„Monika jechała do domu, by cieszyć się, że jej syn wyzdrowiał z białaczki. W drodze zginęła w wypadku”

kobieta, która rozpacza po śmierci przyjaciółki fot. Adobe Stock, Photographee.eu
Wyjeżdżali z parkingu, a ona sięgała do tyłu, żeby sprawdzić pasy małego – przez tę chorobę pilnowała go jak szalona. Żeby dotknąć klamry fotelika, sama się na chwilę odpięła. No i właśnie wtedy wjechała w nich ciężarówka.
/ 25.06.2021 09:08
kobieta, która rozpacza po śmierci przyjaciółki fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Mam taką garsonkę, którą trzymam w piwnicy. Nie jest stara – kupiłam ją trzy lata temu, gdy przyszłam do pracy w fundacji. Całkiem dobrze skrojona, z niezłego materiału i wcale nie najtańsza. Co jest z nią nie tak, że nie ma dla niej miejsca w szafie? To strój na pogrzeby naszych podopiecznych. Dzieciaków, które pokonał rak. Do piwnicy wyniósł ją mój mąż, kiedy zrozumiał, że wiążą się z nią coraz trudniejsze wspomnienia.

– Zapakowałem w folię i powiesiłem na regale. Nic jej nie będzie, nie zjedzą jej szczury – powiedział, gdy prosiłam, by przyniósł mi ją z powrotem.

Nie zrobił tego i miał rację. Żałobna garsonka wisi w piwnicy, dzięki czemu nie przypominam sobie o tych najgorszych chwilach za każdym razem, gdy ubieram się rano do pracy. Ale zdarzają się takie dni, że muszę po nią zejść. Że jestem zmuszona ją odświeżyć i na siebie włożyć. Właśnie tak się stało. Dziś mam ją na sobie i siedzę w biurze, czekając, aż wybije dziesiąta. Wtedy wszystkie wyjdziemy z biura, żeby zdążyć przed jedenastą do kaplicy.

O jedenastej zaczyna się pogrzeb mojej przyjaciółki – mamy jednego z naszych dzieciaków.

Tak, tym razem malec przeżył, a odeszła jego zdrowa mama

Zżyłam się z Moniką pewnie dlatego, że była do mnie podobna. Nie od razu jednak to podobieństwo dostrzegłam, bo gdy pierwszy raz przyszła do naszej fundacji, była w zupełnej rozsypce. Miała rozszerzone ze strachu źrenice, szarą cerę i zanosiła się suchymi spazmami, jakby od momentu diagnozy zabrakło jej już łez.

Niech mi pani tak szczerze powie, czy jego uda się uratować? – to było pytanie, które powtarzała jak mantrę.

Prosiła o prawdę, ale wystraszone oczy błagały o pocieszenie. No i pocieszałam ją, bo szanse na uratowanie jej syna były naprawdę duże. Chorował na ciężką białaczkę, ale wiele naszych dzieciaków z niej wychodziło. Pomogłam jej się wtedy wziąć w garść. Przez godzinę tłumaczyłam, co przed nami, jak będziemy działali.

Wyszła ode mnie w nieco lepszym stanie. Pamiętam też, że jeszcze tego samego wieczora do mnie zadzwoniła. Nie złościłam się – wiedziałam, że rodzice tych biednych maluszków potrzebują wsparcia o najróżniejszych porach. Zgromadziliśmy potrzebną sumę i wysłaliśmy chłopaka na leczenie

– On chyba nic nie rozumie… – powiedziała mi wtedy, a ja następnego dnia, w czasie wizyty w szpitalu, przekonałam się, że miała rację.

Jej syn, Michał, to niezwykły dzieciak. Pogodny, wesoły, ufny i pełen energii

Wygłupiał się i broił. Jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że jest w szpitalu. Przyszły jednak tygodnie, kiedy doszło do nagłego zaostrzenia i nawet on stracił swoją energię. Okazało się bowiem, że sytuacja tego uroczego chłopca jest znacznie gorsza, niż wydawało się na początku. Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że nie ma innego wyjścia, jak zebrać pieniądze na leczenie chłopaka w Niemczech – pół miliona złotych. Dla rodziców Michała kwota nieosiągalna, ale dla nas, dla fundacji, po prostu robota do zrobienia. Zgromadziliśmy tę sumę przed świętami wielkanocnymi i wysłaliśmy chłopaka na leczenie.

Do kraju wrócił po trzech miesiącach w znacznie lepszym stanie. I co najważniejsze – z pozytywnymi prognozami na przyszłość. Leczenie przynosiło rezultaty, choroba była w remisji, a lekarze w Niemczech przekonywali, że Michał najprawdopodobniej zupełnie wyzdrowieje. Puścili go do domu, zgadzając się na regularne kontrole w naszym szpitalu. Kazali tylko przyjechać na początku roku, żeby dokładnie Michała przebadać i postawić ostateczną diagnozę po leczeniu. Czas oczekiwania na kontrolny wyjazd do Niemiec był bardzo nerwowy, ale Monika stała się znacznie silniejsza i dobrze to znosiła.

Właśnie wtedy tak bardzo się do siebie zbliżyłyśmy

Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy przyniosła mi do pracy tort własnej roboty.

– Monika, czyś ty oszalała? – zapytałam bez ogródek, bo byłyśmy już wtedy na „ty”. – Przecież mówiłam ci, że powoli wychodzę z rozmiaru czterdzieści dwa. Chcesz mnie wepchnąć od razu w czterdzieści osiem?
– Nie musisz zjeść całego!
– Myślisz, że się oprę?
– Tak kombinowałam, żeby nie poszedł w brzuch i uda. Nic się nie martw – uśmiechnęła się.
– A gdzie niby pójdzie?
– No, wiadomo… – pokazała na klatkę piersiową.
– Jasne. Jak wszystkie słodycze – zaśmiałam się.
– Zjedz i obserwuj. Gwarantuję, że będziesz zadowolona – żartowała. – A tak na serio, mam jeszcze coś dla ciebie. Poczekaj momencik – grzebała w torebce – o, mam! Proszę. Wyciągnęła wtedy pudełeczko, w którym znalazłam złoty wisiorek w kształcie czterolistnej koniczyny. – Żeby przyniosła ci chociaż połowę szczęścia, którym ty nas obdarowałaś – powiedziała.

Nie chciałam przyjąć tak drogiego prezentu, ale się uparła. Powiedziała, że jak będę miała swoje dzieci, zrozumiem, że musiała mi kupić to świecidełko. „Jak będę miała swoje dzieci” – na dźwięk tych słów jak zwykle posmutniałam. Od razu wyczytała z mojej twarzy, że coś jest nie tak. Musiałam się jej przyznać, że nigdy nie zostanę biologiczną matką. Powiedziała mi wtedy, że mogę uznawać jej Michała za swojego, bo skoro pomogłam go uratować, to trochę jakbym go też urodziła. Wzruszyła mnie tym bardzo.

Odwiedzała mnie ze swoim wesołym malcem regularnie, a ja zawsze znajdowałam dla nich czas

Przepadałam za nimi. Patrzyłam na małego i cieszyłam się, że z miesiąca na miesiąc odzyskuje wigor. Czekali jeszcze na kontrolny wyjazd do Niemiec, ale widzieliśmy gołym okiem, że chłopak zdrowieje. Tryskał energią, a to przecież najlepszy sygnał zdrowia. Na diagnozę pojechali w lutym – tak jak było zaplanowane. Byli pełni nadziei, pewni swego. No i lekarze ich nie zawiedli. Przebadali Michała i przekazali im same dobre wiadomości. Malec był zdrowy – mógł normalnie żyć, rosnąć, zapomnieć o tym wszystkim, co go spotkało.

Jak zrobimy z Markiem drugie dziecko, wezmę cię na chrzestną – powiedziała Monika, gdy zadzwoniła do mnie z Niemiec z tą dobrą nowiną.
– Daj spokój, wiesz jakie to są wydatki! – zażartowałam.

Kazałam im wtedy bezpiecznie wracać do domu. Jeszcze się śmiałam, jak to mówiłam. Nawet nie zastanawiałam się nad sensem tych słów – przecież zawsze mówimy takie rzeczy naszym bliskim, kiedy ruszają w dłuższą podróż. Nikt z nas raczej nie myśli, że naprawdę może stać się coś złego…

O wypadku dowiedziałam się w pracy. Kiedy przyszłam do biura, już wiedzieli

Powiedziała mi szefowa. Wyjaśniła, że w koszmarnym wypadku samochodowym zginęła Monika – Michał i jego ojciec przeżyli. Malec był tylko trochę potłuczony, jakby opatrzność, która uchroniła go przed chorobą, zadbała, żeby i tym razem uszedł cało. Markowi też nic wielkiego się nie stało. Był trochę połamany. Ale Monika zginęła na miejscu… A jak? Tak, że do dziś wściekam się, gdy o tym mówię.

Wyjeżdżali z parkingu, a ona sięgała do tyłu, żeby sprawdzić pasy małego – przez tę chorobę pilnowała go jak szalona. Żeby dotknąć klamry fotelika, sama się na chwilę odpięła. No i właśnie wtedy wjechała w nich ciężarówka prowadzona przez jakiegoś kretyna. To na jej pogrzeb założyłam dzisiaj tę czarną garsonkę. I muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie szłam po nią do piwnicy z takim trudem. W ogóle mam wrażenie, że już więcej jej nie założę. Po prostu wyrzucę ze złości, że mogło się stać coś tak okropnego. Przecież dziewczyna jechała do domu cieszyć się życiem. Odetchnąć pełną piersią, zajmować beztrosko synem…

– Iza… Iza – wyrwał mnie z zamyślenia głos szefowej.
– Tak? Słucham?
– Powiesz parę słów od nas wszystkich na pogrzebie?
– Nie wiem… Nie, przepraszam. Nie powiem.
– Na pewno? Znałaś ją najlepiej…
– Wiem, ale nie mogę. To wszystko jest takie bez sensu…
– Okej, w porządku. Ja coś powiem. Nie martw się.
– Dziękuję.

Wyszła, a ja wstałam od biurka. Przegoniła mnie z krzesła kolejna fala paniki i złości. Te dwa uczucia mieszały się we mnie od dnia, gdy się dowiedziałam. Panikuję ze strachu, bo od śmierci Moniki straciłam poczucie sensu tego, co robię. I nawet nie wiem, komu mam złorzeczyć za to, co się stało. Nic nie powiem na pogrzebie, bo nie mam nic do powiedzenia. Złotej koniczyny od Moniki też nie założyłam. Zostawiłam w domu. Wyrzuciłabym ją, gdyby nie była jedyną pamiątką po niej. Wywaliłabym bez wahania, bo ciężko mi teraz uwierzyć w jakikolwiek dobry los, szczęście, sprawiedliwość. Szlag mnie trafia – tylko tyle! 

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA