„Moja przyszła synowa to jakaś wymalowana tandetna lafirynda. Wstyd mi, że mój synek ugania się za kimś takim”

Po śmierci taty mama znalazła nowego faceta fot. Adobe Stock, aijiro
„Miałam wrażenie, że dosłownie oszalał na jej punkcie. O rany, jak ja nie znosiłam tej dziewuchy! Owszem, ładna była, ale taka wyzywająca, zawsze półubrana (a to brzuch jej było widać, a to nosiła przymałe szorty), z długimi kolorowymi szponami i włosami czarnymi jak smoła. Tandetna do bólu”.
/ 22.05.2023 13:15
Po śmierci taty mama znalazła nowego faceta fot. Adobe Stock, aijiro

Mój syn, Piotrek, nigdy do orłów nie należał, ale też nie był najgorszym uczniem w klasie. Ot, żywy, psotny, czasem sprawiał kłopoty. „Co z niego wyrośnie?” – pytał mój mąż, zwłaszcza, gdy przyszło nam płacić za kolejną szybę wybitą podczas gry w piłkę. Ja jednak byłam pewna, że Piotrek sobie w życiu poradzi. Potrafił nawiązywać relacje z ludźmi, był koleżeński, lubiany. A to się przecież liczy... Piotrka od maleńkości pociągało wojsko. Już w przedszkolu kazał sobie kupować plastikowe karabiny i ciągle bawił się w wojnę.

Sądziłam, że mu z wiekiem przejdzie

Jednak, o ile jego koledzy z czasem przerzucali się na inne zainteresowania, Piotrek nadal gromadził miesięczniki poświęcone sprawom wojska, historii militarnej, sklejał też modele czołgów i samolotów. Cały czas zapowiadał też, że będzie zawodowym żołnierzem. Nie byłam z tego powodu szczególnie szczęśliwa, ale też nigdy nie sprzeciwialiśmy się z mężem planom syna.

Niech idzie za głosem serca – mawiałam wtedy.

Jednak serce przemówiło nieco wcześniej: Piotrek poznał Monikę i zakochał się w niej do szaleństwa. Wszystko inne, poza tą dziewczyną, przestało być dla niego ważne. Miałam wrażenie, że dosłownie oszalał na jej punkcie. O rany, jak ja nie znosiłam tej dziewuchy! Owszem, ładna była, ale taka wyzywająca, zawsze półnaga (a to brzuch jej było widać, a to pośladki jej wystawały z przymałych szortów), z długimi kolorowymi szponami i włosami czarnymi jak smoła. Tandetna do bólu. Aż mi było wstyd, że mój syn ugania się za kimś takim. Nie mogłam się z tym pogodzić: ciągle utyskiwałam na zły wybór syna, przestrzegałam przed nieszczęściem, jakie może na dom sprowadzić to dziewuszysko. Oczywiście robiłam to pod nieobecność Piotrka i jego ukochanej. Wszystkiego cierpliwie wysłuchiwał mój mąż, który zresztą twierdził, że przesadzam i że los układa się, jak chce. Ja na to mu odpowiadałam, że życie trzeba kontrolować, brać w swoje ręce. Nasze dyskusje nie miały żadnego znaczenia, bo Piotrek i tak robił, co chciał. Był w końcu dorosły. Pewnego dnia poinformował nas, że idzie do wojska – zostanie czołgistą i będzie jeździł na międzynarodowe misje. Na myśl o Iraku czy Afganistanie i moim synku na pustyni, zagrożonym atakami wrogów, rozpłakałam się. Piotrek pocieszał mnie, że najpierw i tak musi przejść kwalifikacje, szkolenia, więc będę miała czas, żeby przyzwyczaić się do myśli, że on kiedyś pojedzie walczyć tysiące kilometrów stąd.

– Służba za granicą jest niezbędna, by zostać profesjonalistą – dodał.

To mnie wcale nie pocieszało

Tak byłam skupiona na moim matczynym lęku, że nawet nie pomyślałam, co dalej ze związkiem Piotrka i Moniki. Okazało się, że zerwali ze sobą! Ona nie chciała, żeby jej chłopak jechał na drugi koniec świata i ryzykował zdrowie, a on nie zamierzał zmieniać planów. „Przynajmniej jeden kłopot mniej: ta wulgarna dziewucha zniknie z naszego życia” – myślałam z ulgą. Piotrkowi wspaniale szło w wojsku. Nic dziwnego: był wysportowany, w świetnej kondycji, nie palił, nie pił. Miał znakomite wyniki sprawnościowe. Pękałam z dumy. Po jakimś czasie syn opowiedział mi, że jego przyjaciel, który, tak jak on, wybrał karierę wojskową, musiał zrezygnować, bo wykryto u niego chorobę. Bardzo współczułam temu chłopakowi, że już na początku drogi zawodowej poniósł porażkę, ale nie mogłam oprzeć się też uczuciu satysfakcji: mój syn jest rekrutem doskonałym. „Słabi muszą odpaść, by nie narażać siebie i innych” – przypomniałam sobie, że tak właśnie mówił Piotrek. I wtedy, nagle, bez zapowiedzi, Piotrek wrócił do domu. Z bagażami. Wszedł bez słowa, zamknął się w swoim pokoju i nie odpowiadał na żadne pytania. Przygotowałam kolację, do której nie usiadł, a rano śniadanie, w którym też nie uczestniczył. Szalałam z niepokoju.

„Co się stało?” – w kółko zadawałam sobie to pytanie. Wysyłałam męża, żeby po męsku, porozmawiał z synem, ale i on wracał z niczym. Postanowiliśmy czekać. Po kilku dniach stało się jasne, że wojsko to dla Piotrka już przeszłość. Jego wielkie plany zakończyły się niepowodzeniem. Inaczej przecież nie wróciłby do domu... Nic więcej jednak nie mogliśmy się dowiedzieć. Nasz syn milczał, izolował się, z kolegami nie rozmawiał nawet przez telefon. Miałam wrażenie, że w mieście nikt nie wie, że Piotrek wrócił. Postanowiłam więc, że sama też nie będę o tym mówić. „Z czasem wszystko się ułoży” – myślałam. Ale wcale się nie układało! Mijały tygodnie, a Piotrek leżał na tapczanie, zamknięty u siebie, z rzadka się mył, z rzadka jadł, czasem tylko nocą brał coś ukradkiem z lodówki. Wychudł, zaniedbał się. Z jego atletycznej sylwetki nic nie zostało.

Zaczęłam się bać o zdrowie syna

„A jeśli to jakieś załamanie?” – zastanawiałam się.

– Żeby tylko zupełnie się od nas nie odciął – płakałam w rękaw mężowi.

Codziennie rozmawialiśmy na temat Piotrka. Pilnowaliśmy, by nie mówić nic w domu, wychodziliśmy na spacer i dopiero wtedy otwarcie i głośno rozmawialiśmy o naszych obawach. Tego wieczoru spacerowaliśmy jednak w kompletnej ciszy. Miałam wrażenie, że jesteśmy już zupełnie bezradni. Oboje z mężem na coś czekaliśmy, ale żadne z nas nie wiedziało na co. Szliśmy bez celu. Mąż milczał. Miałam wrażenie, że bardziej interesują go klomby kwiatów niż nasz syn i jego problemy. Narastała we mnie gorycz. Otworzyłam usta, żeby ostro przemówić do męża, gdy... ujrzałam przyjaciela syna. Tego, który wcześniej odpadł z wojska.

– Piotrek jest w domu? – zapytał.

Zawahałam się, co powiedzieć, czy syn chciałby, żeby mówić o jego powrocie, ale mąż był szybszy…

– Tak – odpowiedział.

– Pewnie jeszcze przeżywa. Mnie trzymało z miesiąc – westchnął.

– Wiesz, co się stało z Piotrkiem? – zapytał mój mąż.

– Tak, kumple z wojska mnie powiadomili. A on wam nie powiedział? No tak... – znowu westchnął. – Piotrek szedł jak burza, ale potknął się na szkoleniu w wodzie. I odpadł.

– Jak to w wodzie? Przecież on nie poszedł do marynarki tylko do czołgów? – nie mogłam wyjść ze zdziwienia, co ten chłopak opowiada.

– Ale przecież czołg może wpaść do wody, może zostać zatopiony podczas desantu, podczas forsowania rzeki… Czołgista musi być przygotowany na zatopienie czołgu i przeszkolony, co ma zrobić w takich przypadkach. Szkolenie jest nieprzyjemne, bo naprawdę się tonie razem z czołgiem, pod kontrolą kadry, oczywiście. Tak mi mówili chłopaki. Ale niektórzy pod wodą panikują. Piotrek miał podobno taki napad lęku, że jakby skamieniał. Nic nie mógł zrobić. Ratownik wyciągał go sztywnego z basenu. Tak bywa...

Jak wyobraziłam sobie, że mój syn mógłby utonąć uwięziony w czołgu, to pomyślałam, że się cieszę, że wrócił do domu. Zły nastrój kiedyś mu minie, znajdzie normalną pracę, dziewczynę, założy rodzinę i nie będę się bała o jego zdrowie i życie.

Trzeba było tylko wydobyć go z dołka

– A ty jak sobie poradziłeś z rozczarowaniem, że nie będziesz żołnierzem? – spytałam.

– Najpierw strasznie mi było wstyd i najchętniej bym nie wychodził z domu, ale ojciec postawił mnie przed wyborem: idę do pracy albo zapisuję się do szkoły. Wybrałem to drugie: robię kurs dla informatyków. Z moim sercem to bezpieczniejsze niż szaleństwa na poligonie.

Po pożegnaniu z kolegą syna zaczęłam rozmyślać, co powinnam zrobić. Nie chciałam na siłę wyciągać Piotrka z jego samotni. Wolałam, żeby sam z niej wyszedł. Właśnie rozglądałam się za mężem, który gdzieś zniknął mi z oczu, żeby się go poradzić w tej kwestii, gdy mój małżonek dosłownie wyczołgał się z krzaków!

„Oszalał, czy co?” – pomyślałam.

– Zobacz, jakie maleństwo – pokazał mi na dłoniach ślicznego kotka.

Że też ci koty w głowie, gdy mamy takie kłopoty! – żachnęłam się. – Lepiej się zastanów, co zrobić z synem.

– Nie wiem, co zrobić z Piotrkiem, ale ja tego kotka nie zostawię na pastwę losu – powiedział mój mąż stanowczo. – Biega po krzakach, po parkingu, ktoś go przejedzie albo jakiś pies go rozszarpie. Weźmy go… Zgadzasz się?

Machnęłam ręką, choć byłam pewna, że mąż zwariował. Chyba zakochał się w tym kociaku od pierwszej chwili. Bo jak inaczej wytłumaczyć jego zachowanie.

– Stary, a głupi – skwitowałam.

W domu mąż od razu wyciągnął kuwetę po naszym ostatnim kocie, z piwnicy przyniósł pudełko z kocimi akcesoriami. Zapakował kota do koszyka i pojechał do weterynarza. Po powrocie oznajmił, że kot jest kotką, więc dał jej na imię „Kocia”. Od razu poczuła się pewnie, rozejrzała się po domu, po czym ułożyła się na kanapie i zasnęła. Była urocza. Nad ranem obudziły mnie dziwne szmery. Zerwałam się, bo przyszło mi do głowy, że kot buszuje w kuchni.

Wpadłam tam jak bomba

Owszem, w kuchni była Kocia, ale i mój syn. Po tak długim czasie spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. On pierwszy odwrócił wzrok.

– Śliczny kot – powiedział.

– Tata go znalazł – odrzekłam.

– Tak, tata szaleje za kotami – zaśmiał się Piotrek, jakby z trudem.

Biedak, od tak dawna żył w napięciu. Było mi go bardzo żal.

– Jak się zamkniesz u siebie, to Kocia nie będzie ci przeszkadzać – powiedziałam cicho.

– Niech przychodzi do mnie, kiedy chce – odrzekł.

– Wiemy z tatą, dlaczego wróciłeś. Nie ma co się wstydzić. Tak czasem bywa.

– Nie chodzi o wstyd – wyszeptał. – Ja się ogólnie źle czuję.

– Źle się czujesz fizycznie, bo jesteś sfrustrowany. Gdybyś więcej czytał o psychologii, choćby w prasie kobiecej, tobyś wiedział. A ty tylko wojsko i wojsko… – ugryzłam się w język, widząc skrzywienie bólu na twarzy syna. – Przepraszam, synku. Wiesz, że czasem jestem zbyt emocjonalna – tłumaczyłam się szczerze. – Ale nie chciałam cię urazić.

– Nie szkodzi. Muszę się z tym pogodzić. Nie będę czołgistą, a nurkiem to na pewno nie – uśmiechnął się blado.

– Zrobić ci kanapkę? – spytałam z nadzieją, że może coś się zmienia w Piotrku.

– Poproszę – odpowiedział grzecznie, jak za dawnych czasów.

Byłam taka szczęśliwa, kiedy smarowałam masłem chleb, kładłam na niego listki sałaty i szynkę z kropelką majonezu.

„Mój syn wrócił z daleka” – pomyślałam uspokojona.

Natychmiast zaczęłam planować, co przygotuję na obiad. Wiedziałam, że zjemy go razem. Potem często zastanawiałam się, co pomogło Piotrkowi wyjść z kryzysu psychicznego: czy domowa atmosfera, nasza delikatność, to, że go nie wyciągaliśmy na siłę do świata, tylko pozwoliliśmy mu odpocząć. Oczywiście mój mąż uważa, że Piotrkowi pomogła Kocia.

– Gdyby nie ona, nie dopadłabyś go w kuchni, a nawet gdyby, to nie miałabyś jak zacząć rozmowy. Może byś go spłoszyła. A o kocie zawsze można zagaić, w każdej sytuacji... – przekonywał mnie mąż.

Kocia odmieniła nasze życie. I nawet nie mam do niej pretensji, że miesiąc później, gdy Piotrek zawiózł ją do weterynarza, to spotkał w poczekalni Monikę. Też była ze swoim kotem. No cóż.

„Lepsza Monika niż Afganistan” – uznałam. Zresztą, skoro ma kota, to może nie jest taka najgorsza? 

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA