„Moja teściowa nie umie karmić mojego dziecka. Przez jej obiadki i batoniki moja Monisia bardzo przytyła"

Kobieta, która tuli córkę fot. Adobe Stock, BestPhotoStudio
„Dwa kilogramy dla dorosłego są niemal niezauważalne, ale u trzyletniego dziecka to już zaczyna być nadwaga. Właściwie to zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam ulegać małej, kiedy przechodzimy obok piekarni. jednak to głównym problemem była teściowa. która opychała małą batonikami".
/ 23.08.2021 12:26
Kobieta, która tuli córkę fot. Adobe Stock, BestPhotoStudio

Pięknie zjadłaś obiadek, Monisiu, grzeczna dziewczynka! – pochwaliła mama moją trzyletnią córeczkę. – To teraz w nagrodę, proszę! Batonik! Smakuje ci, słoneczko? No pewnie, że dobry! Jeszcze jeden? Już ci przynoszę! Na szczęście babcia zawsze ma zapasy pyszności w domu!

To było kilka lat temu, ale pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj… Spojrzałam z niepokojem na pyzatą, usmarowaną czekoladą buzię Monisi, ale wyraz błogości, który się na niej rozlewał, sprawił, że nie powstrzymałam mamy przed przyniesieniem kolejnej porcji słodyczy. Uznałam, że mogę z nią porozmawiać później, gdy mała nie będzie słyszała. Nikt nie lubi być złym policjantem…

– Ale o czym ty mówisz? – zareagowała mama, kiedy wspomniałam w kuchni, że dwa batoniki to chyba trochę za dużo. – Przecież to jeszcze malutkie dziecko! Co to za dzieciństwo bez czekolady i łakoci?

To taki dziecięcy tłuszczyk. Mała szybko go zgubi!

Właściwie nie wiedziałam, czy się zgodzić, czy nie. Niby pediatra, nanosząc dane Moniki na siatkę centylową, poradziła ograniczyć jej słodzone soki i słodycze, nigdy jednak nie powiedziała mi wprost, że moje dziecko jest za grube. Może więc było po prostu „dobrze zbudowane”.

– To dziecięcy tłuszczyk – tłumaczyła teściowa. – Piotrek też był taki grubiutki, mogę ci pokazać zdjęcia. A potem nagle wystrzelił w górę, schudł i zrobiła się z niego szczapa. Nie masz się więc czym przejmować.

Rzeczywiście, mój mąż jako kilkuletni brzdąc wyglądał jak żywy posąg Buddy – miał na brzuchu z piętnaście wałeczków i trzy podbródki, ale kiedy go poznałam, był wysokim, wysportowanym facetem. Może więc z Moniką będzie tak samo?

Ze mną, niestety, było trochę inaczej. Zawsze byłam „dobrze wyglądającym” dzieckiem, a dodatkowo przybrałam na wadze w okresie dojrzewania. Właściwie to nigdy nie byłam szczupła, chociaż od piętnastego roku życia ciągle wypróbowywałam jakieś diety. Oczywiście w tajemnicy przed mamą i babcią, bo one uważały, że szczupłe dziecko to chore dziecko, i zawsze cieszyły się, że tak „zdrowo” wyglądam.

– Szesnaście kilo… – pediatra zrobiła zatroskaną minę przy kolejnej wizycie w przychodni. – Powinna ważyć maksymalnie czternaście.

– To tylko dwa kilo za dużo – próbowałam zbagatelizować problem.

– Dwa kilogramy dla dorosłego jest niemal niezauważalne – powiedziała lekarka, zapisując dane córki w książeczce zdrowia. – Ale u trzyletniego dziecka to już zaczyna być nadwaga. Proszę mi powiedzieć, co Monika lubi jeść? Jak często ją pani karmi? Co dziewczynka pije?

Wyspowiadałam się lekarce i nawet dość pokornie przyjęłam jej uwagi, że to, co podaję dziecku, nie do końca można nazwać zdrowym jedzeniem. Właściwie to zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam ulegać małej, kiedy przechodzimy obok piekarni i kupować jej drożdżówek z budyniem, czułam, że zabieranie jej w nagrodę na frytki albo lody też nie jest najlepszym pomysłem, ale ciągle brzęczały mi w głowie słowa mamy, że „to cały urok dzieciństwa”.

– Ona rośnie, jeszcze zrzuci ten tłuszczyk – mówiła zawsze, kiedy usiłowałam zabrać córce z lepkich rączek piątą krówkę. – Zresztą, co ty tak ją stresujesz? Tobie nikt cukierków nie zabierał, jak byłaś mała.

„Może szkoda” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos

Postanowiłam jednak, że przynajmniej przy mnie mała nie będzie objadać się słodyczami. Trochę wysiłku kosztowało mnie zastąpienie drożdżówek jabłkiem, a dużo więcej – odmawianie córci, kiedy w sklepie zdejmowała z półek batony i czekolady. Nagrodą jednak był fakt, że przez następne pół roku Monika nie przytyła ani grama, a troszkę urosła, przez co jej nadwaga się relatywnie zmniejszyła.

Sytuacja nieco zmieniła się, kiedy mała poszła do przedszkola. Od pierwszego dnia urządzała istne histerie, kiedy próbowałam ją od siebie oderwać i zostawić w sali. To wtedy się złamałam i ponownie zaczęłam dawać jej na pocieszenie słodycze: batonik za to, że bez płaczu poszła do swojej grupy, dwie krówki za samodzielną zmianę bucików, obiecanie frytek i hamburgera, jeśli wysiedzi u dentysty czy na szczepieniu.

Wróciłam wtedy do pracy i znowu zaczęłam być zmęczona, zaganiana i absolutnie nie miałam cierpliwości do marudzącego, też zmęczonego dziecka. Słodycze na otarcie łez były łatwym wyjściem. Zbyt łatwym…

– Ile ona siedzi w tym przedszkolu? – zapytała raz teściowa. – Od siódmej do szesnastej trzydzieści? Biedne dziecko! To za długo! Będę ją odbierać po obiedzie, jeśli chcecie.

Właściwie nie miałam wyboru

Piotrek uważał, że to doskonałe rozwiązanie, moja mama też twierdziła, że druga babcia zajmie się wnuczką lepiej niż przedszkolanki. Dla mnie była to wygodna opcja, bo kiedy odbierałam małą od teściowej, była zadowolona i pogodna.

– Jak było u babci? – pytałam w drodze powrotnej.

– Bardzo fajnie – odpowiadała rezolutnie. – Zjadłam obiadek i byłyśmy na placu zabaw.

Na początku nie zwróciłam na to uwagi, dopiero potem przyszło mi do głowy, że przecież teściowa odbiera małą już po obiedzie w przedszkolu.

– Więc daje jej mama drugi obiad? – upewniłam się za którymś razem.

– Ale co ona tam je w tym przedszkolu! – machnęła ręką teściowa. – Wiesz, jakie z tych dzieci niejadki.

Tyle że to, niestety, nie dotyczyło mojej córki. Monika bowiem – jak relacjonowały przedszkolanki – jadła wszystko i jeszcze prosiła o dokładkę. Skutek tych dwóch obiadów i deserów u babci był taki, że kiedy robiłyśmy bilans sześciolatka, pediatra oznajmiła, że Monika… jest dzieckiem otyłym.

– Przy wzroście sto trzydzieści centymetrów waży trzydzieści pięć kilo. To przynajmniej o sześć za dużo. Musi pani ją odchudzić.

Zrozumiałam, że zrobiło się poważnie. Babcie, tata, ciocie i moje przyjaciółki oraz – musiałam to przyznać – ja sama, wszyscy byliśmy winni, że Monika miała w wieku sześciu lat problem z nadwagą.

Niestety, okazało się, że spowodowało to szereg problemów zdrowotnych u mojego dziecka: skrzywienie kręgosłupa i niską gęstość kości, problemy ze snem i koncentracją oraz bardzo wysoki poziom trójglicerydów, co wykazały badania. Uprzedzono mnie, że jeśli nie odchudzę córki, może mieć ona problemy z nerkami, wątrobą i sercem.

Podjęłam więc decyzję. – Od dzisiaj żadnych słodyczy, soków i coli. Do picia tylko woda.

I absolutnie nie wolno dawać jej fast foodu! – przekazałam tę informację wszystkim dziadkom, bliższej i dalszej rodzinie; przestałam kupować wszystko, co zawierało biały cukier.

Chodziłam na bazar po warzywa, ziemniaki zastąpiłam kaszą, a jogurty owocowe – naturalnymi. Wydawało mi się, że odchudzenie dziecka o sześć kilogramów nie będzie trudne; w końcu sama kiedyś schudłam czternaście w pół roku.

Kochanie, a skąd ty masz tyle pieniążków?

– Ważyła ją pani w ciągu ostatnich dwóch miesięcy? – zapytała dietetyczka, do której zgłosiłam się z Moniką na początku naszej walki.

– Nie, nie mamy wagi. A ile schudła?

– Niecałe pół kilograma. To bardzo mało. Proponuję zrobić badania tarczycy, może tu tkwi problem.
Przeraziłam się i poprosiłam lekarza rodzinnego o skierowanie na wszystkie badania mogące wykazać przyczynę nadmiernej tuszy Moniki.

– Wygląda na to, że wszystko jest w porządku – doktor rozłożył ręce przy kolejnej wizycie. – To może być oczywiście kwestia genów, ale z doświadczenia wiem, że w wypadku dzieci na ogół chodzi o złą dietę i zbyt małą ilość ruchu.

Zapisałam więc córkę na tańce, do tego jeszcze Piotrek chodził z nią na basen. Oboje pilnowaliśmy jej diety, jednak sukcesy jakoś się nie pojawiały. Dopiero przypadkowo odkryłam, co stoi za tym brakiem postępów.

– Mamo, kupisz mi tę gazetkę z kucykami? – zapytała raz Monika, gdy byłyśmy w markecie.

– Nie, ostatnio kupiłyśmy trzy inne i nawet ich do końca nie przeczytałaś – odpowiedziałam córce.

Była w drugiej klasie i czytała dość płynnie, ale gazetki szybko ją nużyły.

– Jak nie, to ja sobie sama kupię!

– oznajmiła i sięgnęła do szkolnego plecaka po różowy portfelik.

– Powiedziałam: nie. Najpierw przeczytaj tamte – sprzeciwiłam się i chciałam wyjąć jej portmonetkę z ręki.
No cóż, nie spodziewałam się, że będzie ważyła tonę!

– Co to? Monika, skąd ty masz tyle drobnych? – wytrzeszczyłam oczy na dziesiątki złotówek, dwuzłotówek, piątek i całą masę drobniejszych monet. W drugiej przegródce odkryłam cztery banknoty dziesięciozłotowe.

– Yyy… od babci Reni – przyznała się córka i nagle straciłam zainteresowanie zakupami.

To był dla mnie szok!

Wyszło na jaw, że mama Piotra w tajemnicy przed nami daje naszej córce kieszonkowe, żeby ta mogła robić zakupy w szkolnym sklepiku. Tyle że w tym sklepiku można było kupić głównie chipsy, batony i słodkie napoje.

Do tego, kiedy pociągnęłam córkę za język, okazało się, że druga babcia – moja mama! – również zawarła z nią umowę.

– Kiedy u niej jestem, zawsze idziemy do cukierni i mogę zjeść, co chcę – wyznała mała, mówiąc, że nie do końca rozumiała, skąd te tajemnice przed rodzicami, ale tak bardzo zależało jej na słodyczach i pieniądzach na nie, że trzymała język za zębami.

Okazało się, że obie babcie i jeden dziadek strasznie współczuli „biednemu dziecku”, że rodzice „katują je dietą”. Pocieszali wnusię, jak mogli, martwiąc się, że straci coś cennego z dzieciństwa. A to, czym ją pocieszali, było bardzo kaloryczne, słodkie albo wysoko przetworzone.

Tego dnia zadzwoniłam do swojej mamy i teściowej, i nie były to przyjemne rozmowy. Każdą z nich zmusiłam do wysłuchania wyników badań Moniki, potem powiedziałam im, jakie zagrożenia niesie ze sobą otyłość u dzieci. Moja mama złamała się przy słowach „cukrzyca typu drugiego”, teściowa – przy „włóknieniu wątroby”. Obydwie obiecały, że nie będą sabotować naszych wysiłków, by odchudzić Monikę.

Monika opisała swoje doświadczenia i – wygrała

– Córeczko, to przede wszystkim ty musisz wiedzieć, że słodycze ci szkodzą – przekonywałam córkę.

– Zawsze gdzieś będzie sklep albo fast food, ale chcemy z tatą, żebyś sama rozumiała, dlaczego lepiej jest zjeść jabłko albo marchewkę.

Zrzucanie nadwagi zajęło Monice i nam rok. W wypadku dzieci trzeba być bardzo ostrożnym, często robić badania i nieustannie chodzić na kontrole do lekarza i dietetyka.

Ale jednak się udało! Dzisiaj Monika ma dziesięć lat, ładną, wysportowaną sylwetkę i świetne wyniki badań. Ostatnio pani od przyrody kazała dzieciom napisać, jak się zdrowo odżywiać. Córka przedstawiła najlepszą pracę w całej klasie i jako jedyna dostała szóstkę. Nie napisała bowiem zwyczajnego wypracowania z informacjami ściągniętymi z Internetu, tylko… opisała swoją walkę z nadwagą.

Miesiąc później jej praca wygrała w międzyszkolnym konkursie prozdrowotnym, ale tak naprawdę wszyscy wygraliśmy dużo wcześniej: kiedy udało nam się przekonać Monikę i jej dziadków do konieczności schudnięcia. I kiedy wszyscy zrozumieli, dlaczego to takie ważne.

Ten list dedykuję wszystkim mamom i babciom, które podejrzewają, że ich ukochane dziecko czy wnuczek może mieć nadwagę. Naprawdę otyłość to choroba, a z dziećmi obchodzi się o wiele gorzej niż z dorosłymi. Pamiętajmy o tym, zastanawiając się, czy do kolejnego prezentu dla dziecka dołączyć tabliczkę czekolady albo paczkę kolorowych żelków.

Czytaj także:
„Po 25 latach mąż zostawił mnie dla młodszej siksy. Po rozwodzie znalazłam oparcie w bracie męża. Dziś jesteśmy razem”
„Była narzeczona męża... wprosiła się na nasze romantyczne wakacje. Michał był wpatrzony w nią jak w obrazek"
"Grałam na maszynach by podreperować domowy budżet. Straciłam wszystkie pieniądze i prawie przegrałam... własną rodzinę"

Redakcja poleca

REKLAMA