Kiedyś myślałam, że w moim życiu już nic się nie wydarzy, i wcale nie cierpiałam z tego powodu, bo i dlaczegóż by? Miałam dobrego męża, mądrą córę, mieszkanko w malowniczym miasteczku – czego chcieć więcej, szczególnie gdy się ma pięćdziesiątkę na karku?
Miałam 50 lat i świadomość tego, że nic mnie już nie czeka
Doskonale pamiętam, jak kilka lat temu, składając mi życzenia urodzinowe, Anetka powiedziała:
– Życzę ci wszystkiego, czego pragniesz, mamusiu! Spełnienia marzeń!
A ja zdałam sobie sprawę z tego, że marzę jedynie o utrzymaniu status quo. I jeszcze coś przemknęło mi przez głowę, a mianowicie, że nie da się udoskonalić tego, co jest, więc każda zmiana będzie tylko zmianą na gorsze.
Później często wracałam do tego przeczucia… Myślałam o tym, gdy córa wychodziła za mąż za Hiszpana i wyjeżdżała na stałe do Barcelony. Potem gdy mój mąż miał wypadek w pracy i musiał przejść na rentę; a ostatnio przypomniało mi się, to gdy po zmianie przepisów zamknięto naszą aptekę i z dnia na dzień zostałam bez pracy.
– Poradzimy sobie, Monisiu – pocieszył mnie mąż. – Poszukam jakiegoś chałupnictwa i dorobię parę groszy. Czy my to mamy jakieś wielkie potrzeby?
Same leki Tadzika pochłaniały okrągłą sumkę co miesiąc, do tego pralka nadal była niespłacona, nie wspominając o ćmielowskim serwisie, za który wciąż byłam dłużna szefowej…
Biedny Tadek tak się cieszył, że daliśmy Anecie wartościową pamiątkę jako prezent ślubny, ale – Bogiem a prawdą – do końca nie wiedział, ile nas to kosztowało.
Nasza sytuacja finansowa była nie do pozazdroszczenia
Ledwo przetrwaliśmy rok, gdy byłam na zasiłku, a potem ten się skończył i w biurze pracy rozłożyli ręce. Może wiosną coś mi znajdą, gdy będą roboty interwencyjne?
Przez półtora miesiąca sprzedawałam w warzywniaku, ale właścicielka zapłaciła mi tylko połowę umówionej sumy, bo stwierdziła, że sama cienko przędzie.
Wracałam do domu i łzy zmieszane z deszczem spływały mi po twarzy – jak damy sobie radę? Przecież nie będę prosić dziecka o pomoc!
Nawet nie ma co mówić Tadzikowi, bo znów zacznie szukać chałupnictwa, i tylko stracimy majątek, wysyłając ofrankowane koperty tak jak poprzednio.
Byłam twarda, ale ledwo weszłam do domu, rozpłakałam się chłopu w rękaw.
– To wszystko przeze mnie – rozkleił się Tadeusz. – Ale ci się w życiu trafiło, Moniu, a przecież mogłaś mieć każdego.
Wolałabym coś konstruktywnego, zamiast użalania się nad sobą, pomyślałam, ale po chwili zrobiło mi się głupio.
– Aha – burknęłam. – Każdego. Na przykład Mietka Ratajczaka. Właśnie go wyrzucali z knajpy, jak przechodziłam.
– Albo Grześka Lebiodę, który jest szychą w gminie – pokiwał głową Tadzik.
Rany, przecież Grzesiek jest łysy jak kolano! Potem, przewracając się bezsennie u boku chrapiącego w najlepsze męża, myślałam o tej rozmowie. I o Grześku, który kiedyś twierdził, że mnie kocha do szaleństwa, kwiatki mi przynosił, pod furtką wystawał…
A gdy wreszcie umęczona zasnęłam, przyśnił mi się łysy Bruce Willis ratujący mnie z morskiej kipieli wśród ryku szalejących bałwanów…
Przypadek? Nie sądzę. – A po co ty się tak stroisz, Monisiu?
Tadzik podniósł głowę znad poduszki akurat, gdy weszłam przejrzeć się w dużym lustrze wiszącym na drzwiach szafy.
Postanowiłam poprosić o pomoc swojego dawnego kolegę
Bąknęłam, że idę do biura pracy sprawdzić, czy nie ma nowych ofert, i czym prędzej się wymknęłam. Lepiej niech tkwi w błogiej nieświadomości – zaraz by się poczuł urażony i cały plan by szlag trafił. A honorem nikt się jeszcze nie najadł ani nie ogrzał.
Zanim dotarłam do urzędu gminy, przejrzałam się jeszcze w kilku wystawach i uznałam, że nie jest źle. Chociaż wizyta u fryzjera to by mi się przydała…
Pasemka robione własnoręcznie w łazience to nie jest stylizacja rzucająca na kolana.
Kiedy zobaczyłam przed sobą klinkierową fasadę urzędu, zdałam sobie sprawę z tego, że mój szatański plan jest ciut niekompletny.
Mam wejść do gabinetu Grześka i rzucić mu się do nóg jak wiejska baba dziedzicowi? Przecież muszę mieć jakiś pretekst! Wejdę do kierownika referatu inwestycji i budownictwa, czy jak to się tam nazywa, i co?
Pomyślałam, że muszę to jeszcze przemyśleć, zrobiłam w tył zwrot i wylądowałam nosem w wełnianych klapach czyjegoś płaszcza.
– Monika? Co ty tu robisz, dziewczyno?
– Grzesiek?! Ha, nie na darmo mi się śnił Bruce Willis, to jednak przeznaczenie!
– Ślicznie wyglądasz!
Trzeba przyznać, że się otrzaskał przez lata, kiedyś głównie się gapił cielęcymi oczami, a teraz gadka-szmatka, elegancja Francja, za to ja stałam jak kuchta w progach salonu.
– A wiesz, że śniłaś mi się dzisiaj – wypalił. – Znaczy się, nie ty, tylko Pola Raksa, ale to w zasadzie to samo, zawsze mi się z nią kojarzyłaś.
Dasz się zaprosić na kawę? Chodź, co? Trafiam dziś na samych idiotów, jak nie pogadam z kimś inteligentnym, to po prostu sczeznę… Też mu się śniłam?
Wyszliśmy z Grześkiem na kawę
Gadał jak najęty, zaciągnął mnie za łokieć do kawiarni w rynku i posadził przy stoliku, a kiedy przyszła kelnerka, zapytał, czy nadal wuzetka jest moim ulubionym ciastkiem. Prawie trzydzieści lat i pamiętał!
Oczywiście nie przyznałam się, że szłam do niego, jakoś nie wypadało robić z siebie ofiary losu, gdy ktoś człowiekowi kadzi…
Powiedziałam za to, że szukam nowej pracy i Grzesiek niesamowicie się ucieszył, bo, powiada, potrzebuje osoby, która będzie zarządzać jego zajazdem na wylotówce. Sam nie wyrabia na zakrętach, miał jakąś siksę po studiach menedżerskich, ale była beznadziejna, nie przedłużył jej umowy.
– Żeby trzymać wszystko w garści, trzeba mieć charakter – zaznaczył, patrząc na mnie uważnie. – Reszty się można nauczyć w biegu, Monia. Ale ten twój pewnie byłby zazdrosny, co? Ja bym się nie zgodził na jego miejscu.
– Jestem już dużą dziewczynką, Grzesiu – uśmiechnęłam się skromnie. – I guzik miałbyś do gadania.
Wracając do domu, czułam się tak, jakbym wygrała milion dolarów. Nie tylko miałam pracę, nie tylko najlepiej płatną w całej mizernej karierze, ale jeszcze … Rany! To nieuchwytne coś, o czego istnieniu już niemal zapomniałam – ekscytacja flirtem, wrażenie, jakby płynęło się nad ziemią… Ech.
Ta praca spadła mi z nieba!
W kuchni Tadzik pracowicie wypełniał kolejny kupon totolotka, udoskonalając swój system, dzięki któremu lada dzień mieliśmy stać się bogaci.
Ubrany w rozciągnięty sweter i w rozdeptanych laczkach na stopach nie wyglądał jak facet, który przed laty mnie uwiódł. Cóż, gdy się odkuję, zadbam i o niego.
Szefowanie w zajeździe to dla mnie bułka z masłem. Ucieszył się, że dostałam ofertę pracy, skrzywił, gdy mu powiedziałam, gdzie.
– Nie miałam pojęcia, że to zajazd Lebiody – skłamałam gładko. – Na kartce z biura pracy był tylko adres. On tam podobno rzadko bywa, jakoś wytrzymam. Byle do wiosny, gdy się rynek zatrudnienia ożywi.
Czy rzeczywiście w to wierzyłam? Może i tak, chociaż już wtedy czułam, że to okazja życia.
Można całe lata przeżyć z ołówkiem w ręce, odmawiając sobie wszystkiego, jednak przychodzi taka chwila, że do człowieka dociera, jak krótki ma żywot, a właściwie niczego jeszcze nie spróbował.
W następnych tygodniach to uczucie jeszcze się pogłębiało, szczególnie od momentu, gdy zdałam sobie sprawę z faktu, że kierowanie takim zajazdem to żadna filozofia.
Trzeba było mieć pewność siebie, refleks, wizję i natychmiast wyławiać spośród pracowników tych, którzy nie ogarniali swojego odcinka, i odpowiednio ich zmotywować lub wymienić na lepszych. Kiedy się doszło już do tej prostej prawdy, maszyneria działała niemal sama.
– Wiedziałem, Monia, że mi z nieba spadłaś – powtarzał Grzesiek za każdym razem, gdy wpadał do zajazdu. – Zobaczyłem cię wtedy na ulicy i powiedziałem sobie: ona albo nikt. I co? Miałem rację!
Czasem prosił mnie, żebym pomogła mu wybrać nowy płaszcz czy koszulę, bo, jak mówił, nieszczególnie ufa smarkulom sprzedającym w galeriach.
Zegarek, telefon, tak, to jeszcze pomogą dobrać, ale ciuchy to co innego. Tym bardziej że on chce wyglądać przede wszystkim elegancko, moda to kwestia drugorzędna – tak powtarzał.
– Trzeba się było ożenić – zaśmiałam się za pierwszym razem, gdy zaproponował wspólną wyprawę do miasta.
– Chciałem – powiedział, wzruszając ramionami. – Ale wolałaś tego swojego, a inne, które spotykałem, nadawały się tylko na chwilę.
Za stary wróbel byłam na takie plewy, ale – żeby już trzymać się przysłów – kropla drąży skałę.
Wreszcie zaczęłam o siebie dbać, bo było mnie na to stać
Bardziej o siebie dbałam, zaglądałam już nie tylko do fryzjera, ale i kosmetyczki, a kiedy w miasteczku otworzyli siłownię, nabyłam jeden z pierwszych karnetów.
Tadzik zaczął narzekać, że niedługo zapomni, jak wyglądam, tyle że jak mu zaproponowałam wspólne wypady na basen raz w tygodniu, od razu się wykręcił, że przecież on nie może.
Jak nie może, przecież nawet w czasie rehabilitacji miał zalecone, przypomniałam, a on mi na to: kiedy to było.Teraz jest za stary, w kolanie go strzyka, a w ogóle ma wysokie ciśnienie.
– Posiedzielibyśmy razem, porozmawiali jak dawniej – zaczął mi robić wyrzuty. – Ostatnio nawet Anetka zauważyła, że coś jest nie tak…Kiedy dzwoni, nigdy cię nie ma!
– To niech się umówi wcześniej – zezłościłam się, bo nie dość, że sama utrzymuję ten bajzel, to jeszcze pretensje! – Byle nie w czwartki, bo wtedy wracam naprawdę późno.
Późno, to mało powiedziane, bo wracałam do domu w zasadzie w piątki nad ranem. Ale za pięć stówek ekstra chyba warto było się poświęcić, prawda?
Nic zresztą zdrożnego nie robiłam, po prostu ustaliliśmy z szefem, że czwartek będzie dniem wewnętrznym. Pracownicy kończyli o szesnastej, a od piątej zaczynali się zjeżdżać partnerzy biznesowi i przyjaciele Grzegorza.
– Wiesz, że zamierzam startować w wyborach, Monia, prawda? – wyjaśnił mi. – Potrzebuję sojuszników, wiesz, ludzi, którzy mnie wesprą.
To różne osoby, ale jedno je łączy: zamiłowanie do prywatności. I wiem, kochana, że ty potrafisz nam ją zapewnić. I potrafiłam. Za takie pieniądze?!
Dobrze mi się pracowało, długi pospłacałam, na koncie rosła kupka kojąca nerwy, za każdym razem, gdy odpalałam internetową stronę mojego banku. Nawet nie wiedziałam, że tak lubię okrągłe liczby!
Ale ponieważ w każdej beczce zawsze musi być łyżka dziegciu, która zepsuje cały smak, w mojej także się znalazła – i kto by pomyślał, że tę niewdzięczną funkcję przejmie mój dotąd dobry i kochany mąż?!
Tadzik wciąż chodził niezadowolony
Zawsze struty, jakiś niezadowolony… Zamiast skorzystać z okazji, że nie musimy martwić się o finanse, znaleźć sobie jakieś hobby, kolegów czy cholera wie co, Tadek dziadział z tygodnia na tydzień.
Wkrótce już wstyd było z chłopem wśród ludzi się pokazać i przestałam go nawet namawiać, żebyśmy gdzieś razem wyszli.
Nic nie miał do powiedzenia, ciągał tylko laczkami po kuchni i gapił się wzrokiem zbitego psa, wzdychając jak potępieniec.
Chyba nawet zaniechał gry w totolotka! Kiedy sobie uzmysłowiłam, że jest kilka lat młodszy od Grześka, po prostu mnie zatkało – ktoś obcy mógłby Tadka wziąć za jego ojca!
– Zadbaj o siebie, człowieku – prosiłam, dopóki mi się jeszcze chciało. – Ty się jeszcze golisz? Może planujesz karierę żebraka pod kościołem, ale zapomniałeś mnie uprzedzić?
Poczucie humoru: zero.
Co ja kiedyś w ogóle zobaczyłam w tym facecie?
Nawet się nie kłóciliśmy, raczej rozjeżdżaliśmy się jak tramwaje na zwrotnicy, każde w swoją stronę, chociaż czy ja wiem, czy to dobre porównanie? Może Tadek już stał, rdzewiejąc na deszczu?
W tamten czwartek szykowała się w zajeździe prawdziwa męska impreza – Grzesiek organizował swoje urodziny. Uzgodniliśmy, że po przygotowaniu wszystkiego zamknę się w ogólnodostępnym skrzydle, a chłopaki już sobie same poradzą.
– Wierz mi, Monika, wolałbym coś normalnego, jak już się uparli, żeby mnie fetować.
– Grzesiek podobno nie był wcale zachwycony pomysłem. – W końcu jest lokal, są kelnerki, po co tak świrować? Nie wiem dokładnie, co oni kombinują, ani to czas, ani okazja do wieczoru kawalerskiego!
– Nie będę wam przeszkadzać, nie martw się, Grzesiu – obiecałam.
– To nie o to chodzi! – żachnął się. – Po prostu chcę, żebyś była bezpieczna. Wiesz, jak jest z chłopami, gdy popiją…
W zasadzie to nie wiem, bo skąd? Tadek po prostu szedł spać, gdy był podchmielony ale… co to za mężczyzna? Żaden wzorzec z Sevres!
Zrobiło mi się miło, że Grzesiek mnie chroni, i postanowiłam mu zaufać. W końcu to jego znajomi i on wie najlepiej, na co ich stać. Dla mnie to sama wygoda, prześpię się – kombinowałam – albo może z Anetą pogadam na Skype, by nie jęczała, że biedny tatulo sam dźwiga ciężar kontaktów międzyludzkich na swych plecach jak jakiś Syzyf!
W zajeździe zaplanowano nocną imprezę
Pogoda była beznadziejna, po południu oprócz mnie w zajeździe były tylko trzy staruszki, które zrobiły sobie przerwę na nocleg w podróży na pogrzeb czwartej.
Spokój, cisza, nic się nie działo. Oglądałam jakąś brytyjską komedię i tylko od czasu do czasu wyglądałam na plac przed zajazdem, na którym z chwili na chwilę parkowało coraz więcej samochodów.
Ależ oni mają bryki, pomyślałam, obserwując te czarne w większości, metalicznie lśniące potwory. Czy można zarabiać aż tyle, czy po prostu to kwestia odwagi przy braniu kredytów?
Już zmierzchało, gdy zauważyłam na parapecie jednego z okien na parterze kota, który stał się rezydentem, odkąd znalazłam go ogłuszonego przez auto na drodze, a Tadek okazał się alergikiem.
Skąd ten Miziak tam się wziął? Jeszcze wlezie pod jakiś samochód i skończy sprasowany na marmoladę!
Co ja sobie, głupia, w ogóle wyobrażałam?!
Poszłam do kuchni, zgarnęłam z lodówki kawałek łososia i przekradłam się cichutko do zamkniętego skrzydła przejściem ewakuacyjnym, potem bezszelestnie otworzyłam drzwi łazienki.
W jaśniejącym zarysie okna dostrzegłam kształt kota i na wszelki wypadek schylając się nisko, podeszłam, modląc się, by udało mi się otworzyć okno niepostrzeżenie.
Dwa, trzy ruchy, sprytne zanęcenie rybą i Miziak siedział w moich ramionach. Docisnęłam okno, darując już sobie manewry z klamką, gdy usłyszałam z zewnątrz męski głos:
– Lać mi się chce, Grzechu. Gdzie kibel? Zmartwiałam przycupnięta pod parapetem. – Pieprz to, Rysiek, lej tutaj, nikt nie widzi.
– A ta stara? Wyleci i wiochy mi narobi.
Rozległ się szept, Grzesiek coś tamtemu mówił, potem usłyszałam zduszony śmiech. – No nie mów, uwierzyła, że ktoś by takie próchno przeleciał?
– Jest tak głupia, że – to znów głos Grześka – jakbym ją jeszcze trochę podkręcił, zapieprzałaby tu za friko. Pola Raksa dla ubogich!
Ze śmiechem za plecami i kotem w objęciach, przemykając się pod ścianami, jakoś dotarłam do swojego gabinetu.
Stara? Mówią o mnie „stara”? Potem otarłam łzy, przeszłam do pomieszczenia obok i przy zgaszonym świetle siedziałam przy oknie, obserwując oświetlony parking.
Widziałam całe to wielkie państwo witające przybyły tuż przed północą bus z półnagimi dziewczętami, potem jedną z nich wyskakującą przez okno i dwóch osiłków, którzy dogonili ją na linii żywopłotu…
Nad ranem dotarłam do domu, ale tym razem nie położyłam się spać w salonie, lecz cichutko wśliznęłam się do małżeńskiego łoża i przytuliłam do rozgrzanego Tadzika.
Tadzik westchnął, odruchowo objął mnie ramieniem i potem leżałam tak, zapadając w półsen i budząc się na przemian, z dźwięczącą w głowie jak refren myślą: Jaka ja byłam głupia, jaka ja byłam głupia, jaka głupia! Idiotka! Stara idiotka!
Więcej listów do redakcji:
„Przez koronawirusa drugi raz musiałam odwołać wesele. Do trzech razy sztuka?!”
„Mąż zdradzał mnie nawet na kwarantannie. Nie mogę się pozbierać...”
„Ja tyram jak wół, a mój mąż przesiaduje całymi dniami na kanapie. 3 lata temu rzucił pracę, żeby »odnaleźć siebie«”