Nigdy nie miałam najlepszego kontaktu ze swoimi teściami. Nie, żebym się z nimi kłóciła, ale jakoś nie mieliśmy serdecznych relacji – takich, jakie ogląda się w telewizji czy o jakich czasami opowiadają mi koleżanki. Ja już na początku naszego małżeństwa wyrobiłam sobie zdanie o matce mojego męża, ona pewnie też – jak znam życie, nie pozostała mi dłużna.
Uznałam, że jest wygodną kobietą, która przez lata dyrygowała domownikami, a kiedy Dominik i jego młodszy brat się wyprowadzili, postanowiła udowodnić, że ona jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Z tego powodu teściowa nie lubiła, kiedy ją odwiedzaliśmy, szczególnie odkąd na świat przyszły nasze ukochane córcie, bliźniaczki. Nie powiem, ta postawa „babci Kasi”, jak mówiło się o niej u nas w domu, wyjątkowo mnie denerwowała.
Bo widział kto kiedyś babcię, która nie szaleje za wnusiami? A mnie się taka trafiła w rodzinie… Nigdy nie mogliśmy na nią liczyć w opiece nad dziećmi! Pamiętam jak dziś sytuację, gdy zamierzaliśmy z mężem jechać na wesele kuzynki w Pomorskie. Wiadomo, ponad dwieście kilometrów nikt trzyletnich dziewczynek ciągnąć nie będzie, a moja cała rodzina mieszka daleko, nic więc dziwnego, że zwróciłam się do teściowej, czy Justysia i Patusia nie mogłyby u niej spędzić jednego weekendu. No i zaczęło się!
Zadzwoniła do mnie ich sąsiadka
Najpierw zgodziła się, nie powiem, entuzjastycznie. Nawet byłam zdziwiona. Potem jednak zaczęły się telefony, odwoływania, umawiania… A bo ona jakoś tak źle się czuje, bo nie jest pewna, czy podoła – dosłownie jakby obłożnie chora jakaś była! Teraz oczywiście wiem, że przyczyna tego jej dziwnego zachowania była zupełnie inna, ale wtedy – suchej nitki na niej w plotach nie zostawiłam!
Kiedy już w końcu straciłam nadzieję i miałam wszystko odwoływać, ona łaskawie się zgodziła. Tak, jedną noc Justysia i Patusia mogą spędzić u babci. Super! Tylko że kiedy pojechaliśmy po dziewczynki w niedzielę, jedna przez drugą płakały: bo dziadek im opowiadał straszne historie, bo babcia nie pozwoliła im spać ze sobą – choć prosiłam, żeby mogły spać razem, bo są do tego w domu przyzwyczajone. Słowem: jeden wielki koszmar!
Co miałam robić? Podziękowałam uprzejmie za opiekę nad wnuczkami i poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej do babci ich samych nie wyślę! „Synów może jakimś cudem wychowała, ale do dziewczynek widać, że nie ma dobrej ręki” – pomyślałam.
W winę teścia, co to niby miał moje córki straszyć, jakoś nie wierzyłam. Nigdy nie poznaliśmy się szczególnie blisko, bo mój teść to człowiek ponury, zamknięty w sobie, ciężko do niego dotrzeć. Ale z tego, co rozmawialiśmy przy okazji rodzinnych uroczystości, nie miałam mu nic do zarzucenia. Ot, starszy człowiek i tyle – taki, co to całe życie na roli przepracował i nie dla niego już te wszystkie nowinki, których teraz wszędzie pełno.
I pewnie bym tak dalej żyła w tym swoim zacietrzewieniu wobec teściowej, gdyby nie pewien telefon...
Akurat Dominika wtedy nie było. Pech chciał, że musiał wyjechać z pracy na trzy dni. Wziął ze sobą tylko służbową komórkę, prywatna została w domu. Odebrałam, ciekawa, kto dzwoni:
– Pani jest pewnie żoną Dominika? – zapytała jakaś starsza kobieta, jak się okazało sąsiadka teściów. – Bo ja dzwonię z taką sprawą... Ale ja chyba wolałabym z Dominikiem– stwierdziła nagle.
– Dominika nie ma, wróci w czwartek – warknęłam, bo musiałam już odlewać ziemniaki. – Coś przekazać?
– A nie, jak w czwartek, to ja chyba do pani... – kobieta po drugiej stronie jakby się zawahała. – Bo to chodzi o matkę Dominika…
Aż mi się zimno zrobiło ze strachu. Nie wiem dlaczego, ale tak jakoś mam, że jak tylko ktoś mówi „chodzi o matkę…”, to sobie wyobrażam coś najgorszego. Pewnie dlatego, że mój tata zmarł niespodziewanie na zawał i tak mi teraz ten strach został.
– Co z nią?! – krzyknęłam więc tylko, sporo głośniej, niż zamierzałam.
– W zasadzie nic jej takiego nie jest, ale ona wie pani jaka jest, sama się do was nie zwróci – kobieta najwyraźniej traciła rezon, a ja traciłam powoli cierpliwość:
– No niechże pani mówi szybciej, ja tu przecież ze strachu umieram! – krzyknęłam jeszcze głośniej, już do reszty rozgniewana tempem przekazywania przez kobietę informacji.
– No więc chodzi o to – wydusiła z siebie w końcu – że pani teściowa złamała nogę i teraz nie ma jak…
– Ale co ja mogę na to poradzić? – syknęłam, bo bałam się, że jeszcze chwila i woda w garnku z kartoflami się wygotuje. – Dobrze, że nie co gorszego. Złamana noga to nic przyjemnego, ale ja mam dwójkę dzieci i …
– To już sami musicie zdecydować! – kobieta nagle stała się całkiem stanowcza. – Bo ja bym na pani miejscu ich tam samych nie zostawiała. Jak ona ma ze złamaną nogą męża dopilnować? No, ale jak już tam sobie pani chce. Kłaniam się.
Rozłączyła, a ja pozostałam osłupiała. Za nic w świecie nie mogłam zrozumieć, dlaczego matka Dominika ma pilnować swojego męża? Z tego, co się orientowałam, teść całkiem dobrze sobie radził, jeszcze potrafił drwa do kominka narąbać i sprzedać trochę jabłek turystom, o czym ta kobieta mówiła?
Dla świętego spokoju postanowiłam jednak po obiedzie zadzwonić do teściowej:
– Wszystko u was w porządku? – zapytałam po krótkiej wymianie grzeczności. – A jak mamy noga, bo słyszałam…
– Dobrze, dobrze – albo mi się zdawało, albo matce Dominika zależało, żeby jak najszybciej zakończyć rozmowę.
Coś jakoś brzydko mi ta cała sytuacja zaczynała pachnieć…
– To było lekkie złamanie. Wiesz, nie mogę teraz rozmawiać… Zostaw to! – krzyknęła nagle, a ja aż odskoczyłam. – To nie było do ciebie, Basiu, to kot… Zostaw, mówię! Wiesz co, innym razem do ciebie zadzwonię. To na razie, pa.
Matka Dominika szybko się rozłączyła, a ja stanęłam po raz drugi tego dnia osłupiała ze słuchawką w ręku. Kot? Usiłowałam poukładać sobie w głowie to, co przed chwilą usłyszałam. Ale ona nigdy nie miała kota! Przecież ta damulka nie cierpi zwierząt! Już wiedziałam, co muszę zrobić! W końcu do moich teściów nie jest tak daleko. Po prostu wsiądę w samochód, zapakuję dziewczynki i na własne oczy przekonam się, co się tam dzieje.
Zachowywał się conajmniej dziwnie
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Moje dwie małe damy, jak można się było spodziewać, entuzjastycznie podeszły do pomysłu nieoczekiwanego wyjazdu do dawno niewidzianych dziadków. Po gorączkowych przepychankach przy pakowaniu misiów i wyborze laleczek, udało nam się w końcu zapakować do samochodu.
Podróż, dość krótka, upłynęła nam na śpiewaniu dziecięcych hitów. W doskonałym humorze podjechałam pod dom teściów. A tam… własnym oczom nie wierzyłam! Moja teściowa, rzekomo tak strasznie cierpiąca z powodu nogi, stała przy ganku i usiłowała kogoś namówić do wejścia do środka. Nie widziałam tej drugiej osoby, nic też nie słyszałam, bo z drogi dzieliła nas zbyt duża odległość. Ale już scena, którą zobaczyłam, wydała mi się wystarczająco dziwna.
– Mamo, co babcia robi? – zmrużyła oczy dociekliwa jak zwykle Patusia.
– Pojęcia nie mam! – odparłam może niezbyt pedagogicznie, ale za to zgodnie z prawdą. – Zachowujcie się cichutko, bo babcia Kasia nie wie, że przyjechałyśmy…
– Czyli jesteśmy dla niej niespodzianką? – pisnęła Justynka, oczywiście wcale nie cichutko.
Zrobiła to na tyle głośno, że teściowa odwróciła się i jej twarz aż pociemniała z zaskoczenia.
– Basia?! – krzyknęła. – Co ty tutaj robisz?! Mówiłam przecież, że żadnej pomocy sobie nie… – zaczęła, idąc w naszą stronę całkiem dziarsko jak na osobę ze złamaną nogą.
Albo tak się tylko na początku wydawało, bo po kilku krokach matka Dominika… po prostu potknęła się i jak długa wyłożyła na ziemię! To znaczy – byłaby się wyłożyła, gdybym z narażeniem własnego biodra nie podskoczyła i nie podała jej ręki. No, pięknie się ta wizyta zaczynała!
– Właśnie widzę, jak mama świetnie sobie daję radę – zaczęłam ironizować, nim moje córki zdążyły się przestraszyć stanem babci. – Zasłużyłaś na porządną herbatę! A gdzie tata? – zapytałam, ale teściowa była szybsza.
Usiłując mi się wyrwać, kierowała się w stronę sadu, gdzie pod drzewem stał mój teść i wydawał się z kimś prowadzić żywą rozmowę. Mówił donośnym głosem, z naciskiem. Problem w tym, że tam... nikogo nie było! Teść był sam!
Wreszcie zrozumiałam...
W swojej naiwności myślałam, że gdy tylko mnie zobaczy, przerwie wyimaginowaną pogawędkę, ale nic takiego się nie stało. Teść dalej gestykulował, wygrażał, a z teściowej jakby wszystkie siły uszły – usiadła na ławce pod drzewem i przykryła twarz dłońmi.
– No, to teraz widzisz sama... – szepnęła tylko, a do mnie powoli zaczęło coś docierać.
Chociażby to, że sytuacja była tu dużo poważniejsza, niż się spodziewałam. I że wcale nie zaczęła się cztery dni temu, kiedy to teściowa tak nieszczęśliwie poślizgnęła się na kamieniu koło domu, że upadła i złamała nogę! Zaparzyłam teściowej mocnej herbaty i zaczęłam słuchać. Teścia w tym czasie udało nam się posadzić z nami przy stole. To znaczy właściwie – obok nas, bo siedział, tępym wzrokiem patrząc na ścianę. Widać było, że w ogóle mnie nie poznaje.
– Tata… tata dawno tak? – szepnęłam, bo nie miałam pojęcia, jak o tak trudnej sprawie rozmawiać.
– Od dwóch lat – westchnęła matka Dominika, a mnie aż dreszcz przeszedł, kiedy wyobraziłam sobie, co ta kobieta musiała przeżywać.
Nie tylko zmagała się z tak trudną chorobą męża, ale jeszcze z tajemnicą! Nie chciała bowiem nikogo z nas tą straszną prawdą obarczać, jak mi się przyznała. Widziała, że teść zaczyna zapominać najprostsze rzeczy. Zaczęło się od zwykłych kluczy. Wtedy jeszcze składała to na karb roztargnienia. Potem jednak doszły do tego powtarzane po dwadzieścia razy te same historie.
A potem, niestety, z każdym tygodniem, ba, dniem, było gorzej. Teść zaczął mieć ataki agresji, urojenia. Potrafił sobie wmówić, że teściowa go okrada. Wybiegał, chciał gdzieś uciekać, a ona musiała go szukać po dalekich polach, żeby gdzieś tam nie zamarzł, nie wpadł do stawu. I ten wstyd przed ludźmi... Żeby nie wyszedł na ulicę dziwnie ubrany, żeby kogoś nie zaczepił. Pewnie, choroby sobie nikt nie wybiera, ale ona tak bardzo była nieprzyzwyczajona do zainteresowania, do litości!
Nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział. A lekarze tylko bezradnie rozkładali ręce. Nie podali jej wprost diagnozy. Mamili, że robią dalej badania. Że może zmiany będzie można zatrzymać. Ale nic to nie dawało. Zaczęła bać się pobudek. Bo każdy ranek niósł kolejne przerażające zmiany. A potem jeszcze ta noga...
– Na początku myślałam, że to koniec – teściowa zapatrzyła się w jeden punkt, jakby wracając do myśli sprzed zaledwie kilku dni. – Ale, jak widać, to miał być początek… Bo dzięki tej nodze Bóg zesłał mi tu was. A ja tak dawno nie widziałam dziewczynek. Tylko, wiesz, nie miałam jak ich zaprosić… Wstydziłam się, bałam, co Marian znowu wymyśli…
Wiedziałam, że rodzice Dominika potrzebują pomocy. I że to my z mężem musimy im jej udzielić! Ale najpierw byłam winna matce mojego męża i jego ojcu jeszcze jedną rzecz. Podeszłam do nich i każdego z nich mocno uściskałam. Tak, jakbym chciała im wynagrodzić wszystko, co do tej pory o nich myślałam! Albo mi się zdawało, albo tata Dominika powiedział wtedy:
– Basia... Dobre z ciebie dziecko…
Ale może tylko mi się tak zdawało. Nie wiem. To naprawdę nie było teraz najważniejsze…
Czytaj także:
„Byłam dla ojca workiem treningowym, matka nigdy mnie nie broniła. Teraz chcą ode mnie pieniędzy, bo nie mają za co żyć”
„Bratowe pożarły się lata temu i same już nie pamiętały, o co. Przez nie omal i ja nie popadłem w konflikt z rodziną”
„Córka oskarżyła męża o zdradę, choć sama żyła w trójkącie. Sabotowała małżeństwo, by odejść do swojej pierwszej miłości”