Nigdy nie ukrywałam, że nie chcę mieć dzieci. Zyskałam co do tego pewność jeszcze w liceum, choć moja buńczuczna decyzja była wyśmiewana na forum rodzinnym. Na zasadzie: tak, tak, bardzo dobrze, teraz skup się na maturze i studiach, na dzieci przyjdzie czas później, wtedy ci się odwidzi.
Nie odwidziało mi się
Koleżanki zaręczały się, wychodziły za mąż, rodziły dzieci. Chodziłam na kolejne bociankowe, kupowałam kocyki i rożki w prezencie, ale nie pociągały mnie bobaski ani własne, ani cudze. Dla innych słodkie, dla mnie rozwrzeszczane i brudne. Tak mam.
Na ostatnim roku studiów poznałam Marka. Szybko między nami zaiskrzyło, w czym pomogło jasne postawienie sprawy, że nie chcemy dzieci. Oboje. Mieliśmy zbyt dużo planów, zbyt wielki głód życia. Ja kończyłam wydział pielęgniarski i wiedziałam, że będę mieć wymagającą pracę.
Po dyżurach chciałam odpoczywać, a nie zajmować się dzieciakami. W wakacje chciałam zwiedzać świat, a nie gnić w brodziku przy basenie hotelowym… Nie czułam żadnego instynktu, o którym tyle mówiły moje koleżanki, ciotki i kuzynki. Nie czułam żadnej potrzeby rozmnażania się. Nie widziałam w tym sensu, poza takim, że ten mały ktoś kiedyś będzie tyrał na moją emeryturę.
Mama załamywała ręce, choć znała moje stanowisko od lat
Tak, jesteśmy razem z Markiem, może kiedyś weźmiemy ślub, a na razie jest nam dobrze tak, jak jest, a dzieci zgodnie nie chcemy. Rodzinne wieszczki twierdziły, że jak się tylko pobierzemy, to wcześniej czy później pojawi się „projekt dzidziuś”. Oboje przewracaliśmy oczami. Wiedzieliśmy swoje.
Ślub obył się bez wesela. Ot, skromna uroczystość z obiadem tylko dla najbliższych. Nie chcieliśmy imprezy na dwieście osób, za którą kredyt spłacalibyśmy latami. Było pięknie, wzruszająco i bez zadęcia. Za to tuż po ślubie spakowaliśmy walizki i ruszyliśmy na miesiąc miodowy do Indii, a potem do Nowej Zelandii.
To było nasze marzenie, które wreszcie postanowiliśmy spełnić. Trudno mi było wynegocjować tak długi urlop w pracy, pielęgniarki są zwykle potrzebne na okrągło. Markowi w urzędzie miasta też nie było wiele lżej, ale w końcu koledzy jakoś podzielili jego pracę między siebie. Pojechaliśmy.
Każdy dzień podróży był po prostu wspaniały
Od świtu zanurzałam się w atmosferze i zapachach Indii, w egzotycznych smakach, we wspaniałych widokach. A w Nowej Zelandii było jeszcze piękniej, jeszcze bardziej magicznie. Coś niesamowitego… Ze szczęścia niemal fruwałam, że mogę tam być razem z Markiem, że tak właśnie zaczynamy naszą podróż przez życie. Podobnie wyobrażałam sobie jej dalszą część. Będziemy ciężko pracować, a w wolnym czasie wojażować, zwiedzać cudowne miejsca, docierać w zakątki, o jakich większość ludzi nawet nie słyszała.
– Inni mogą to oglądać co najwyżej na zdjęciach w internecie, a my naprawdę tu jesteśmy – mruczałam, wtulając się wieczorem w ramiona Marka. – Ale mamy szczęście. Nie chcę tego nigdy zmieniać.
Wtedy nie usłyszałam, co mi odpowiedział, bo zasnęłam.
Obudził się w nim instynkt
Im bliżej było końca naszej podróży, tym bardziej wyczuwałam, że mój mąż jest jakiś nieswój. Dopytywałam, czy coś mu dolega, ale nie chciał powiedzieć.
– Wszystko okej – powtarzał jak zdarta płyta, co wcale mnie nie uspokajało. Za dobrze go znałam.
W końcu któregoś wieczoru, kiedy nie odpuszczałam, wydusił z siebie to, co go męczyło:
– Chcę mieć z tobą dziecko.
Szok. Takiego życzenia kompletnie się nie spodziewałam. Znaliśmy się sześć lat, wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko. Usiadłam, kompletnie zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Przepraszam, wiem, że to dla ciebie mały wstrząs. Myślałem, że nie będzie mi na tym zależeć, że nie zacznie… Sądziłem, że to nie ma znaczenia, ale… od jakiegoś czasu w kółko o tym rozmyślam, jakiś instynkt ojcowski czy coś – próbował żartować.
Nie było mi do śmiechu.
– Od jakiegoś czasu? Czyli od kiedy? Sprecyzuj. Jeszcze miesiąc temu naszym rodzinom tłumaczyliśmy, że nie ma takiej opcji, że od nas przychówku się nie doczekają, nieważne, ile wody w Warcie upłynie, zdania nie zmienimy…
– Tak, ale…
– Mam rozumieć, że już wtedy tego chciałeś? I mi nie powiedziałeś? Ożeniłeś się ze mną, wiedząc, że ja nie chcę mieć dzieci, a ty tak? Marek… – patrzyłam na niego i nie wierzyłam, że mi to zrobił.
– Proszę cię, rozważ to – szepnął błagalnie, próbując przyciągnąć mnie do siebie. – Przecież nie musisz rezygnować ze swojej pracy, będę się zajmował dzieckiem…
Odepchnęłam go.
Poczułam się oszukana
– Taaak? Ciążę i poród też za mnie przejdziesz? Marek, co ty bredzisz? To nie jest piesek, którego tylko ty będziesz wyprowadzał na spacery. To będzie człowiek. Czujący człowiek. Zasługuje na matkę, która go chciała, która jest gotowa wiele dla niego poświęcić. Takie są i powinny być matki.
– Też taka będziesz. Tylko daj sobie szansę… Nie ma opcji, byś nie pokochała naszego dziecka. – upierał się Marek, ocierając płynące mu z oczu łzy.
Cholera! Więc tak to sobie wymyślił. Urodź, a potem jakoś to będzie? Poczułam się oszukana. Niemal zdradzona. Nie mówiliśmy o zmianie gustu czy smaku. To była sprawa dużego kalibru. Fundamentalna dla małżeństwa.
I co teraz? Jak wyjść z tego pata? Mam postawić na swoim i go unieszczęśliwić? Czy ugiąć się, przecierpieć miesiące ciąży, znieść poród, połóg, a potem unieszczęśliwić i siebie, i dziecko? Dziecko to nie brzydki fotel po dziadku, który z sentymentu jakoś zniesiesz w swoim domu. To maksymalnie nieodpowiedzialne zgodzić się na potomstwo dla świętego spokoju albo z tak zwanej miłości.
Myślałam o tym całą noc
Rozważałam wszelkie „za” i „przeciw”. Zastanawiałam się, jak pogodzić moje stanowisko i jego pragnienie bycia ojcem. Przepłakałam kilka godzin, tworząc różne możliwe scenariusze. Nad ranem doszłam do wniosku, że nie da się pogodzić ognia z wodą. Ja zdania nie zmienię.
To nie była kwestia chęci czy dobrej woli. To nie było moje czasowe widzimisię – póki zegar biologiczny się nie odezwie – tylko wynik wewnętrznych przekonań. A to oznaczało koniec naszego małżeństwa.
Nieważne, czy Marek nigdy nie był w pełni szczery w tej sprawie, czy nagle zmienił zdanie. Nie miałam prawa wymagać od niego, żeby wyrzekł się dla mnie ojcostwa. A on z kolei nie miał prawa oczekiwać, że się złamię, poświęcę i urodzę mu dziecko, jedno, drugie, może trzecie, skoro tak nam świetnie idzie. Gdy wyobrażałam sobie podobną przyszłość, nabierałam ochoty na podwiązanie jajników. Nie, przepraszam, ale nie, nie skażę żadnego dziecka na taką matkę, jaką ja bym była.
– Nie możemy być dłużej małżeństwem – powiedziałam rano, gdy Marek wszedł do saloniku, w którym spędziłam noc.
– Ale ja cię kocham… – jęknął.
– A ja ciebie. Ale nie możemy zmuszać się nawzajem do czegoś w imię tej miłości.
Wróciliśmy do domu zdruzgotani. Wyjechaliśmy w podróż, która miała być początkiem naszego wspólnego życia, a okazała się jego końcem. Starałam się nie płakać, choć czułam się tak, jakby moje serce upadło i potrzaskało się na kawałki.
Teraz trudno mi zaufać
Brałam coraz więcej dyżurów, zwłaszcza wieczornych i nocnych, żeby nie wracać do domu, w którym był Marek. Jego smutek sprawiał, że potrzaskane kawałki pękały na nowo. Kochałam go jak nikogo na świecie, ale co z tego? Nie mogliśmy być razem. Plątaliśmy się między spojrzeniami, westchnieniami, unikaniem się i rozpaczliwym seksem przez kilka tygodni, ale w końcu trzeba było podjąć decyzję.
Złożyłam pozew o rozwód i bez większych komplikacji zakończyliśmy związek, który miał trwać wiecznie. Nasze rodziny były zszokowane. Wszyscy cierpieliśmy, ale tak było uczciwie. Sprzedaliśmy mieszkanie, wyprowadziliśmy się do dwóch różnych dzielnic miasta i staraliśmy się nie spotykać, nawet przypadkiem.
Nie jestem dumna z tego, że moje małżeństwo trwało niespełna miesiąc. Minęły cztery lata od rozwodu, a ja nadal czuję ukłucie w zrośniętym nierówno sercu na myśl, że to wszystko tak się potoczyło.
Marek szybko założył nową rodzinę. Dziś ma dwójkę dzieci; drugie przyszło na świat w naszym szpitalu tydzień temu. Wiem, że jest szczęśliwy – na tyle, na ile może być z kobietą, która nie jest mną. Nie pochlebiam sobie, czytam to z jego smutnego spojrzenia, za każdym razem, gdy nie uda nam się uniknąć spotkania twarzą w twarz.
Ja skupiłam się na pracy. Mam jej mnóstwo i wiem, że z czasem wcale nie będzie jej mniej. Rzadko chodzę na randki, rzadko te randki mają jakąś kontynuację.
Nie jestem w stanie zaufać mężczyźnie, uwierzyć jego zapewnieniom, że nie chce dzieci, pragnie tylko mnie i mojego szczęścia, że ja mu wystarczam. Na mojej ścianie nad łóżkiem wisi mapa świata. Zaznaczam na niej kolejne miejsca, które odwiedziłam. Sama. Jest ich coraz więcej…
Czytaj także:
„Zdradziłem żonę i nie żałuję. Chciałem połechtać swoją męskość i pokazać jej, że nie jestem niedołężnym staruszkiem”
„Maciek traktował mojego syna jak przybłędę i wyśmiewał przy kolegach. Chciałam tylko, żeby zobaczył w nim swoje dziecko”
„Los dał mi tylko biednych i ciągle pijanych rodziców. >>Nie pracujesz? To nie jesz!<<. Tak do mnie mówili”