„Moja przyjaciółka była mi jak siostra. Gdy mój świat się walił, to ona przyjeżdżała prać mi gacie i gotować obiadki”

przyjaciółka w potrzebie fot. Adobe Stock, PoppyPix
„Nie raz, nie dwa pomogła mi przy różnych rodzinnych awariach, bo umie tak przedstawić problem, że wydaje się mniejszy. Bardzo ją za to cenię, podobnie jak za to, że zawsze mogę na nią liczyć. Już nie potrafię sobie wyobrazić ferii i wakacji bez niej”.
/ 23.03.2023 14:30
przyjaciółka w potrzebie fot. Adobe Stock, PoppyPix

– Hej! Nic się nie zmieniło? Mogę do was przyjechać? – usłyszałam w słuchawce głos Zosi.

– Jasne! Kiedy będziesz? Czekam na ciebie z u-tę-sknie-niem – wyskandowałam, uradowana, że jej przyjazd jest aktualny. Bo kiedy zobaczyłam, że do mnie dzwoni, obawiałam się, że coś jej wypadło i odwołuje wizytę. Na szczęście potwierdziła przyjazd. Tak mi ulżyło, że ze świstem wypuściłam wstrzymywany oddech.

– Co tak szumi?

Roześmiałam się.

– To ja! Z radości, że przyjeżdżasz.

– Ale ja cieszę się bardziej – też się zaśmiała. – U ciebie mogę porządnie odpocząć i jestem ci za to niewymownie wdzięczna. No, to do zobaczenia. Pa, buziaki, kochana ty moja.
Kochana…

Kiedy się rozłączyła, zamyśliłam się nad naszymi relacjami. Kiedyś obie mieszkałyśmy w dużym mieście i pracowałyśmy w tej samej instytucji. Znałyśmy się i kolegowałyśmy, ale nie byłyśmy specjalnie blisko. Potem ja przeprowadziłam się na drugi koniec Polski, a ona została.
Od czasu do czasu dzwoniłyśmy do siebie, a kiedy przyjeżdżałam, spotykałyśmy się na kawie. I o dziwo, dopiero wtedy załapałyśmy lepszy kontakt. Ja się żaliłam, że wyprowadzka mnie rozczarowała.

Nie mogłam przyzwyczaić się do nowych warunków, zaaklimatyzować się w obcej społeczności, brakowało mi tego wszystkiego, co oferuje duże miasto. Mieścina, do której się przenieśliśmy z mężem, wydawała mi się ciasna i zaściankowa. Nie cieszył mnie duży dom z ogrodem ani wspaniała okolica. Zosia z kolei przeżywała dramat ciężkiej choroby męża.

Wydawała się znękana, niemal udręczona

Kiedy jej mąż umarł, przyjechałam na jego pogrzeb. Nie znałam go prawie wcale, ale czułam, że powinnam to zrobić dla Zosi. W trakcie rozmowy po ceremonii, patrząc na jej ściągniętą bólem twarz, spontanicznie zaproponowałam:

– Może teraz, kiedy nie masz już tylu obowiązków, wybrałabyś się do mnie, co? Odpoczęłabyś trochę, odetchnęła od tego wszystkiego…

Spojrzała na mnie z wahaniem.

– Haniu, bardzo ci dziękuję za zaproszenie, ale… teraz niezbyt wesoły byłby ze mnie gość.

– Oj, wesoły, niewesoły – machnęłam ręką – we dwie będzie nam raźniej. Smutek podzielony zawsze jest trochę lżejszy. Ty odetchniesz, a ja będę miała towarzystwo. Mój mąż całymi dniami w robocie siedzi, a ja nie mam do kogo gęby otworzyć. To jak? Dasz się namówić?

Wtedy przyjechała do mnie po raz pierwszy. Chociaż nie robiłyśmy nic specjalnego, było przyjemnie. Wspólne zakupy, spacery i rozmowy pomogły nam obu. Kiedy wyjechała, zaczęłam tęsknić do jej obecności. Wspominałam, jak miło było razem gotować, wspólnie oglądać telewizję, a potem dzielić się wrażeniami. Ona też chyba dobrze się u mnie czuła, bo z małymi oporami dała się namówić na kolejny przyjazd. Jak się potem okazało, jej rozterki wynikały z natury finansowej.

– Teraz jest mi trudniej – wyznała. – Po śmierci Władzia ciężko mi związać koniec z końcem. Do tej pory były dwie emerytury, teraz mam tylko jedną. Gdy tu jestem, nie bardzo mogę ci się dorzucić do utrzymania. No i zawadzać wam nie chcę…

– Zośka! – zdenerwowałam się. – Dom jest duży, za duży na nas dwoje, więc nikomu nie zawadzasz. A utrzymanie? Już nie cuduj. Ten dodatkowy talerz zupy i kromka chleba zawsze się dla ciebie znajdą. W końcu nie jesteś dorastającym chłopcem jedzącym tyle, ile waży – mrugnęłam do niej porozumiewawczo. – Więc odpuść sobie te głupie skrupuły. Powiem więcej: skoro tak ci ciężko, powinnaś u mnie dłużej posiedzieć. Przecież należą ci się wakacje – przekonywałam ją.

Nam z mężem powodziło się całkiem nieźle, synowi także, więc nie widziałam powodu, dla którego miałabym nie udzielić gościny przyjaciółce. Już nie koleżance…

Co ja bym zrobiła bez Zosi!

Powiadają, że dobro wraca. Choć nie czułam się specjalnie dobra, goszcząc Zośkę, bo po części robiłam to dla własnej przyjemności, przyszedł taki moment, że błogosławiłam jej obecność. Było to już pod koniec jej pobytu u mnie. Siedziałyśmy w salonie i piłyśmy kawę.
Leniwy nastrój przerwał ostry dzwonek telefonu.

– To Tomek. Ciekawe, czego chce…

Odebrałam, a kiedy wysłuchałam krótkiej wiadomości, jaką przekazał mi zdenerwowany syn, niepokój musiał odbić się na mojej twarzy.

– Co się stało? – spytała Zosia.

– Synowa miała wypadek, jest w szpitalu. Musimy z Wieśkiem jechać po wnuka. Syn nie da rady sam wszystkiego ogarnąć.

– Oczywiście, że musicie – przytaknęła. – Najlepiej zaraz. Nic się nie martw, ja wszystkim się zajmę.

Zostawiłam więc cały dom na jej głowie. Przez trzy dni pilnowała włości, karmiła psa. A kiedy wróciliśmy z wnuczkiem, czekał na nas gorący obiad i świeże ciasto. Zaraz też przejęła od nas zmęczonego malca i poszła się z nim pobawić, żebyśmy mogli nieco odetchnąć.

Następny dzień był prawdziwym wyzwaniem. Zdążyłam odwyknąć od całodziennej opieki nad małym dzieckiem, siły też już nie te, więc nie poradziłabym sobie, gdyby nie Zosia. Przejęła obowiązki domowe, a w wolnych chwilach zajmowała się Ignasiem. A że nieszczęścia lubią chodzić parami, dzień później, biegnąc do płaczącego malca, poślizgnęłam się i poczułam, że tracę przyczepność. Chroniąc twarz, odruchowo wyciągnęłam rękę – no i stało się, upadałam na nią. Coś mi chrupnęło w nadgarstku, zabolało jak cholera. Wpadłam w panikę i zaczęłam krzyczeć.

Zosia zachowała zimną krew

Najpierw uspokoiła Ignasia, potem pomogła mi wstać i obejrzała puchnącą rękę. Pokiwała głową, zadzwoniła po taksówkę i zawiozła mnie na pogotowie, cały czas kołysząc Ignasia w ramionach. Wróciłam ze szpitala z gipsem po łokieć.

Z przerażeniem myślałam, co zrobię, jak jutro Zosia wyjedzie. Wiedziałam, że za parę dni ma umówioną wizytę u lekarza specjalisty, na którą długo czekała. Zbierało mi się na płacz. Nawet we dwie, z obiema rękami sprawnymi, przy ruchliwym malcu miałyśmy co robić. Jak sobie poradzę bez Zosi i bez ręki? Musiała wyczuć mój strach, bo po prostu zapytała:

– Chcesz, żebym u was została, póki nie zdejmą ci gipsu? Albo przynajmniej póki Tomek nie zabierze Ignasia do domu?

– Przecież masz wizytę u lekarza… – przypomniałam jej.

– Są rzeczy ważne i ważniejsze – uśmiechnęła się Zosia. – Czekałam na tę wizytę tak długo i żyję, więc mogę poczekać jeszcze trochę. Skoro jestem ci tutaj potrzebna…

– Potrzebna? Jesteś nieodzowna! – zapewniłam, obejmując ją zdrową ręką. – Ale czy na pewno możesz? Do specjalisty trudno się dostać.

– Przecież mogłam się rozchorować. Wtedy też musiałabym odwołać wizytę – wyjaśniła spokojnie. – Komuś przyspieszą wizytę, a mnie dadzą późniejszy termin. Zresztą zaraz się przekonamy.

Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do poradni. Wyjaśniła sytuację i poprosiła o nowy termin. Kiedy skończyła rozmowę, uśmiechnęła się.

– Wszystko załatwione. A teraz powiedz, na co byś miała ochotę. Może sernik upiekę? Należy ci się coś ekstra po takich nerwach – uśmiechnęła się.

To ja jestem jej dłużniczką

Została z nami tak długo, jak długo Ignaś był pod naszą opieką. Przez bity miesiąc zajmowała się domem, dzieckiem, zakupami. Ja niewiele mogłam jej pomóc: jedną ręką mogłam co najwyżej pchać wózek z dzieckiem, kiedy wychodziłyśmy na spacer. Mój mąż żartował, że teraz czuje się, jakby miał dwie żony, i przekonywał Zosię, żeby rozważyła opcję przeniesienia się do nas stałe. Zasmakowały mu jej pierogi i ciasta. Wiadomo, przez żołądek do serca.
Gdy wyjeżdżała, długo ściskałam ją na dworcu.

– Bardzo, bardzo ci dziękuję, Zosieńko. Nie mam pojęcia, co ja bym bez ciebie zrobiła.

– Jakoś byś sobie poradziła – bagatelizowała swoją rolę. – Ale cieszę się, że mogłam ci pomóc. Od czego ma się przyjaciół.

Przyjaciół…Myślę, że połączyło nas coś więcej. Kocham i lubię Zosię. Traktuję ją jak siostrę, której nigdy nie miałam. Zapraszam na każde wakacje i autentycznie się cieszę, kiedy do nas przyjeżdża. Wnosi tyle spokoju, potrafi rozgonić moje zdenerwowanie, choćby wyciągając na eskapady po okolicy. Ma wspaniałe poczucie humoru, którym rozładowuje napięte sytuacje. Nie raz, nie dwa pomogła mi przy różnych rodzinnych awariach, bo umie tak przedstawić problem, że wydaje się mniejszy. Bardzo ją za to cenię, podobnie jak za to, że zawsze mogę na nią liczyć. Już nie potrafię sobie wyobrazić ferii i wakacji bez niej.

Denerwuje mnie jedynie to jej wieczne gadanie, że jest naszą dozgonną dłużniczką, że nigdy nie zdoła się nam odwdzięczyć za te liczne gościny u nas. A przecież tak naprawdę to my zawdzięczamy jej dużo więcej. Dlatego gdy ją przedstawiam znajomym, mówię nieco dwuznacznie: to nasza kochana, nieodzowna Zosia. I niech sobie ludziska myślą, co chcą.

Czytaj także:
„Mąż mojej przyjaciółki to niezłe ciacho. Nic dziwnego, że młoda sąsiadka zagięła na niego parol. Tylko Kaśki żal...”
„Mąż zamiast dbać o swoją ciężarną żonę, ganiał jak piesek do wylaszczonej sąsiadki. Ciekawe, czy łóżko też już z nią testował”
„Byłem sam, lecz nie byłem samotny, miałem swoją pracę. Jak bardzo byłem nieszczęśliwy uświadomiła mi... przepiękna sąsiadka”

Redakcja poleca

REKLAMA