dziś nie politykujemy. W każdym razie Ania to kobieta z wielkiego świata – dzięki mężowi.
– No właśnie, nienawidzę, gdy się tak mówi. Mam w dupie wielki świat, skoro funkcjonuję w nim jako ozdoba. Jakbym samodzielnie nie istniała. Czuję się silna, zdolna do wielkich czynów, ale zawsze jestem oceniana przez pryzmat osiągnięć męża. Który zresztą pod maską czarującego mężczyzny jest psychopatą.
– A do jakich na przykład wielkich czynów jesteś taka zdolna?
– Na przykład… – nagle jej oczy rozbłysły – pamiętasz, Madzia, jak kiedyś wlazłam do ciebie po okiennych kratach? Wszyscy sąsiedzi niżej mają kraty w oknach, a Magda zgubiła klucze i założyłam się z nią, że wejdę po tych kratach przez okno i otworzę mieszkanie od wewnątrz. Zrobiłam to. Ze strachu mało nie umarłam, ale zrobiłam to. I dzisiaj też mogę.
– Nie żartuj! To czwarte piętro.
– Nie żartuję. Czuję się młoda i nie brak mi odwagi. Zaraz wam pokażę! – zrzuciła z nóg czerwone szpile i ruszyła w stronę okna. – Najpierw zejdę, a potem wejdę. Żebyście nie myślały, że raz tylko mi się udało.
– Chryste, Anka, nie świruj! – miałam nadzieję, że jednak się nie odważy, kurczę, mamy po pięćdziesiąt lat.
Ale już wskoczyła na parapet.
Wpatrywałyśmy się w nią jak zahipnotyzowane. Jakoś żadna nie chciała przerwać tego nonsensu, jak gdyby zdolność Ani do zejścia po kratach miała być egzaminem kwalifikującym ją do nowego życia. Prawdziwym egzaminem dojrzałości.
– Jest pijana? – spytała tylko któraś.
– A skąd, ha, ha. Ktoś tutaj w ogóle jest pijany?
Ania momentalnie zniknęła za oknem, do którego podbiegły zaciekawione kibicki. Po kilku długich minutach wróciła, powitał ją entuzjastyczny ryk. No, ładnie, za chwilę przyjedzie policja, sąsiedzi już dzwonią. W którym rządzie był ten minister?
– Ja też się rozwodzę, Anka, na tym samym wózku jedziemy. Dosyć męskiej dominacji, dosyć życia w cieniu psychopatów!
To Bożena, aż trudno uwierzyć, że mogłaby w czyimkolwiek cieniu się zmieścić. To ona włożyła na głowę kapelusz „w kolorze oranż” i wyglądała w nim jak podstarzały muszkieter.
– A ja to bym się nawet z wami zamieniła – Ula, wciąż drobna, szczuplutka koleżanka z liceum, nie mam pojęcia, czym się teraz zajmuje, bo właściwie dotąd się nie odzywała – i pożyła sobie trochę w czyimś cieniu. Czyli pod parasolem. Czyli pod ochroną. Mąż nie daje mi takiego komfortu. Bo to jest komfort, mówcie, co chcecie, i traćcie to, jeśli taka wasza wola, miejcie chociaż świadomość, co tracicie. I w jak głęboką wodę wskakujecie.
Język trochę się jej zaplątał.
– Coś się traci, coś zyskuje, Ulka.
– Tylko co? Wszystko na mojej głowie, wszystko, i nie tylko obowiązki, ale każda decyzja, każde ryzyko. To naprawdę jest bardzo trudne, ciężkie. A mąż jak dziecko. „Neurotyk” – mówi o sobie. Biedna rozhisteryzowana żabka. Trzęsie się, jak ma za kierownicę siąść, a co dopiero żyć. Beze mnie by zginął. Takiego to nawet zostawić się nie da, bo co z nim będzie? Człowieka sumienie zagryzie.
Niech żyje solidarność jajników! Zdrówko!
– A to tak jak mój. „Ty zawsze wiesz wszystko najlepiej, Danka, więc róbmy, jak chcesz”. A ja wcale nie chcę wiedzieć najlepiej. Ja po prostu nie mam innego wyjścia. I o wszystkim decyduję ja…
– Zobaczcie, dziewczyny, jak nam razem ze sobą dobrze. Czy my naprawdę musimy mieć przy sobie te zwiędłe jaja w śmierdzących portkach? Na pohybel śmierdzielom!
– Na pohybel!
Kolejny toast. W popłochu patrzyłam na opróżnione w całości lub częściowo tylko flaszki – rosyjskie szampany, bułgarskie wina, polskie wódki. Dziewczyny się rozhuśtały. Już kolejne porzucały mężów, obejmowały się, całowały w policzki i przyrzekały sobie przyjaźń po wsze czasy.
Na podłodze, fotelach, wersalce walały się porzucone już dawno kapelusze i kolorowe jedwabne szaliki mojej mamy. Co by na to wszystko powiedziała? No, z pewnością byłaby zgorszona. Ona nigdy nie piła więcej niż kieliszek wina. I nigdy, przenigdy, nie powiedziałaby złego słowa na męża. „Pamiętaj, córeczko, brudy pierze się w domu”.
– Gdybyśmy bardziej trzymały się razem, my, babski ród, zamiast zazdrościć, niecnie obgadywać, podstawiać sobie nogi, wyrywać mężów…
– Tak, tak, niech żyje solidarność jajników. Jak powiem kiedyś coś złego na którąś, proszę mi obciąć język.
– A jakby gdzieś razem pojechać…
– Razem, razem. Tylko my, żadnych chłopów! Jedźmy, dziewczyny!
– Na Mazury. Zapraszam na swoją działkę! – nie wiem, która to powiedziała.
– Do Maroka. Zorganizuję wyprawę.
– Załóżmy koło gospodyń wiejskich. Co z tego, że miejskich, ale na tę modłę. Będziemy się regularnie spotykać, gadać o wszystkim, szydełkować. Będziemy sobie pomagać, nie damy żadnej zginąć.
– Żadnej, nigdy.
I jeszcze jeden, i jeszcze raz. Włączyłyśmy muzykę i ruszyłyśmy w tany jak oszalałe czarownice. Sąsiedzi walili w ściany, ale kto by się tym przejmował. Byłyśmy razem, uskrzydlone odkrytą nareszcie wielką babską wspólnotą. Byłyśmy znowu młode, radosne, szczęśliwe, wyzwolone.
Sama nie wiem, kiedy padłam na „amerykankę”. Obudziłam się z gigantycznym kacem, na szczęście gęste firanki skutecznie filtrowały światło. Długo zeszło, nim na dobre otworzyłam oczy. Tępym wzrokiem wodziłam po pobojowisku. Z kuchni dochodził dźwięk lejącej się wody, ktoś mył naczynia. Do pokoju po cichutku weszła Gosia.
– To mnie miało sponiewierać jak wtedy, nie ciebie.
– Sorry, Gośka, tak strasznie mi głupio. Zbłaźniłam się jako gospodyni.
– No co ty, Magda, nic się nie stało. Po prostu zasnęłaś. Tylko przespałaś najciekawsze – jak po Anię przyjechał mąż. Widziałam go w telewizji i na zdjęciach, ale w rzeczywistości lepiej wygląda. Przystojniak. Zabrał Ankę jak małego potulnego kotka. Gdybyś ty widziała, jak oparła główkę na jego ramieniu, o rany! Przy okazji załapało się parę innych dziewczyn do tej ich wypasionej bryki, rozwiózł je wszystkie, o ile oczywiście jako psychopata po drodze ich nie wymordował. Reszta też na ogół się zmyła, raczej po angielsku. Nagle zaczęło się im śpieszyć do domków. Do ciepłych łóżeczek i tłustych mężusiów. Zostały jeszcze Ula i Marzenka.
– Słyszę, że sprzątacie. Dzięki.
– Nie ma sprawy. Ja już polecę, trzeba zrobić jakieś śniadanie, rodzina czeka. Krzysiek pieni się, że jeszcze nie wróciłam.
Minę miała nietęgą.
Zadzwonił telefon – Jacek.
– Kochanie, żyjesz?
– Sama jeszcze nie wiem.
– Przyjadę, to ci powiem. Poza tym na pewno jest kupa sprzątania.
– Przyjedź, proszę.
– Prywatka się udała?
– O, tak, bardzo! Tylko głowa boli. W ogóle wszystko.
– Następnej nie odpuszczę, nie ma mowy. Muszę to zobaczyć.
– Następnej?
– A czemu nie?
Jęknęłam tylko cichutko. Rozłączyłam się, wstałam i zaczęłam zbierać rozrzucone po kątach kapelusze.
Czytaj także:
„Dzieci przestały odbierać ode mnie telefony, bo narzekam na męża. Jak tu nie narzekać na tę ofiarę losu?”
„Moje koleżanki to rozpieszczone królewny. Nie znają prawdziwych problemów, narzekają na drobnostki i robią z nich dramaty”
„Mąż jest moją najlepszą >>przyjaciółką<<. To jemu się zwierzam i z nim chodzę na zakupy. Ale czy to zdrowy układ?"