„Moja żona zaginęła 8 lat temu. Wciąż czekamy. Chcemy usłyszeć, że nas kocha i wcale nie porzuciła rodziny”

mężczyzna, którego żona zaginęła 8 lat temu fot. Adobe Stock, altanaka
„Na początku oszukiwałem dzieci, że mama wyjechała na kilka dni. W końcu musiałem powiedzieć prawdę. Że zniknęła i nikt nie wie gdzie jest. Całe ich życie jest naznaczone brakiem matki. Nie mamy nawet grobu, który można by było odwiedzać”.
/ 17.01.2022 10:54
mężczyzna, którego żona zaginęła 8 lat temu fot. Adobe Stock, altanaka

Zwykle słyszy się o mężach, którzy wyszli z domu po papierosy i nie wrócili. Czasem wracali po roku, czasem po czterech. Takie nagłówki pamiętam z dzieciństwa, z czasów, kiedy nie było internetu, a w telewizji nadawali dwa programy. Nigdy nie było w nich mowy o kobietach. One nie znikały w drodze po bułki czy mleko.

Moja żona zniknęła. Jakby wyparowała

Byliśmy zgodnym małżeństwem. Może po dziewięciu latach związku nie było już takich fajerwerków jak na początku znajomości, gdy byliśmy zakochanymi nastolatkami, które spotykają się po szkole na pocałunki gdzieś w parku. Mieliśmy poukładane życie, dwoje dzieci, mały domek tuż pod miastem, stabilną pracę. Ona pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, ja byłem architektem w niewielkim biurze. Antek miał sześć lat, Zosia cztery.

Był listopad, paskudny dzień. Od rana padało i wiało. Bolała mnie głowa, a w firmie nikt nie miał tabletek. Zadzwoniłem do żony, ale nie odbierała. Pewnie miała jeszcze jakieś zastępstwo za koleżankę. Ludzie chorowali stadami w taką pogodę. Co chwilę ktoś szedł na L-4 i trzeba było brać za niego lekcje. Zadzwoniłem do chińskiej knajpy i zamówiłem dostawę na popołudnie. Pomyślałem, że wszyscy zjemy coś innego niż domowy posiłek, na którego przygotowywanie nie miałem ochoty ani ja, ani zapewne Basia. Przyjechałem do domu i od razu połknąłem dwie tabletki od bólu głowy.

– Baśka dzisiaj ma jakieś zebranie? Mogliście powiedzieć wcześniej… – narzekała mama Basi, która odebrała nasze dzieciaki. – A nie, że z przedszkola do mnie wydzwaniają i wychodzę na sklerotyczkę, co o własnych wnukach zapomina.
– Nie wiem, mamo, nie mogłem się do niej dodzwonić. Nic nie mówiła, może musiała wziąć nagłe zastępstwo, może telefon jej padł… Zaraz przyjedzie jedzenie, zamówiłem chińszczyznę, zjesz z nami?
– Ja dla siebie porządny obiad ugotowałam. Nie podoba mi się, że karmicie dzieci takimi świństwami. Nie będę tego jadła, już karma dla psów jest lepsza.

Pokręciłem tylko głową, odpuszczając sobie komentarz. Mama Basi była, jaka była, ale bardzo pomagała przy wnukach, więc nie chciałem się z nią kłócić.

– Dzięki, mamo. Jesteś kochana. Do jutra, pa – pożegnałem się z nią i zamknąłem drzwi dopiero, gdy odjechała z podjazdu.

Poszedłem do dzieci, potem odebrałem przywiezione jedzenie. Zjedliśmy i położyłem dzieci spać, a Basi nadal nie było. Zacząłem się denerwować. Zadzwoniłem raz jeszcze i kolejny, i następny… Po pięciu sygnałach włączała się poczta głosowa. Sekretariat szkoły już dawno był zamknięty.

Zadzwoniłem do najbliższej koleżanki Basi

– Mariusz, przecież Basi dzisiaj w ogóle nie było w szkole. Nawet miałam dzwonić, ale musiałam wziąć za nią zastępstwo, a potem ogarnąć dom… – Iza była zaskoczona moim telefonem. – Myślałam, że się pochorowała, albo któreś z waszych dzieci, i dlatego jej nie ma.
– Dzięki, Iza… – rozłączyłem się i rozejrzałem po cichym, pustym salonie.

Co się działo? Gdzie jest moja żona? Nie pojechała do pracy. Nie odebrała dzieci z przedszkola, nie było jej w domu… Minęła dwudziesta pierwsza, chodziłem od okna do okna, zastanawiając się, co się u licha dzieje. Byłem już poważnie zaniepokojony. Basia nie zwykła znikać bez wieści, by pojawiać się znienacka. Nie robiła takich niespodzianek. Miała zawsze wszystko zaplanowane, i nic dziwnego, przy dwójce dzieci, pracy w mieście i domu poza miastem. Wszystko musiało chodzić jak w zegarku.

O dwudziestej drugiej zdecydowałem się zadzwonić na policję. Muszę przyznać, że nie robili trudności, przyjechali szybko, a potem cicho weszli do domu, gdy powiedziałem, że dzieci już śpią. Przyjęli zgłoszenie. Potem przestało być miło, gdy wypytywali mnie o takie szczegóły, że krew się we mnie burzyła i miałem ochotę przyłożyć funkcjonariuszowi, który ciągle się upewniał, czy moja żona aby nie uciekła z kochankiem.

– Nie zniknęły żadne ubrania. Jedyne, co ze sobą wzięła, to dodatkowy sweter, bo w szkole ogrzewanie czasem siada. Niech pan spojrzy tam – wskazałem tablicę w kuchni, na której Basia zapisała cały plan tego tygodnia. – Gdzie pan tu jeszcze wciśnie jakiegoś kochanka, co? Poza tym… my się kochamy, nie pamiętam, kiedy ostatnio się sprzeczaliśmy, choćby o jakąś pierdołę, więc skąd ten kochanek?

Policjanci wyszli po godzinie

A ja nadal szalałem z niepokoju. Do rana czytałem artykuły w necie o zaginionych. Wyobrażałem sobie najgorsze. Myślałem, co rano powiem dzieciom. Że mama zaginęła? Że musiała wyjechać? Jak mam ukryć to, co czuję, przed dwójką maluchów? Jak mam udawać, że nie jestem przerażony? Że nie boję się wiadomości, z którymi ktoś może zadzwonić? Okłamałem dzieci, że mama wyjechała do pracy w innej szkole i będzie tam potrzebna przez kilka dni.

Widziałem ich smutne buzie i próbowałem pocieszać. Że to tylko kilka dni. Że dzieci tam czekają na panią nauczycielkę, bo bardzo chcą się uczyć. Że mama wróci i wyściska je za wszystkie czasy i wycałuje podwójnie. Reszta rodziny wiedziała. Współczuła. Dzwoniła. Pytała. Kiedy słyszałem dzwonek telefonu, podskakiwałem. Serce mi zamierało. A potem to potworne rozczarowanie, że to znowu nie ona, nie Basia. I olbrzymia ulga, że nie policja z najgorszą wieścią.

Obdzwaniałem okoliczne szpitale, noclegownie dla bezdomnych, posterunki policji. Szukałem na oślep, jak szaleniec. Wmawiałem sobie każdego ranka, że to dziś, że dziś znajdę moją żonę. A dni mijały. Potem tygodnie. Jeden. Drugi. Trzeci. Miesiąc. Dzieci wciąż pytały o mamę, a mnie skończyły się wymówki. W końcu usiadłem z nimi i powiedziałem prawdę. Mama zniknęła. Nie wiem, co się z nią dzieje, ale bardzo ją kocham i jej szukam. Policja też szuka. I taka specjalna fundacja, która zajmuje się odnajdywaniem ludzi, którzy nie wrócili do domu jak zwykle.

Nie wiedziałem, ile z tego, co mówiłem, do nich dotarło. Płakaliśmy całą trójką. Antek zrozumiał chyba zdecydowanie więcej niż Zosia i niemal serce mi pękło, gdy zapytał, czy mama zniknęła, bo miała nas dość i czy oni zrobili coś nie tak. Długo tłumaczyłem mu, że mama kocha nas wszystkich, że dba o nas i na pewno nie chciała nas zostawić samych. Musi być powód, dla którego nie może wrócić, choć na pewno bardzo chce.

Sam już nie wiedziałem, czy bardziej przekonuję jego, czy siebie, że nie zostaliśmy porzuceni, i komu bardziej chciało się płakać podczas tej rozmowy. Kilka razy dostałem wiadomość, która zmroziła mi krew w żyłach. Jechałem ze ściśniętym sercem i… za każdym razem okazywało się, że to nie ona.

Siedziałem potem na twardym, plastikowym krześle, starając się wyrównać oddech i uspokoić drążące ręce, zanim wsiądę do auta. Za każdym razem miałem długo przed oczami obraz zwłok, wyciągniętych z wody, znalezionych w lesie lub w noclegowni dla bezdomnych… Zwłok, których nie mogłem zidentyfikować, bo nie były ciałem Basi. Raz dostałem informację o kobiecie, którą znaleziono błąkającą się po okolicy. Nie wiedziała, kim jest, nie pamiętała swojego imienia, nazwiska, adresu, wieku, niczego.

Jechałem jak wariat, dostałem po drodze dwa mandaty. Na próżno. To nie była ona. Rzeczy Basi nadal wiszą w szafie. Jej buty stoją równym rządkiem, tak jak je zostawiła. W łazience, w kubku na szczoteczki do zębów, nadal jest jedna szczoteczka dla niej. Na haczykach wiszą cztery ręczniki, choć z jednego nikt nie korzysta.

Mama Basi zmarła, nie wiedząc, co stało się z córką

Wiem, że do ostatniego tchnienia zamartwiała się o córkę, czy nie dzieje jej się krzywda, czy jest bezpieczna, czy żyje. Nikt z nas tego nie wie. Policja ciągle jej szuka, fundacja także. Ostatnio natknąłem się na zdjęcie mojej żony w autobusie, gdy jechałem do urzędu. „Zaginęła przed ośmioma laty” – przeczytałem. Ścisnęło mi się serce, tak samo jak chwilę po zgłoszeniu zaginięcia. Antek ma już czternaście lat, Zosia dwanaście. Całe ich dzieciństwo naznaczone jest cieniem zaginionej matki.

Najbardziej boli niewiedza. Nikt z nas nie zna odpowiedzi na pytanie: co się stało? Nikt nie wie: dlaczego? Nie mamy nawet grobu, który można by odwiedzić i pogodzić się z tym, że już nie wróci. Nie mamy nic. Jesteśmy zawieszeni między tragedią a nadzieją. Ciągle mam nadzieję, że Basia stanie w drzwiach i powie: wróciłam. Nie musiałaby niczego tłumaczyć, po prostu chciałbym ją zobaczyć. Chciałbym, żeby dzieci mogły ją przytulić. Żeby wreszcie miały do kogo znowu powiedzieć: mamo. Żeby mogły usłyszeć, że matka je kocha, że nie z własnej woli je porzuciła. Czekamy osiem lat. Poczekam kolejnych osiem, jeśli będzie trzeba. Nadzieja podobno umiera ostatnia. Moja chyba umrze dopiero wraz ze mną. 

Czytaj także:
Radzimir kazał zmienić żonie nawet imię, żeby nikt się nie dowiedział, że to sklepowa ze wsi
Poszedłem na pogrzeb kolegi tylko po to, żeby spotkać swoją dawną ukochaną
Po śmierci siostry adoptowałam córkę. Nie kochałam jej, ani nawet nie lubiłam

Redakcja poleca

REKLAMA