„Moja wnusia trafiła do szpitala, bo córka nie chciała jej leczyć. Mi też zabroniła podawać jej lekarstwa”

dziewczynka, którą rodzice chcą wychowywać zgodnie z naturą fot. Adobe Stock, Andrey_Arkusha
„Ewelina chciała wychowywać małą w zgodzie z naturą. Gdy zabraniała jej jeść słodycze albo oglądać bajki, nie miałam nic przeciwko. Ale kiedy przy gorączce nie podawała leków, byłam przerażona. W końcu przez jej nieodpowiedzialność Kingusia wylądowała w szpitalu - na krawędzi sepsy!”.
/ 15.10.2021 11:37
dziewczynka, którą rodzice chcą wychowywać zgodnie z naturą fot. Adobe Stock, Andrey_Arkusha

– Pamiętaj, żadnych leków. Jakby coś się działo, dzwoń. Nic nie stosuj na własną rękę. My najlepiej wiemy, co jest dobre dla małej.

Córka spojrzała na mnie surowo, jakby upewniając się, że rozumiem i zgadzam się z tym, co mówi – i dopiero kiedy (wprawdzie bez entuzjazmu, ale jednak) pokiwałam głową, wyszła z mieszkania, zostawiając mnie z rozdzierająco kaszlącą Kingusią. Spojrzałam na wnuczkę z niepokojem. Coś podejrzanie się ta infekcja przedłużała. Ale nic dziwnego, przecież Ewelina powiedziała wyraźnie: „Żadnych leków!”.

W jaki sposób mała miałaby wyzdrowieć bez leczenia?!

Uwielbiam swoją trzyletnią wnuczkę i najchętniej spędzałabym z nią cały wolny czas, ale czasami po prostu nie jestem w stanie dogadać się z jej rodzicami! I gdybyż to jeszcze chodziło o synową, mogłabym zrozumieć – ale żeby z własną córką nie móc dojść do porozumienia, to już porażka!

Fakt, moja Ewelina zawsze była dziwna. W drugiej klasie liceum stwierdziła, że „w szkole niczego się już nie nauczy”, i ku naszemu przerażeniu naukę przerwała. Zamieszkała z jakimiś dzikusami w opuszczonym bloku. Czego ja nie robiłam, żeby ją stamtąd wyrwać. Chodziłam, prosiłam, zapisywałam do psychologów… Wszystko na nic. Dwa dni po swoich osiemnastych urodzinach Ewelina oznajmiła, że teraz „będzie robiła to, do czego jest stworzona” (jakby do tej chwili robiła cokolwiek innego!) – i wyjechała z tymi swoimi dzikusami do jakiegoś gospodarstwa na Pomorzu.

Byłam pewna, że wpadła w szpony sekty! Niestety – moja córka ani myślała się opamiętać. O nauce nie było mowy. Kontaktowała się ze mną mniej więcej co pół roku. Kiedy pytałam, co jej takiego zrobiłam, że tak rzadko daje znać, co u niej, twierdziła, że „tam gdzie mieszka, nie ma cywilizacji i nie ma nawet jak zadzwonić”. Wyobrażacie sobie? W dwudziestym pierwszym wieku! Cztery lata temu, pewnego dnia przyprowadziła do mojego domu jakby nigdy nic młodego człowieka w kolorowym swetrze i powiedziała:

– To jest Greg, mój partner. Jesteśmy rodziną, będziemy mieli dziecko.

Muszę przyznać, że ten cały Greg, oprócz egzotycznego imienia i kolorowego swetra, niczym mi specjalnie nie podpadł. Jak się okazało, pracował na uczelni, więc w przeciwieństwie do mojej córki mógł się przynajmniej poszczycić ukończonymi szkołami. Do tego z powodu wyznawanej ideologii (wolałam nie wnikać jakiej), nie pił w ogóle alkoholu, nie palił papierosów, był pracowity i wysportowany. Jednym słowem, zięć jak marzenie, szczególnie po takich przejściach z córką…

Liczyłam na to, że Greg jako człowiek bądź co bądź wykształcony, jakoś wpłynie na Ewelinę, i kiedy już na świat przyjdzie dziecko, po pierwsze zalegalizują swój związek, a po drugie, wprowadzą jakieś normalne zasady żywienia małej. Niestety, w obu kwestiach bardzo się pomyliłam. Najpierw córka zaszokowała mnie stwierdzeniem, że zamierza rodzić w domu. Usiłowałam jej to wyperswadować, tłumacząc, co to będzie, jeśli dziecko na przykład owinie się pępowiną – ale Ewelina była stanowcza:

– Od wieków kobiety rodziły w domu, bez tej całej ingerencji medycznej. Szpital to nie jest naturalne środowisko do przyjęcia na świat nowego człowieka! – krzyczała.

Przekonywała mnie, że dzieci rodzone w domu od razu przyzwyczają się do środowiska, w którym będą żyły, mają mniejsze ryzyko alergii, do tego przeżywają mniejszy szok, kiedy biorą pierwszy łyk tlenu, bo matka natychmiast może je przytulić i ukoić w swoich ramionach. Kompletnie nie potrafiłam sobie tego wyobrazić!

Moja jedynaczka miała rodzić w domu?

Za co mnie to spotykało?! Nie bardzo miałam kogo się poradzić, bo mąż już wówczas nie żył. Liczyłam jeszcze, że Greg przemówi Ewelinie do rozsądku – w końcu chodziło o jego dziecko – ale on okazał się jeszcze bardziej „ciemny” niż ona! Ośmielił się mi tłumaczyć, że poród w domu jest bezpieczniejszy niż poród w szpitalu! Kompletnie nie wiedziałam, co o tym myśleć.

W dniu, w którym Kingusia miała przyjść na świat, nie wypuszczałam z rąk różańca. Tylko w modlitwie upatrywałam nadziei. O dziwo, poród trwał zaledwie trzy godziny, Kinga urodziła się zdrowa, bez komplikacji. Tylko że moja nierozsądna córka po porodzie nie odcięła pępowiny dziecku, tylko czekała, aż ta sama odpadnie. Aż dziw, że wnusia nie dostała od tego jakiegoś zakażenia! Bóg jednak widać nad takimi jak oni czuwa, bo nic się nie stało.

Kiedy Ewelina i Greg byli w końcu uprzejmi pójść na kontrolę do lekarza, dowiedziałam się, że nawet – co z przekąsem powiedziała córka – oficjalna służba zdrowia przyznała, że z dzieckiem jest wszystko w porządku.

– Oczywiście mama zdaje sobie sprawę z tego, że my Kingi nie będziemy szczepić – usłyszałam przy okazji.

No, nie powiem, ale w tym momencie to aż mi się włos na głowie zjeżył! Przecież wszyscy wiedzą, jakie tragiczne konsekwencje może mieć nieszczepienie dzieci. Usiłowałam Ewelinie wytłumaczyć, ile groźnych chorób zostało praktycznie wyeliminowanych dzięki szczepionkom – ale ona pozostawała na to głucha. Powtarzała tylko wiadomości wyczytane na forach internetowych na temat związku szczepionek z autyzmem u dzieci. Już nie wiedziałam, jak do niej dotrzeć!

Z czasem, zamiast coraz lepiej, było między nami coraz gorzej. Ewelina i Greg wymyślili przeogromną liczbę zaleceń, których trzeba było przestrzegać przy Kingusi – a mnie od niektórych z nich aż się włos na głowie jeżył! Chyba każda babcia chciałaby od czasu do czasu poczęstować wnusię słodkim cukierkiem czy obejrzeć wspólnie bajeczkę. Niestety. Szybko musiałam sobie takie i podobne pomysły wybić z głowy:

– Mamo, Kinga jest na diecie, nie je mięsa, cukru, nabiału i pszenicy – oznajmiła mi na przykład pewnego dnia Ewelina, z wielką łaską zostawiając u mnie córkę na kilka godzin.
– To co ja mam jej dawać? – szepnęłam żałośnie.

Moim zdaniem dziewczynka i tak była za drobna jak na swój wiek i przydałby jej się porządny kotlet, ale cóż… Ze zdaniem rodziców nawet nie próbowałam dyskutować.

– Przyniosłam tu zdrowiutkie kotleciki z kaszy jaglanej i szpinaku – Ewelina postawiła swój „przysmak” na stole i uśmiechnęła się szeroko. – I oczywiście zero telewizji. Wychowujemy córkę w przekonaniu, że telewizja to samo zło. Na pewno mama się ze mną zgodzi?

– Jasne – mruknęłam, z żalem myśląc o tym, że właśnie mija mi ulubiony serial.

Kinga, nieświadoma tego, że o niej mowa, pisnęła radośnie, pokazując paluszkiem w stronę odbiornika: „Baja!”. No i oczywiście to ja byłam tą złą, która musiała dzieciakowi wyperswadować, dlaczego tej „baji”, o której gdzieś tam dziewczynka usłyszała, bo której przecież nie znała z domu – nie może obejrzeć. Ja również musiałam z nią walczyć, by zjadła „pyszne kotleciki” swojej mamy – których nawet nie chciała tknąć palcem!

Doszło do tego, że choć kocham wnuczkę, jej wizyty stały się dla mnie wyjątkowo stresujące. Czułam się jak na nieustannym egzaminie. Ewelina i Greg przekazywali mi coraz to nowe zasady – a ja, zamiast na rozpieszczaniu wnuczki, koncentrowałam się na tym, żeby ich polecenia jak najdokładniej wypełnić. Nie chciałam przecież zaszkodzić Kingusi! Moja córka szczególnie restrykcyjne podejście miała do leków:

– Nie stosujemy żadnej chemii – powtarzała przy byle okazji. – Zdrowy organizm sam zwalczy infekcję.

Nie podawała więc córce nie tylko zalecanych szczepionek (z tego co wiem, Ewelina miała nawet z tego tytułu problemy w przychodni), ale nawet zwykłego syropu na odporność czy leków przeciwgorączkowych. Zamiast tego parzyła jej jakieś ziółka i czymś okładała. Zwykle, muszę przyznać, to wystarczało.

Niestety, kilka tygodni temu Kinga przeziębiła się 

Pamiętam, bo akurat tego dnia Ewelina musiała gdzieś wyjechać i przywiozła do mnie wnuczkę. Kinga kasłała i kasłała. Zasugerowałam nawet córce, żeby jechać na nocną pomoc lekarską, ale ona oczywiście zawsze uważa, że jest mądrzejsza od wszystkich:

– Na nocną pomoc?! Do zwykłego pediatry?! Przecież ten konował od razu wystawi receptę na antybiotyk! Oni tylko to umieją! Ja najlepiej wyleczę moją Kingusię. Ziółka, srebro koloidalne, syrop z cebuli i za kilka dni będzie zdrowa jak rydz!

Najwyraźniej jednak tym razem Ewelinie się nie udało, bo – jak mogłam teraz usłyszeć – Kinga kasłała o wiele mocniej niż wcześniej! Do tego była jakoś dziwnie czerwona na buzi.

– Boli mnie tu, babciu – powiedziała cichutko, pokazując… serduszko!

W pierwszej chwili pomyślałam, że musiało mi się coś przywidzieć, ale na wszelki wypadek podeszłam do Kingi. Wyglądała na mocno osłabioną.

– I główka. Mówiłam, ale ona dała mi tylko taki syrop i powiedziała, że samo psejdzie. Nie psesło… – moja wnusia mówiła teraz naprawdę cichutko, jakby nie miała sił.

Aż mi się serce ścisnęło z żalu, a trochę i ze złości, gdy usłyszałam nienawistne zdrobnienie – Welinka. Moja stuknięta córka kazała tak do siebie mówić własnemu dziecku, jakby cokolwiek mogłoby jej się stać od zwykłego „mamo”!

– Pokaż, kochanie, babcia zobaczy – dotknęłam ręką czoła małej i aż się przeraziłam; babcina intuicja nie zawodzi w takich sprawach.

Kinga miała gorączkę, i to wcale niemałą. Termometr po chwili potwierdził diagnozę. Prawie czterdzieści stopni! Nogi się pode mną ugięły! Trzęsącymi się rękami wybrałam numer do córki:

– Nic jej nie będzie – usłyszałam jej opanowany głos. – Gorączka to dobry znak, organizm walczy z infekcją.
– Ale, Ewelina, ona ma prawie czterdzieści stopni, jest słaba… – usiłowałam przemówić tej dziewczynie do rozumu, ale szybko mi przerwała:
Mamo, pozwól jej trochę wzmocnić system immunologiczny. Daj jej miodu, lipy, no co ty, nie wiesz, co się robi w takiej sytuacji?

Z westchnieniem odłożyłam telefon i poszłam do wnuczki. Niestety, im bliżej było wieczora, tym stan Kingi wyraźnie się pogarszał. Byłam przerażona. Oczywiście zrobiłam jej ten napar, o którym wspomniała Ewelina, ale to wszystko było na nic.

– Boli, boli, babciu – płakała coraz mocniej Kingusia; kasłała tak, że wydawało się, iż za chwilę wraz z kaszlem odkrztusi płuca!

Mało brakowało, a byłoby po niej! „Niech Ewelina i ten jej Greg myślą, co chcą! W końcu to ja jestem teraz za tę dziewczynkę odpowiedzialna!” – pomyślałam wreszcie i wybrałam numer pogotowia. O dziwo, potraktowano moje zgłoszenie bardzo poważnie. Co więcej, kiedy lekarz zbadał Kingę, natychmiast podjął decyzję o przewiezieniu jej do szpitala!

Usiłowałam dodzwonić się do Eweliny, ale ani ona, ani Greg nie odpowiadali. Cóż, w takiej sytuacji sama musiałam podjąć decyzję. W szpitalu natychmiast podano Kingusi dożylnie antybiotyk. Okazało się, że mała ma obustronne zapalenie płuc, które doprowadziło już do powikłań ze strony serca!

– Gdyby zwlekała pani jeszcze dłużej z wdrożeniem właściwego leczenia, być może wdałaby się sepsa i nie udałoby nam się uratować pani wnuczki – powiedział lekarz surowym tonem.

Nie wiedziałam, gdzie mam podziać oczy ze wstydu

Co miałam powiedzieć temu człowiekowi? Oczywiście kiedy Ewelina dowiedziała się o tym, że Kinga jest w szpitalu, wpadła w szał:

– Nie wyrażałam na to zgody! Zaraz ją stąd zabiorę!
– Niech się pani uspokoi, tu są chorzy ludzie – starszy lekarz był pozornie spokojny, ale chyba nie tylko ja słyszałam lód w jego głosie. – A teraz zapraszam panią do siebie. Musimy sobie kilka spraw wyjaśnić.

Nie wiem, co ten profesor powiedział Ewelinie w ciągu godziny, kiedy rozmawiali tylko we dwoje w jego gabinecie. Wiem tylko, że od tego momentu wiele się w naszym życiu zmieniło… Oczywiście, Ewelina i Greg nie przestali stosować u swojej córki terapii naturalnych. Ba, podrzucili mi nawet kilka lektur na ten temat, i sama zaczęłam się interesować zdrowym stylem życia, wprowadziłam też kilka zmian w mojej diecie! Ale do rodziców Kingi w końcu chyba dotarło, że z niczym w życiu nie wolno przesadzać – nawet w dbaniu o naturalny rozwój swojej pociechy. Z tego co wiem, szykują się do zaszczepienia dziewczynki. A o tym, że czasami na scenę musi zdecydowanie wkroczyć babcia – nigdy nie rozmawialiśmy. Pewne sprawy załatwia się bez zbędnych słów. Zgodnie z naturą.

Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce

Redakcja poleca

REKLAMA