Kiedy mój mąż, oświadczył, że zdecydował się na wyjazd do Anglii do pracy, wiedziałam, że nie ma takiej siły, która by go powstrzymała i choćby nie wiem co, nie ustąpi i pojedzie. Bo mój Darek już tak ma: jak sobie coś wbije do głowy, to nie ma mocnych, żeby mu to wybić! Ale tym razem trafiła kosa na kamień: Ja też coś sobie postanowiłam: „Jedziemy wszyscy! Cała rodzina!”. Dość się napatrzyłam na te nieszczęścia, rozwody, tęsknoty wokół! Z naszego miasteczka prawie każda rodzina ma kogoś w Irlandii, Anglii, czy gdzieś tam… Pieniądze, owszem, może i zarabiają większe, ale czy to jest w życiu najważniejsze? Co to za dzieciństwo, bez ojca, bez matki, a czasem nawet bez obydwojga?
Moje dzieci nie będą eurosierotami!
Sęk w tym, że nasza rodzinka jest dość liczna… Ni mniej ni więcej – czworo dzieciaków! W dodatku młodsze, bliźniaczki miały dopiero po cztery lata!
– Gdzież ty z tym drobiazgiem będziesz się tułać po świecie – moja mama miała mnóstwo obaw.
Zresztą nie tylko ona! Nie było chyba nikogo, kto by nie pukał się w czoło na wieść o moich planach. Ostatecznie dojechałam z dzieciakami do Anglii, a właściwie do Walii miesiąc po Darku. Przez ten czas mąż znalazł nam odpowiednie lokum, a sobie pracę. Z jego zawodem, a w zasadzie zawodami: murarz-dekarz, nie miał z tym żadnych trudności. W nowym miejscu od razu mi się spodobało! I to wszystko – krajobraz, ludzie, bliskość morza, a przede wszystkim dom! Tak, bo mieliśmy dla siebie dom! Nie taki, co prawda, jak u nas budują – porządny, z piwnicami, z cegły, w najgorszym razie z pustaków… Ten nasz, i nie tylko nasz zresztą, był taki byle jaki, jakby z desek. W środku, nie powiem, ślicznie – tapety w kwiatki, miękkie wykładziny, kominek w salonie, ładne mebelki... Ale kiedy dzieciaki szalały na górze, bałam się, że na głowę mi zlecą, tak się wszystko trzęsło. Za to mieliśmy ogródek, niewiele co prawda większy od chusteczki do nosa, ale był! Zawsze można tam było usiąść na chwilę wśród zieleni. Czuliśmy się jak na urlopie, tym bardziej, że akurat trwały wakacje. Problemy pojawiły się wraz z nadejściem września. Dzieciaki poszły do szkoły – i to wszystkie, łącznie z maluszkami – bo w Anglii w różnych zajęciach edukacyjnych uczestniczą też młodsze dzieci!
Rano robiłam im kanapki... Wiadomo, wracały późno, po południu, musiały coś zjeść. No i właśnie z tymi kanapkami był kłopot. Inne dzieci dostawały od rodziców pieniądze i same kupowały sobie lunch. Ale nas nie było na to stać. Tłumaczyłam im to, jak umiałam, starsze zrozumiały (albo udawały, że rozumieją), ale młodsze… Młodsze po prostu kaprysiły, a kiedyś nawet rozpłakały się i oświadczyły, że nie pójdą do szkoły, jeżeli nie dam im pieniędzy.
– Tylko my jemy te głupie kanapki. Inne dzieci przynoszą batoniki w ślicznych pudełkach – żaliły się.
Tak, to musiało być dla nich okropne. Nie dość, że są w obcym, nowym środowisku, to jeszcze to! A wszystko, jak zwykle rozbijało się o brak kasy.
– Czy to rzeczywiście taki obciach wyciągać z plecaka te kanapki? – wypytywałam starszą dwójkę dzieci.
Kiwali ponuro głowami. Nagle Radek coś sobie przypomniał:
– Ale wiesz, Ron raz zapomniał kasy z domu! Dałem mu jedną kanapkę, tę z kiełbasą, jadł, aż mu się uszy trzęsły! I wiesz, co powiedział?
– No, ciekawa jestem!
– Że pyszne!
Ale małe nie dały się przekonać. Nie chciały kanapek i już. Mówiły, że wolą nawet być… głodne! „Może popełniłam błąd, przyjeżdżając tutaj z dziećmi? – już nawet zaczęłam się zastanawiać. „Co robić? Wracać? O, nie, nie ma mowy, nie poddam się tak łatwo!”. Darkowi nawet nie zamierzałam tym głowy zawracać, zresztą nie miałam okazji.
Z roboty wrócił dwie godziny później niż zwykle
Zły jakiś, zdenerwowany, no i tak zmęczony, że w trakcie oglądania meczu zasnął na kanapie przed telewizorem. W pierwszej chwili podejrzewałam, że wracając do domu zahaczył o pub. Ale nie! Widać było po nim, że kropli nawet nie wypił, a co jak co, ale tzw. spożycie zawsze po nim poznam. Powinnam była zainteresować się, dopytać, o co chodzi, ale po prostu nie miałam już na to siły. „Pewnie jakiś kolejny problem do rozwiązania” – myślałam. A ja na razie musiałam uporać się z tym jednym! Położyłam się wcześniej do łóżka, ale i tak nie mogłam zasnąć: „Nie chcę, żeby dzieciaki były nieszczęśliwe! Po co to wszystko robimy, jeżeli nie dla nich?” – dręczyło mnie to całą noc.
Do tej chwili wierzyłam, że wyjeżdżając, zapewnimy im lepszy start w życiu, ale wyglądało na to, że jedyna korzyść, jaką na razie odnosiły to… nabawianie się kompleksów! Nie, moje dzieci nie mogą czuć się gorsze! Nie zmrużyłam oka tej nocy, ale nad ranem mnie olśniło. Przypomniały mi się słowa Radka „Ron jadł, aż mu się uszy trzęsły...”. Rano wstałam wcześniej niż zwykle i ostro zabrałam się do roboty. Na szczęście poprzedniego dnia zrobiłam zakupy w osiedlowym supermarkecie, a potem jeszcze podjechałam do polskiego sklepu, specjalnie po ogórki kiszone. Bo to już wiem na pewno: bez wielu rzeczy można się za granicą obejść, ale nie bez naszych kiszonych! Przy okazji dokupiłam jeszcze kiełbasy i kilka oscypków. Kiedy dzieci zeszły na dół na stole leżała góra kanapek, chyba ze trzydzieści.
– Co to? Po co aż tyle? – dopytywały. – Zwariowałaś, mama?
– Nie, nie zwariowałam, ale wpadłam na pewien pomysł! Mówicie, że tylko wy jecie kanapki? To dzisiaj będzie inaczej – wszyscy będą jeść, bo poczęstujecie koleżanki i kolegów z klasy. Chętnie zrobiłabym więcej, ale lodówka już pusta…
Najstarszy syn Radek uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo:
– Chyba dobrze kombinujesz, mamo.
Mój pomysł był prosty jak drut – jeżeli smakowało Ronowi, posmakuje i pozostałym. A jak dzieciaki zobaczą, że ich koledzy zajadają się moimi kanapkami, sami je nareszcie docenią! Nie mogłam usiedzieć w domu, tak byłam ciekawa, czy mój pomysł wypalił. Sama więc wybrałam się do szkoły po bliźniaczki, chociaż zazwyczaj odbierało je starsze rodzeństwo. Rezultat akcji z kanapkami przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
– Za mało, za mało zrobiłaś! Wyrywali sobie! – krzyczeli jedno przez drugie Radek i Ania, podbiegając do mnie przed szkołą.
– Ale chyba nie masz zamiaru tak codziennie? – starsza córka była jak zwykle praktyczna. – Nie masz dla nas na lunch, a całą szkołę chcesz wykarmić?
Za to małe były szczęśliwe
– Wszyscy pytali, czy jutro też przyniesiemy – zameldowały.
W tym momencie podeszła do naszej gromadki jedna z matek. Nie za bardzo rozumiałam, co do mnie mówi (ciągle ta cholerna bariera językowa!), ale dzieci przyszły mi z pomocą:
– Ta pani jest w szkolnym komitecie. Pyta, czy mogłabyś robić więcej takich kanapek. Tutaj, w szkole, na miejscu, za pieniądze z komitetu… Na ostatnim zebraniu rozmawiali właśnie o „junk food”, czyli „śmieciowej żywności”, a tu jej dziecko właśnie opowiedziało jakie pychotki dziś jadło! Ona mówi, że z nieba im spadłaś! – tłumaczył Radek.
– Ale jak? Dla całej szkoły?! Powiedz, że nie dam rady… – odparłam.
– Spokojnie! Wyluzuj, mama! Szkoła kupi, co będziesz chciała, wolontariusze pomogą. Ty będziesz rządzić! A! I ona jeszcze ci radzi, żebyś założyła firmę.
– Firmę? Ja? Tutaj? W Anglii? Przecież to absurd. Ale podziękuj za radę i powiedz, że bardzo się cieszę.
Stanęło na tym, że na drugi dzień miałam zgłosić się do pani dyrektor, oczywiście z tłumaczem, czyli Radkiem i omówić szczegóły techniczne. Wszystko układało się cudownie, tylko mnie coraz bardziej było wstyd, że tak kiepsko znam angielski. Nie było może aż tak źle, ale na pewno nie na tyle dobrze, żeby omawiać sprawy pierwszego w życiu... biznesu. Choćby tylko „kanapkowego”. Jednak sprawy językowe postanowiłam odłożyć na później. Pilniejsze było to, co zaczęło wyrabiać się z Darkiem. Znowu wrócił do domu późno, ponury jak noc i za nic nie chciał powiedzieć, co go gryzie. Zadzwoniłam do siostry, żeby się jej poradzić:
– Ma jakąś babę – orzekła moja siostrunia tonem znawczyni ludzkich, a szczególnie męskich, charakterów (w końcu była już po drugim rozwodzie). – Albo przepuścił oszczędności!
Ale to nie była ani kobieta, ani pieniądze...
To był… strach
Wreszcie wyciągnęłam to z niego, kiedy pewnego wieczoru leżeliśmy w łóżku. Darek przychodził późno, bo odwiedzał kolegę w szpitalu, również dekarza, który spadł z dachu…
– Skomplikowane złamanie, może nawet kuleć do końca życia – mówił zatroskanym głosem. – Chłop jeszcze nic o tym nie wie, a nie wiadomo, czy wróci do pracy. A jeżeli mnie to samo się przytrafi? Albo jeszcze gorzej: skręcę kark? Co wtedy stanie się z wami?
– Nie martw się! Zaproponowano mi pracę... – i opowiedziałam mu o moim biznesie kanapkowym.
– Słuchaj! – Darek wpadł mi w słowo. – A może tak przygotowywać je nie tylko dla uczniów? U nas większość chłopaków to Polacy albo Ukraińcy i oni też mają dość tutejszego „flanelowego” chleba! Na kanapki z kiełbachą i ogórkami rzucą się jak pszczoły na miód.
Nazajutrz była sobota, a że dzień był wyjątkowo jak na Walię słoneczny i suchy, urządziliśmy sobie party w ogrodzie. Oczywiście z „firmowymi” kanapkami w roli głównej. Głównym tematem był „kanapkowy biznes”, jak już zdążyliśmy ochrzcić nasze przedsięwzięcie. Co i rusz ktoś wpadał na jakiś pomysł:
– Wujek Zbyszek jak będzie do nas jechał niech przyjedzie swoją starą Nyską – krzyknął Radek. – Przemalujemy ją, odpicujemy i będzie jak znalazł samochód dostawczy!
– A kierowcą może być Jurek – wtrącił Darek. – Ten, który spadł z dachu.
Zatarłam z radości dłonie i pobiegłam do kuchni zrobić więcej kanapek. Szły jak woda! Darek przyszedł za mną i przytulił mnie mocno:
– Moja „biznesłumen” – powiedział z uśmiechem.
– Widzisz – szepnęłam. – Dzięki dzieciakom, nie musisz już bać się przyszłości!
No, bo przecież, gdyby nie nasze maluszki, nie byłoby tego całego kanapkowego biznesu!
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”