„Rodzina uważała, że jestem starym kawalerem. Na szczęście znalazłem miłość i zamknąłem im usta”

zakochana para fot. iStock by Getty Images, jacoblund
„– To ten mały Arturek? Mój ty Boże… – ciotka chwyciła się za głowę. – A jak przysłałaś mi zdjęcie, to taki mały aniołeczek był, taki pulchniutki bobasek, a proszę jak wyrósł! No, no… To już 30 lat ma i nadal kawaler? I co, a żony żadnej nie znalazł? Oj niedobrze, niedobrze”.
/ 24.08.2023 20:45
zakochana para fot. iStock by Getty Images, jacoblund

Nienawidzę takich imprez. Ludzie, których praktycznie nie znam, spotykają się przy jednym stole i gadają o czymś, co mnie wcale nie interesuje. Dla mnie to zmarnowany czas!

Mama zadzwoniła późno, właśnie wchodziłem do domu. Przestraszyłem się, że coś się stało.

– Synku, ja ci przypominam, że za dwa tygodnie jest spotkanie u wujka Teosia – powiedziała bez wstępów.

– U jakiego wujka Teosia? – odłożyłem laptopa na szafkę i zdjąłem buty. – Mamo, jest po 22, dlaczego ty jeszcze nie śpisz? Myślałem, że się źle czujesz, że coś się stało.

– A nie, nie, tyko ciocia Ania dzwoniła i właśnie sobie przypomniałam, a przecież ty musisz wcześniej urlop wziąć, a na pewno zapomniałeś – powiedziała, a mnie aż zatkało.

– Jaki znowu urlop, mamo? – zapytałem podejrzliwie.

– No jak to? – zdziwienie mamy było prawie namacalne. – Przecież tam w piątek już trzeba być. A to kawał drogi… To i poniedziałek, albo nawet i worek musisz wziąć wolny. No widzisz, oczywiście zapomniałeś, dobrze że zadzwoniłam.

– Mamo, porozmawiamy jutro, dobrze? – byłem zbyt zmęczony, żeby teraz dyskutować o nieznanym mi wujku Teosiu i jego imprezie. – Zadzwonię koło południa.

Wyciągnąłem zimne piwo z lodówki i usiadłem przed telewizorem. Cholera, faktycznie zapomniałem o tym durnym spotkaniu… Mama mówiła mi o nim już jakiś czas temu. I oczywiście nie przyjęła do wiadomości, że to mnie ani trochę nie interesuje, i że nie chcę jechać. Z drugiej strony wiedziałem, że mój opór nie ma najmniejszego sensu. I tak muszę przecież zawieźć mamę…

Cholera jasna. I jeszcze ten urlop! Co ona wymyśliła? No nic, jutro zadzwonię, spróbuję ją może przekonać, żeby sobie darowała.

– Mamo, ja nie bardzo mogę sobie tak brać urlopy, kiedy chcę – próbowałem jej nazajutrz wytłumaczyć. – Wiesz, ludzie na moim stanowisku muszą być cały czas na miejscu…

– Synku, ja wszystko rozumiem, ale przecież ty kiedyś i tak musisz odpocząć – mama była stanowcza. – Zapracujesz się na śmierć.

Odpocząć, dobre sobie! Odpoczywam na Malediwach. Albo w Turcji. A nie na jakiejś zapyziałej wsi, w towarzystwie pociotków, których w życiu na oczy nie widziałem!

– A poza tym to rodzinny zjazd, po raz pierwszy od śmierci dziadziusia – powiedziała mama i głos jej się załamał. – Ja już tyle lat rodziny nie widziałam! A tam wszyscy będą. Ania mi mówiła, że wujo ponad 100 osób zaprosił. Poznasz rodzinę…

– Mamo, dobrze, zawiozę cię – powiedziałem, bo usłyszałem niebezpieczne drżenie w jej głosie. Zaraz mi się tu popłacze. – Ale w poniedziałek najpóźniej wracamy. Zresztą, zaraz sprawdzę, czy w poniedziałek w ogóle dam radę wziąć urlop…

Rozłączyła się uszczęśliwiona, a ja niechętnie otworzyłem kalendarz. Dwa dni w plecy, cholera. A urlopu i tak mam zawsze za mało. Latem w ciepłe kraje, zimą na narty… Będę musiał skrócić jakiś wyjazd, żeby pojechać na ten zafajdany zjazd!

Na szczęście, ani w piątek ani w poniedziałek nie miałem żadnych spotkań. We wtorek zresztą też nie, ale tego, że pojadę aż na tyle dni, w ogóle nie brałem pod uwagę. No cóż, przynajmniej w pracy nic nie zawalę przez głupie pomysły mojej mamy.

Zadzwoniła wieczorem.

– I jak z urlopem? – spytała wyraźnie podekscytowana wyjazdem.

– Wezmę. Piątek i może poniedziałek, ale tylko rano. Wieczorem mam robotę – powiedziałem asekuracyjnie.

– Lepiej weź cały dzień, nie wiadomo, jak to tam wyjdzie – mama oczywiście nie dała się zbić z tropu. – A wiesz, tak sobie pomyślałam, że może pojedziemy już w czwartek wieczorem? Wtedy od rana w piątek bylibyśmy już na miejscu…

Aż jęknąłem w duchu.

– Mamo, to niedobry pomysł – zareagowałem natychmiast. – Wiesz, ja wrócę w czwartek późno, zmęczony, muszę chociaż trochę odpocząć po pracy. Wyjedziemy w piątek…

– Ale z samego rana – przerwała mi. – Będę gotowa o szóstej!

Przecież ja nawet nie znam tych ludzi

Przez całe dwa tygodnie próbowałem znaleźć jakiekolwiek plusy wyjazdu. Nie udało mi się. Mama oczywiście nie darowała mi i o 5.30 w piątek już zadzwoniła, że czeka. Nie było opcji, musiałem się szybko zbierać.

– Wujek Teoś zaprosił nawet ciocię Franię z Ameryki – zaczęła opowiadać, ledwie wsiadła. – Wiesz, tę siostrzenicę dziadka Henia. I kuzynkę Andzię z Australii. Tę, co to z drugiego małżeństwa cioci Wandzi jest… Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Mamo, prowadzę – powiedziałem, już zmęczony, a przecież podróż dopiero się zaczęła. – A poza tym nie znam ani cioci Frani, ani Wandzi czy Andzi. Mamo, ja nie znam tej rodzinny. Czy ty tego nie rozumiesz?

W sumie zrobiło mi się głupio, że tak na nią napadłem, ale naprawdę męczyło mnie to gadanie o nieznanych mi krewnych. Żeby udobruchać mamę, włączyłem płytę z jej ulubionym Humperdinckiem. Przez resztę drogi śpiewała sobie pod nosem i uśmiechała się. A ja miałem spokój.

Szaleństwo zaczęło się na miejscu. Część gości, zwłaszcza ci z zagranicy, przyjechali wcześniej i natychmiast zaczęły się okrzyki i powitania. Co chwila jakaś wytapetowana i pachnąca naftaliną staruszka ściskała mnie i całowała, zostawiając mi na policzkach ślady szminki, i wołając:

– To ten mały Arturek? Mój ty Boże… A jak przysłałaś mi zdjęcie, to taki mały aniołeczek był, taki pulchniutki bobasek, a proszę jak wyrósł! No, no… To już 30 lat ma i nadal kawaler? I co, a żony żadnej nie znalazł? Oj niedobrze, niedobrze…

Po wysłuchaniu po raz dziesiąty tej samej kwestii, faktycznie zrobiło mi się niedobrze. Pod pretekstem obejrzenia rodzinnych włości, poszedłem na spacer wokół domu. Okazało się, że wuj Teoś jest właścicielem sporego dworku. Kiedyś była to nasza rodzinna posiadłość, tyle że jakiś tam pra-przodek spłacił resztę swoich braci i sióstr i wszystko zostało w jego rękach. A wuj odziedziczył po nim.

Prawdę mówiąc, podobało mi się tutaj. Spokój, cisza i ten dworek… Duży, wiejski dom z gankiem, gustowny, położony w środku pięknego parku. Dobrze się tutaj czułem. Żadne tam sentymentalne bzdury, nie czułem więzi z tym miejscem, jak usiłowała wmówić mi mama, po prostu jestem estetą.

Oparłem się o balustradę mostka i spojrzałem w dół, w toń porośniętego zielskiem stawu.

– Witam – usłyszałem nagle, drgnąłem.

Przy mostku, na wózku inwalidzkim siedział jakiś facet. Starszy, ale nie wiem, ile miał lat. Wielki, kościsty i żylasty, wyglądał jak uosobienie dziedzica sprzed lat. Ten wózek zupełnie do niego zresztą nie pasował. Miałem wrażenie, że zaraz się zerwie i przybiegnie uścisnąć mi dłoń. Miał w sobie tyle życia!

– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie, trochę tylko zły, że przyłapał mnie na takiej niemęskiej kontemplacji parkowego uroku.

Artur? To musisz być ty, bo reszta już siedzi w jadalni – powiedział i wykręcił wózek tyłem do mnie. – Zapraszam. Mam na imię Teofil.

Wuj Teoś! Gospodarz rodzinnego zjazdu! Podbiegłem się przywitać.

– Przepraszam, zmęczony jestem po pracy, chciałem chwilę odsapnąć pośród zieleni – powiedziałem, tylko to mi przyszło do głowy.

– Rozumiem – powiedział, nie patrząc na mnie. – Miło mi poznać. Dużo osób dziś poznam, a niektórych będę musiał poznać po raz drugi, bo z niektórymi od dziecka się nie widziałem. Ten dom zawsze był miejscem, które łączyło rodzinę. Tu odbywały się święta i zjazdy. Ostatni raz mój stryj urządził takie spotkanie zaraz po wojnie. Potem już nikt głowy do tego nie miał… A szkoda. Wy, młodzi, to nie przywiązujecie wagi do takich sentymentalnych spraw – rzucił mi szybkie spojrzenie spod krzaczastych brwi, a mnie nagle zrobiło się głupio. – Ale powinniście wiedzieć, że tu, na tej wsi, są wasze korzenie. Tu, z dziada pradziada, cała rodzina mieszkała. Dziś wieś niemodna, jak to się mówi. A szkoda…

Miałem zaprzeczyć? Nieszczerze by to zabrzmiało.

Ona też nie znała tu prawie nikogo

– Jak ktoś się urodził w mieście, to wsi nie rozumie – powiedziałem, próbując się jakoś bronić.

– Tradycja zapomniana, rodzina mniej ważna niż praca i znajomi, nie ma wartości. Niedobrze. Dlatego obiecałem sobie, że póki jeszcze jestem, to tę rodzinę spróbuję scalić. Tyle tylko mogę zrobić, reszta już w waszych rękach zostanie. No, ale ja nie po to was zaprosiłem, żeby na młodych burczeć. Chodź jeść.

W środku dworek był bardziej nowoczesny niż na zewnątrz. Z holu, czy jak to zwał, było wejście do kuchni, małego pokoju, łazienki i do olbrzymiego salonu, w którym wszyscy siedzieli. Dla mnie zostało wolne krzesło obok mamy. Wuj podjechał z wózkiem na honorowe miejsce przy stole. Wszyscy wstali.

– Witam – powiedział, wznosząc w górę kielich z winem. – Dziś mam zaszczyt gościć was tutaj, w moim domu. Oficjalna uroczystość odbędzie się jutro, w remizie. Cieszę się, że tyle krewnych udało mi się zgromadzić przy rodzinnym stole. Siadajcie.

– Na górze są sypialnie, część osób będzie spała tutaj, a część ma wynajęte pokoje na wsi – powiedziała mama, ledwie usiedliśmy. – Tu starsi zostaną, młodzi na wieś pójdą. Ty, Paweł, Ania, Kasia – zaczęła wyliczać mama, ale jej przerwałem.

– Przecież i tak nikogo nie znam – powiedziałem. – Daj spokój, wszystko mi jedno. Zjedzmy wreszcie.

Sięgnąłem po półmisek z udkami, ale w tym samym momencie ktoś jeszcze wyciągnął po niego rękę.

– Przepraszam – powiedziałem i cofnąłem rękę, a dopiero potem podniosłem wzrok.

Zamurowało mnie.  Naprzeciwko mnie, po skosie, siedziała dziewczyna. No, kobieta, mniej więcej w moim wieku. Dziwię się, jak mogłem ją przeoczyć. W tym stadzie starych wron i stetryczałych kruków wyglądała jak perła. Uśmiechnęła się do mnie.

– Proszę, bierz – powiedziała. – Anka jestem. Od ciotki Andzi.

– A ja Artur, bezpośrednia gałąź od wuja Teofila – skinąłem głową w kierunku nestora rodu.

– No, to my dla siebie prawie jak obcy – roześmiała się, zabawnie odrzucając na bok niesforną grzywkę. – Mama mi opowiadała, kto jest kim, ale się pogubiłam. Wyszło mi, że tak naprawdę to pokrewieństwo większości osób jest już prawie trudne do udowodnienia. Nawet się dziwiłam, że ten zjazd taki liczny…

– Wuj miał ambicję całą rodzinę ściągnąć – powiedziałem, biorąc z półmiska mięso i nakładając je na talerz. – Ja nie znam nikogo.

Po obiedzie część staruszków zasnęła na krzesłach za stołem, część gdzieś poszła. Krewni zbili się w grupki, wspominali dawne czasy. Wstałem, nie wiedząc co robić.

– Na kredensie są trunki – odezwał się nagle wuj. – Częstujcie się. Ja muszę chwilę odpocząć… W razie czego moja wnuczka, Marysia, służy wam pomocą.

Ania stała obok swojego krzesła i też wyglądała na zdezorientowaną. Kiwnąłem na nią.

Idziemy do parku? – zapytałem.

– Nic tu po nas. Chyba że chcesz jakiegoś drinka? Ja nie piję, bo skoro mam jechać gdzieś na noc na wieś…

– Nie, ja też prowadzę – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że ktoś z nami pojedzie i nas rozlokuje. Bo sama chyba nie trafię…

Poszliśmy na spacer. Było bardzo sympatycznie, chociaż na samym początku Anka opowiadała sporo o swojej rodzinie, a ja słuchałem ją jednym uchem. Bo co mnie to w sumie interesuje? Na szczęście, w pewnym momencie zmieniła temat i zaczęła zachowywać się jak normalna kobieta. Pogadaliśmy o pracy, o tym, co robimy w życiu. Ona urodziła się w Australii, ale kilka lat temu przyjechała do Polski zakładać filię jakieś firmy. Jest głównym menadżerem.

Z nią bym chętnie utrzymał kontakt

– A, tu się schowaliście! – usłyszałem nagle głos mamy. Nawet nie zauważyłem, że zrobiło się szaro!

– No, czas do wsi jechać, już niektórzy pojechali. Marysia na was czeka. Ty zabierzesz Pawła, Radka i Tomka, a ty… Ania jesteś, tak? Od Andzi? No to ty pojedziesz z Elżunią i Moniką. Wiesz, od cioci Krysi.

Nie mam pojęcia, jakim cudem moja mama ich wszystkich pamiętała! Po minie Ani widziałem, że jej te Elżunie i Moniki też niewiele mówią.

Następnego dni wstałem późno. Musiałem odespać pracę, podróż i cały ten stres. Zresztą, co tu dużo mówić – na wsi śpi się wspaniale! Co prawda, o brzasku jakiś kogut wyrwał mnie ze snu, ale udało mi się zdrzemnąć jeszcze chwilkę. Obudził mnie dopiero telefon.

– No jak tam, kochani? – moja mama świergotała jak skowronek. Muszę przyznać, że ten wyjazd świetnie jej zrobił, rozkwitła. – Wstaliście już? Bo czekamy tu na was.

Zebraliśmy się z chłopakami i pojechaliśmy. Ania i jej współlokatorki były już na miejscu, w dworku.

– Masz ochotę na spacer? – zapytałem ją po śniadaniu i porannej kawie.

Oficjalna uroczystość miała się rozpocząć dopiero po południu, nie miałem ochoty na towarzystwo staruszków. Ale Ania mnie rozczarowała.

– Wuj Teoś zaproponował, że pokaże mi rodzinne zdjęcia i opowie kilka ciekawych historii – powiedziała. – Ale może do nas dołączysz?

– Nie, wiesz… To chyba nie dla mnie – skrzywiłem się. – Takie rodzinne sentymenty…

– No właśnie, rodzinne – podkreśliła. – Oj chodź, co ci szkodzi. Ty przecież też nie znasz naszej rodziny.

– I myślisz, że po obejrzeniu zdjęć i spędzeniu kilku godzin z ekipą staruszek ją poznam? – ironizowałem.

– Mówiłem ci wczoraj, że dla mnie cały ten zjazd to raczej dziwny pomysł. Kto teraz rozgrzebuje stare historie? Po co to komu? Przecież i tak jutro czy pojutrze rozjedziemy się, każde w swoją stronę i znowu nie będziemy mieli ze sobą kontaktu.

– Naprawdę tak sądzisz? – Ania się zamyśliła. – A ja myślę, że parę kontaktów da się utrzymać…

Już chciałem wyrazić odmienne zdanie, ale wtedy pomyślałem sobie, że na przykład z nią chciałbym się widywać. Co prawda, żadna to właściwie rodzina, dziesiąta woda po kisielu. Ale całkiem ta woda ładna…

– Dobra, pójdę z tobą, zrobimy staruszkowi przyjemność – zgodziłem się w końcu niechętnie.

Myślałem, że staruszek będzie nudził, opowiadając o rodzinnych koligacjach i zamęczając nas nazwiskami, imionami, pokrewieństwem. Ale nie. Wuj Teoś okazał się genialnym gawędziarzem. Rodzinne historie ograniczył do ciekawostek i wspomnień z wojny. A na zdjęciach pokazywał głównie starą wieś.

– Był tu przed laty, jeszcze przed wojną i później, fotograf – powiedział. – Namówiłem go, żeby zrobił zdjęcia wszystkich chałup. A trzeba wam wiedzieć, że kiedyś prawie cała wieś to byli Zakrzewscy. Zresztą, wy nocowaliście u rodziny. Nie wiedzieliście o tym? – wujo spojrzał na nas i uśmiechnął się pod wąsem. – Obcych ludzi o przysługę bym nie prosił. Wszyscy będą dziś na obiedzie. O, ta chałupa, Artur, w której spałeś, to kiedyś na tym miejscu drewniana była. Zobacz. Tam zresztą urodziła się twoja babka…

– A nie w dworku? – zdziwiłem się.

– W dworku dziadek mieszkał – wyjaśnił. – Zresztą dworek kiedyś w samym środku wsi stał, potem się wokół przerzedziło… No i park był, ale wtedy, przed laty, mały jeszcze. Staw dopiero w latach 50. wykopałem. A i ziemi dokupiłem, żeby rodzinna posiadłość się powiększyła. Nie, dzieci, my wszyscy ze wsi, zwykli rolnicy, szlacheckiej krwi w rodzinie nie uświadczysz. Ale tradycji jest tu aż nadto! Zawsze wszyscy dookoła podkreślali, że Zakrzewscy honorowi i rodzinni. A wiecie, my nawet do żeniaczki to szukaliśmy tylko we wsi, żeby daleko nie było, żeby rodzina w kupie się trzymała. Twój pradziadek, mój ojciec świętej pamięci, to nawet z kuzynką swoją się ożenił. Ale ksiądz sprawdził, można było.

W jaki sposób ten stary lis nas rozgryzł?!

– A ciocia Andzia? – zapytała Ania.

– A to dalsza rodzina – wuj Teoś pokiwał głową. – Daleka. Ja z jej mamą to już dalekimi kuzynami byliśmy. Ale ja sobie obiecałem, że nikogo z tamtej strony na zjeździe nie zabraknie. Bo to ostatni moment, żeby się poznać, tradycji łyknąć.

Przed obiadem poszliśmy jeszcze z Anią na ten spacer po parku. A na zjeździe siedzieliśmy obok siebie. Co prawda, wujo ustawił karteczki tak, żeby przemieszać rodzinę, żeby jak najwięcej osób miało możliwość ze sobą porozmawiać, poznać się. Ale udało nam się po cichu zamienić miejsca.

A w poniedziałek… Ania sama zaproponowała mi spacer.

– Ja wyjeżdżam jutro, a wy? – zapytała mnie podczas porannej kawy.

– My też – powiedziałem szybko, choć przecież miałem inne plany.

Ale w końcu, od czego są telefony! Jako kierownik mogę chyba sobie sam przedłużyć urlop, prawda?

W poniedziałek było już spokojnie. Zmęczeni staruszkowie głównie odpoczywali w cieniu parkowych drzew. Młodzież w większości się rozjechała. Zresztą, dużo osób już w niedzielę czy poniedziałek rano wróciło do domu. Mogłem spędzić z Anią cały dzień. Tylko z nią…

Zobaczymy się w Warszawie? – odważyłem się wreszcie zapytać.

Do tej pory jakoś się nie złożyło, żebyśmy wymienili się telefonami. A pretekst zawsze miałem – utrzymanie rodzinnych kontaktów. Zresztą, gdybym wuja poprosił o pomoc, to nie odmówiłby, dałby mi jej numer.

– Jasne – powiedziała. – Chętnie. Ja w Polsce mam jeszcze niewielu znajomych, tylko z pracy. A ciebie bardzo polubiłam…

Nie wiem, czy to mnie ośmieliło, czy po prostu nie mogłem się powstrzymać, ale ją pocałowałem. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że zaraz ta nowa znajomość się skończy, kiedy Ania przytuliła się do mnie mocniej…

Gdy już zmierzaliśmy w stronę dworku, podjechał do nas wujo.

– No, cieszę się, że nasza rodzina tak się zżyła – powiedział, patrząc na nas.

– Ja to właściwie z innej rodziny jestem... – zaoponowała Ania.

– Dobra, dobra – wujek machnął ręką. – Ale krew naszej rodziny i w jednym i w drugim płynie, a tradycja to tradycja – huknął wujek i odwrócił się na wózku, by wrócić do domu. Jednak na odchodnym rzucił jeszcze: – No, aby jej się zadość stało. Życzę wam dzieci szczęścia na nowej drodze życia…

Poczułem, że się czerwienię, a Ania skromnie spuściła wzrok. W jaki sposób ten stary lis nas rozgryzł?!

Prawdę mówiąc, we wtorek jakoś niespecjalnie spieszyło mi się do domu. I tym razem dużo chętniej rozmawiałem z mamą o rodzinie.

– Nie było tak źle, prawda? – uśmiechnęła się. – Wujo szczęśliwy, że rodzinę zdążył zobaczyć, młodych poznać. Powiedział, że jakby ktoś chciał tradycję rodzinną kontynuować, to ślub można w dworku urządzić… – dodała znienacka, a ja wybałuszyłem na nią oczy.

To aż tak bardzo widać? Cholera. Ale w sumie z tym ślubem w rodzinnej posiadłości to nie jest zły pomysł. Ani pewnie też się spodoba...

Czytaj także:
„Na wyjeździe spotkałam dawną miłość. Paweł kiedyś złamał mi serce, a dziś rozpalał do czerwoności z pożądania”
„Na zimowej plaży spotkałam miłość. Zapomniałam w jednej chwili o 5 latach nieudanego małżeństwa”
„Na koncercie spotkałam moją pierwszą, wielką miłość. Myślałam, że będzie jak dawniej, a on wręczył mi zaproszenie na ślub”

Redakcja poleca

REKLAMA