Rozwód z Mirkiem po dziesięciu latach małżeństwa był dla mnie niczym koniec świata. Od dawna oddalaliśmy się od siebie, ale wciąż miałam nadzieję, że uda się nam wszystko naprawić. Jednak Mirek odszedł. Ja nie mogłam mieć dzieci, a tamta była z nim w ciąży.
– Dziecko powinno mieć ojca, powinno się wychowywać w pełnej rodzinie – oświadczył mi, więc musiałam się wyprowadzić, ponieważ dom należał do rodziców Mirka, szczęśliwych przyszłych dziadków.
Byłam wściekła. „Skoro tak, to niech chociaż zapłaci mi za lata zmarnowane w tym małżeństwie!” – uznałam, a znajomy adwokat pomógł mi wywalczyć taki rezultat, z którego mogłam być zadowolona. Choć ran mojego serca to nie zagoiło…
Codziennie snułam się bez celu między blokami
Po rozwodzie przeprowadziłam się do mieszkanka na przeciwległym końcu miasta, które musiał kupić mi Mirek. Zmieniłam też pracę, żeby odciąć się od przeszłości. Mogłam zacząć nowe życie, ale… nie umiałam. Nie potrafiłam się pozbierać po tym, co przeszłam. Rano zmuszałam się do tego, żeby wstać i cokolwiek zjeść, a w pracy na siłę skupiałam się na swoich obowiązkach.
Najgorsze jednak były popołudnia i wieczory. Jeśli pogoda pozwalała, snułam się po osiedlu, błąkałam po pobliskiej galerii handlowej. W mieszkaniu łaziłam z kąta w kąt, aż w końcu zasypiałam zmęczona i śniły mi się koszmary.
Kiedyś wiosną jak zwykle łaziłam bez celu między blokami, zajęta rozpamiętywaniem swego nieszczęścia. Niemal podskoczyłam ze strachu, kiedy usłyszałam kobiecy głos:
– Nie wiem, co panią gnębi, ale tak sobie myślę, że jeśli się pani uśmiechnie, to od razu życie wyda się pani jaśniejsze… To naprawdę pomaga.
Ogarnęła mnie złość.
– Właśnie! Nie wie pani, co mnie gnębi, więc niech pani daruje sobie swoje dobre rady i pilnuje własnego nosa! – warknęłam wściekła, że ktoś ośmiela się mnie pouczać.
Przede mną stała starsza, uśmiechnięta kobieta o uważnym, życzliwym spojrzeniu. Ale ja widziałam w niej tylko wścibską staruchę, która włazi z butami w cudze życie.
– Czasem jednak uśmiech pozwala przetrwać nawet najgorsze chwile – nie dawała za wygraną starsza pani. Aż mną zatrzęsło.
– Jaka mądra! Niech pani dzieciom i wnukom rad udziela! Szczęśliwa staruszka się znalazła i innych chce uszczęśliwiać na siłę! – wrzasnęłam, nie panując na sobą. – Jakby pani przeszła to, co ja, toby się pani na zawsze odechciało uśmiechać!
Kobieta odeszła bez słowa. Wtedy zobaczyłam, że obok stoi inna sąsiadka i spogląda na mnie z dezaprobatą.
– Znalazła się mądra! – warknęłam. – Łatwo jej gadać! Chodzi tu taka i ludziom uśmiech doradza!
– Oj, myli się pani co do pani Jadzi! – pokiwała smutno głową. – Żeby pani wiedziała, co ona przeszła!
– Niby co?! Piesek jej zdechł?! A może męża pochowała?! To i lepiej, bo ma przynajmniej święty spokój! – byłam tak nakręcona złością i rozżaleniem, że nie myślałam, co mówię.
– Rzadko się takie tragedie zdarzają, jak ta, która dotknęła tę biedaczkę.
– Niemożliwe! – prychnęłam.
– A pani jest dla niej bardzo niesprawiedliwa i bardzo niegrzecznie ją potraktowała. Nic pani nie wie… Prychnęłam wściekła:
– To może mnie pani oświeci, co takiego przeszła ta święta kobieta?!
Sąsiadka pociągnęła mnie na ławkę.
– Opowiem wszystko, może inaczej pani na nią spojrzy – powiedziała.
Niechętnie, ale usiadłam, bo i tak nie miałam ochoty wracać do pustego mieszkania.
Sąsiadka zaczęła mówić, a ja z każdym jej zdaniem coraz wyraźniej czułam, jak mija mi złość, a ogarnia coraz większy wstyd. Pani Jadzia od lat była wdową. Całą jej rodzinę stanowili córka, zięć i dwoje wnuków. Pięć lat temu córka powiedziała jej, że spodziewa się trzeciego dziecka. Starsza pani czekała na wnuka z niecierpliwością i ogromną radością.
Nadeszła Wigilia. Tamtego roku rodzinna wieczerza miała odbyć się u pani Jadzi. Ale się nie odbyła… Pijany kierowca za kółkiem drogiego, szybkiego wozu tak się spieszył, że wyjechał z drogi podporządkowanej prosto w samochód młodego małżeństwa. Zięć pani Jadzi i dwoje wnuków zginęli na miejscu. Jej córka z nienarodzonym dzieckiem pod sercem żyła jeszcze kilka godzin. Pani Jadzia długo obwiniała się za to, że zaproponowała Wigilię u siebie…
Boże, jaka ja głupia, jak mi strasznie wstyd!
– Mój Boże! Nigdy bym nie pomyślała… – czułam, że pęka mi serce, i pożałowałam swoich okrutnych słów. – Jak ona sobie z tym radzi?
– Na początku wpadła w rozpacz, ale potem postanowiła jakoś uczcić pamięć córki – oznajmiła sąsiadka. – Kochała ją bardzo i chciała, żeby wszyscy o niej pamiętali. Postanowiła więc robić w jej imieniu to, co dla Asi było najważniejsze. Pomagać innym. Bo córka pani Jadzi była psychoterapeutką i pracowała z dziećmi z rodzin patologicznych. Pani Jadzia poszła więc do tego ośrodka i zapytała, jak mogłaby pomóc. Od tamtej pory kilka razy w tygodniu prowadzi dla dzieci zajęcia plastyczne, zabiera je na wycieczki, zaprasza do siebie do domu, pomaga finansowo. Pracownicy ośrodka nazywają ją aniołem. A i dla sąsiadów ma zawsze dobre słowo, uśmiech, czas, żeby porozmawiać, pomóc. Twierdzi, że to wszystko pomogło jej wyjść ze skorupy własnego bólu, złości, żalu…
Sąsiadka wstała, tłumacząc, że musi już wracać do domu i zażyć lekarstwa, a ja zostałam na ławce, rozmyślając o tym, co mi powiedziała, aż do chwili, gdy wieczorny chłód zagonił mnie do mieszkania. Przez kilka kolejnych dni nie widziałam pani Jadzi. A kiedy ją zobaczyłam, nie miałam śmiałości podejść, żeby ją przeprosić, choć ona, niezrażona moim zachowaniem, posłała mi pełen ciepła, dobrotliwy uśmiech.
Wreszcie przemogłam swój wstyd i cicho, nieskładnie, jak mała dziewczynka, wyjąkałam słowa przeprosin. Pani Jadzia pogłaskała mnie po ramieniu, a we mnie jakby coś pękło. Rozpłakałam się i zaczęłam opowiadać jej o swoich przeżyciach. Zaprowadziła mnie do swojego mieszkania, poczęstowała malinową herbatą, spokojnie wysłuchała, a potem powiedziała serdecznie:
– Biedactwo! Jak wiele przeszłaś! Byłam taka niedelikatna, że cię wtedy zaczepiłam! Nie miej do mnie żalu…
A ja znów się rozpłakałam, tym razem ze wstydu, że ta kobieta, która tyle przeszła, jeszcze mnie przeprasza… A ja przecież tak ją zraniłam swoimi głupimi, nieprzemyślanymi, słowami pełnymi złości!
– Co mam zrobić?! Jak żyć?! – łkałam. – Nie potrafię tak jak pani…
– A czy chociaż spróbowałaś? – zapytała spokojnie.
Spojrzałam na nią zaskoczona. No tak – nie próbowałam. Przez ostatnie miesiące byłam całkowicie skupiona na własnym nieszczęściu i tylko to się dla mnie liczyło. Nawet nie pomyślałam, że mogłabym zrobić coś, co pomogłoby mi choć na chwilę przestać rozpamiętywać moją krzywdę.
– Teraz to już sama siebie krzywdzisz, Agatko! – powiedziała pani Jadzia, jakby czytała w moich myślach. – Komu szkodzi twoja rozpacz? Tylko tobie! Jakbyś próbowała się ukarać za coś, co wcale nie jest twoją winą.
Przypomniałam sobie wtedy, że gdy lekarz powiedział mi o mojej bezpłodności, najpierw się załamałam, ale zaraz potem zapragnęłam adoptować dziecko albo nawet kilkoro. Niestety, Mirek nie zgodził się. Powiedział bezwzględnie i okrutnie, że nie będzie chował jakiegoś małego świra z patologicznej rodziny. Nie interesowało go, czego ja chcę.
– A może w tym pani ośrodku ja bym się na coś przydała? – zapytałam wiedziona nagłym impulsem. Zawsze kochałam dzieci i cierpiałam bardzo, nie mogąc zostać matką. Teraz, być może, miałam szansę choć częściowo wykorzystać te ogromne pokłady macierzyńskich uczuć, skrywane w moim sercu…
Od prawie roku udzielam się, razem z panią Jadzią, w ośrodku dla dzieci z rodzin patologicznych. Pomagam im w lekcjach, bawię się z nimi, wysłuchuję ich zwierzeń i okazuję dużo, dużo miłości. I tak samo jak moi wychowankowie, uważam, że pani Jadzia to istny anioł. Przecież to ona uchroniła mnie przed pogrążeniem się we własnej rozpaczy…
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć