– Mamo, babcia mówi, że nie znajdzie czasuuu – zawołała córka chwilę po tym, gdy oznajmiła że dzwoni do babci zaprosić ją na urodziny. Starała się ukryć płaczliwy ton, ale wiedziałam, że jest jej przykro.
– A co tym razem? Będzie skakać ze spadochronem czy tańczyć w świetle księżyca? – zapytał z przekąsem starszy syn.
– Zamiast się wyzłośliwiać, zajmij się obieraniem ziemniaków – odpowiedziałam, waląc kotlety.
Pilnowałam od małego, żeby znał obowiązki domowe i żeby jakaś dziewczyna nie dostała kiedyś faceta jak mój mąż – ile ja przeszłam, zanim przestał prosić mnie jak dziecko o kanapkę!
No i wykrakaliśmy...
– Już dobrze, dobrze, zaraz przecież kończę – obruszył się Szymek. Ale po chwili dodał: – Przecież to nie ja, tylko babcia znowu coś nawywijała. Znasz ją, mamo.
– Znam ją – westchnęłam, chociaż szczerze mówiąc, odkąd przeszła na emeryturę, właściwie jej nie poznaję. Jakby mi ktoś podmienił matkę. Było to dla mnie dziwne tym bardziej, że nie można było mieć bardziej typowego i zwykłego życia niż ona…
Moja mama dorastała w trudnej powojennej rzeczywistości, kiedy nikt nie roztrząsał, czy dziecko jest szczęśliwe. Ono miało być najedzone i ubrane. Praca nie miała zadowalać, ale być źródłem utrzymania.
O miłości, nawet nie namiętnej, ale takiej zwykłej, też nie było mowy. Kiedy dorosłam mama, wielokrotnie opowiadała, że wyszła za tatę z rozsądku, bo już miała swoje lata, a dziadkowie uznali, że to porządny i robotny chłopak, który potrafi o nią zadbać.
Tak też było; tatę – który zmarł, kiedy kończyłam liceum – pamiętam jako poważnego pana chodzącego do pracy, a po powrocie odpoczywającego na wersalce z przerwami na obiad i kolację, która podstawiała mu pod nos mama.
Ona nie miała czasu na nic poza gotowaniem, sprzątaniem, prasowaniem, robieniem nam kanapek do szkoły. Kiedy poszłam na studia, czasem próbowałam ją przekonać, żeby odpoczęła i zajęła się sobą, ale wciąż tylko lepiła pierogi, myła łazienkę i machała ręką:
– E tam, nie gadaj, o sobie pomyślę na emeryturze. W końcu będę miała dużo wolnego czasu, muszę go sobie jakąś zająć.
Śmialiśmy się nawet z rodzeństwem, że zmieni się wtedy nie do poznania. No i wykrakaliśmy…
Normalnie mnie zatkało
Mama zaczęła pracować jako bardzo młoda dziewczyna. Dzięki temu wypracowała przyzwoitą sumkę i mogła przejść na emeryturę wcześnie. Kiedy tylko skończyła 60 lat, powiedziała: „Dziękuję, do widzenia, teraz sobie pożyję”.
Myśleliśmy, że jak inne znajome emerytki zaszyje się w domu, będzie oglądać seriale i zapraszać koleżanki na ciasto, a od święta pojadą razem na pielgrzymkę. Martwiliśmy się nawet, że zgnuśnieje, i razem z rodzeństwem postanowiliśmy jej znaleźć jakieś zajęcia. Uradziliśmy, że złożymy się we trójkę i wyślemy ją do sanatorium.
Chcieliśmy jej to zakomunikować na niedzielnym obiedzie, na którym spotkalibyśmy się u niej całymi rodzinami – dzieci tak lubiły babciny rosół – ale kiedy jej to zasugerowałam przez telefon, ona odpowiedziała:
– Poczekaj, sprawdzę w kalendarzu.
Po czym bez słowa odłożyła słuchawkę i wróciła dopiero po dłuższej chwili.
– Wygląda na to, że nic z tego. Najbliższe trzy niedziele mam zajęte, w kolejną nie wiem jeszcze, co będę robić, ale nie chcę się blokować, gdyby mi coś wypadło.
Prawie się na nas obraziła
Słyszałam, jak mama szeleści kartkami i mówi cicho do siebie: „godzina, tu nie zdążę, jadę…”
– Halo, jesteś tam jeszcze? – zapytała nagle głośno. – Ewentualnie mogłabym w następną sobotę, ale już się w życiu nagotowałam i nie chce mi się robić obiadu. Możemy się umówić u Nepalczyka.
– Cooo? Co to za człowiek i kiedy go poznałaś? Nic nie mówiłaś – trajkotałam gorączkowo. Czy to z nim spotykała się mama, że była ostatnio tak zajęta? Ale ona tylko się zaśmiała.
– To taka nowa knajpka w rynku, mają tam bardzo dobre jedzenie i całkiem niedrogie. Mówię ci, zakochasz się w momo. to takie małe pierożki. Trzeba próbować nowych rzeczy, dzięki temu człowiek cały czas czegoś się uczy. To co – koło 15?
Kiedy wydukałam „może być”, mama rzuciła jeszcze:
– Tylko zarezerwujecie stolik, bo w weekendy bywa tam ciasno. Pa.
I tyle ją słyszałam. Skąd, u diabła, ona wie, jak jest tam w weekendy? Bywa tam ciągle, czy co? I czy nie lubi już rosołu?
A może wyślemy ją do sanatorium?
Obdzwoniłam rodzeństwo, przy okazji informując ich, że mamie chyba nie najlepiej wychodzi samotność, bo zwariowała i trzeba jej zapewnić jakieś inne atrakcje poza sanatorium. Siostra natychmiast rzuciła, żeby zapisać ją na zajęcia dla emerytek w domu kultury.
– Czytałam o nich ostatnio w naszej lokalnej gazecie. Mogłaby haftować, śpiewać, dowiedzieć się czegoś o zdrowym odżywianiu – wyliczała.
– Nuuuudy – podsumował szwagier.
– Nudy nie nudy, w jej wieku to odpowiednie zajęcia – ucięła siostra.
Ostatecznie uznaliśmy, że mama jest jeszcze za młoda na usadzenie jej w takim miejscu i postanowiliśmy wykupić jej dłuższy pobyt w sanatorium. A co, niech sobie oddycha zdrowym powietrzem i miesiąc.
– Jeszcze pozna jakiegoś emeryta i będziecie miały nowego tatę – zachichotał szwagier, który był w bojowym nastroju; siostra najpierw zgromiła go wzrokiem, ale po chwili powiedziała:
– A nawet jakby – może by jej to wyszło na dobre, nie byłaby taka sama.
Czy oni wszyscy powariowali?
Zakochana sześćdziesięciolatka, może jeszcze powinna zacząć podróżować i zapisać się na studia!
– Czy wyście zwariowali? – powtórzyła mama, kiedy na sobotnim obiedzie wręczyliśmy jej „bon do sanatorium” narysowany przez najmłodszego wnuka. – Że niby mam się nudzić całe dnie w towarzystwie narzekających tetryków? A największą atrakcją będzie potańcówka na zakończenie? – pytała, wyraźnie nie dowierzając.
– Ale mamo, przecież zawsze powtarzałaś, że na emeryturze zajmiesz się sobą. Chcieliśmy… – próbowała wtrącić się siostra, ale mama szybko jej przerwała.
– No właśnie: zajmę się sobą. Nie po to przeszłam na emeryturę, żeby się zanudzić, a wy mi proponujecie jakieś tańce ze staruszkami – mówiła coraz głośniej, aż zaczęli nam się przyglądać ludzie z sąsiednich stolików, a w końcu wypaliła: – Zapisałam się do szkoły tanga!
Prawie spadłam z krzesła. Co ta mama wymyśla! Jeszcze kupi sobie spódnicę z długim rozporkiem i…
– Więc jeśli naprawdę chcecie coś dla mnie zrobić, to zamiast sanatorium zafundujcie mi czerwoną sukienkę i specjalne buty, takie z paseczkiem nad kostką. U nas w mieście trudno je znaleźć, ale na pewno można kupić w internecie. Szymek, poszukałbyś dla babci? – zapytała mojego syna.
Po czym uraczyła nas kolejnymi rewelacjami: otóż w niecałe dwa miesiące po przejściu na emeryturę zdążyła zapisać się też na angielski dla osób po pięćdziesiątce, wykłady dla dorosłych o kosmosie, klubu książki („rozmawiamy o literaturze współczesnej, nie o żadnych ramolach” – zaznaczyła), a także internetowy kurs kuchni wegetariańskiej.
Babcia dała czadu!
Kupiła sobie kijki do nordic walkingu oraz matę do jogi, a od następnej emerytury będzie odkładać na rower. Jakby tego było mało, założyła sobie Facebooka – a właściwie założył jej pan Łukasz, opiekun w klubie książki – i potrafiła korzystać z niego w telefonie!
– Dzięki temu znajduję sobie towarzystwo na wycieczki i nie przegapię żadnego ciekawego wydarzenia. O, tu jest grupa polecająca restauracje i miejsca, gdzie można fajnie spędzić czas w naszym mieście. To właśnie z niej dowiedziałam się o tej restauracji – opowiadała, wcinając pierożki zawinięte w kształt sakiewki. Nawet Szymek popatrzył na nią z uznaniem.
Na pożegnanie rzuciła, że my też powinniśmy założyć profile w mediach społecznościowych (skąd ona zna to wyrażenie?).
– Można się w dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy i może w końcu będziecie na bieżąco z tym, czym żyją wasze dzieci – zażartowała.
Po czym doradziła, że do sanatorium może pojechać któreś z nas, a jeśli żadne nie chce, to trzeba odwołać rezerwację.
– Gdyby robili jakieś problemy, dajcie znać. Na pewno znajdę jakiegoś prawnika z organizacji konsumenckiej, który się tym zajmie – powiedziała, zostawiając nas w osłupieniu.
– Wykrakałaś, ktoś nam naprawdę podmienił mamę – jęknął brat oskarżycielsko w moim kierunku.
A Szymek po swojemu podsumował:
– Babcia dała czadu.
Przez kolejne tygodnie przestaliśmy za nią nadążać
Ciągle coś robiła, na co się zapisywała, z czegoś rezygnowała, uznając, że jej to nie rozwija, coś kupowała, zamieniała, gdzieś jechała, wracała, a potem znowu gdzieś biegła.
Nie miała czasu dla wnuków. Nie przyszła nawet na przyjęcie z okazji 10. urodzin mojej córki, a mała tak się cieszyła, że pochwali się babci figurami z rock and rolla, bo pod jej wpływem zapisała się na zajęcia w domu kultury… Ale babcia od niedawna chodziła na kurs ceramiki i tego dnia miała wystawę swoich dzbanków i misek.
– Kochanie, trzeba było zadzwonić wcześniej, a nie dwa tygodnie przed imprezą – strofowała jeszcze Julkę. Jakby nie wiedziała, kiedy urodziła się jej wnuczka!
Żeby zrekompensować choć trochę rozczarowanie Julki, zamówiłam dla niej w cukierni tort ozdobiony prawdziwymi kwiatami, które można będzie zjeść.
– Naprawdę? – ucieszyła się. – Będę mogła potem pochwalić się babci, że zrobiłam coś nowego?
– Tylko zapisz się wcześniej w jej kalendarzu, a najlepiej sprawdź na Facebooku, czy nie wybiera się na żadne kajaki – poradził syn.
Jak się okazało, on już to sprawdził i jako pierwszy z nas dowiedział się, że babcia ma nowe hobby: wiosłowanie.
No to będziemy się widywać rzadziej…
„Cóż – pomyślałam – może mamie po tych latach pracy i braku czasu dla siebie w końcu coś się należy od życia”. I pogodziłam się z tym, że będziemy się widywać znacznie rzadziej.
Dlatego tak bardzo zdziwił mnie telefon od niej: niczego nie chciała, nie prosiła o zakupy w internecie, tylko zapytała, czy mogłaby… zaprosić nas na obiad. Kiedy powiedziałam o tym rodzinie, najpierw wszyscy zamilkli, a potem Szymek zapytał:
– O rany, babcia zachorowała?
Stawiliśmy się u niej przed czasem. Stół zastawiony jak kiedyś rosołem i schabowym z buraczkami, które tak uwielbiały dzieciaki. Kiedy staraliśmy się dowiedzieć delikatnie, co się stało, mama wypaliła:
– A nic, tylko zapisałam się na kurs fotografii. I mamy takie zadanie, żeby zrobić album rodzinny. Ale nie wyłącznie ze starych zdjęć, tylko dokumentować też nowe wydarzenia. Więc siadajcie, kochani, dopóki jest dobre światło – zarządziła.
– To teraz będziemy widywać się częściej, mam dokumentować życie do końca roku – zakomunikowała.
Byliśmy trochę rozczarowani, że chce się z nami spotykać tylko z tego powodu, ale lepsze to niż nic. W ten sposób życie wróciło na dawne – no, prawie dawne – tory. Mama przychodziła z aparatem na obiady, rodzinne uroczystości, do szkół dzieci na ich występy, dokumentowała tańce Julki.
Bałam się, że znowu zniknie z naszego życia
Z niepokojem myślałam, że zbliża się koniec roku, a potem babcia znów zniknie z naszego życia. W sylwestra sfotografowała Szymka wybierającego się na bal przebierańców, naszego psa ubranego w śmieszne uszy, a potem jeszcze fajerwerki, po czym schowała aparat i zaczęła się żegnać.
– To co, babciu, teraz już koniec? Kiedy się zobaczymy? – zapytała Julka.
– Jaki koniec, ja się dopiero rozkręcam! – oburzyła się moja matka. – Postanowiłam przedłużyć mój projekt co najmniej do końca twojej podstawówki – puściła do niej oko, a mała wyraźnie się ucieszyła.
Kiedy byłyśmy już w przedpokoju, mama szepnęła na pożegnanie:
– Nie mów nikomu, Kasiu, ale przedłużam ten projekt do końca swojego życia. Zmęczyły mnie trochę te wszystkie zajęcia i zrozumiałam, że chcę też pobyć z wami i zobaczyć, jak rosną wnuki. Tylko stawiam jeden warunek: nie wysyłajcie mnie do sanatorium! – powiedziała, po czym posłała mi buziaka i tyle ją widzieli.
Czytaj także:
„Dałam kosza koledze z pracy. Zamiast podkulić ogon pod siebie i zrobić w tył zwrot, ten maniak się na mnie uwziął”
„Ojciec był zgorzkniałym mrukiem, który wprowadzał w domu wojskowy dryl. Narodziny wnuczki zmieniły go w miłego dziadzia”
„Mój nastoletni syn uzależnił się od gier komputerowych. Gra dniami i nocami, a gdy zabieram mu laptopa, reaguje agresją”