„Moja mama była zimną, wyrachowaną bogaczką. Jej lodowe serce stopiła moja przybrana córeczka z zespołem Downa”

Dziewczynka z Zespołem Downa fot. Adobe Stock
Kto by pomyślał, że ta mała istotka zmieni moją matkę. Smutną, zimną bogaczkę, która nosa nie wyściubiała ze swojej posiadłości.
/ 12.04.2021 10:57
Dziewczynka z Zespołem Downa fot. Adobe Stock

Za oknem ciemno, buro i ponuro, ale ja myślami byłam na złocistej plaży pod palmami. Właśnie przeglądałam katalog biura podróży i planowałam świąteczną wycieczkę z Markiem i Andżeliką, jego ośmioletnią córką. Byłam pewna, że propozycja spędzenia ostatniego tygodnia grudnia w jakimś ciepłym kraju sprawi im przyjemność.
– Ale jak to? – zdziwił się mój ukochany. – Przecież w Boże Narodzenie musi być choinka, prezenty, spotkania z rodziną… Nie możemy wyjechać w styczniu?

Bardzo chcieli normalnych świąt

Nabrałam powietrza, żeby mu wszystko wytłumaczyć. No tak, poznaliśmy się rok temu podczas imprezy sylwestrowej, więc nie miał okazji dowiedzieć się, jak wyglądają święta w mojej rodzinie. Wiedziałam, że to co mu powiem, nie będzie łatwe do zrozumienia dla kogoś, komu Wigilia kojarzy się z siankiem pod obrusem, smakowitymi potrawami i wspólnym kolędowaniem z najbliższymi.

– Posłuchaj – zaczęłam – u mnie w domu nie obchodzi się świąt Bożego Narodzenia. Kiedy jeszcze żył tata, stawiał na parapecie sztuczną choinkę i dawał mnie oraz siostrze drobne prezenty, ale po jego śmierci było gorzej… Mama nienawidzi świąt. W jej domu rodzinnym to była przede wszystkim rocznica śmierci ojca, który zginął na drodze wioząc z lasu choinkę. Rozumiesz, tam nie mieli wesołego kolędowania i prezentów. Babcia po śmierci dziadka nigdy nie pozwoliła postawić na Wigilię drzewka, a moja mama przejęła tę fobię. Tak więc u mnie święta to nie jest żadna okazja do miłych spotkań. Siostra zwykle jeździ do rodziny męża, mama żąda kategorycznie, żeby zostawić ją w spokoju, a ja robię to, na co akurat mam ochotę. W tym roku pomyślałam, że fajnie byłoby gdzieś wyjechać, skoro mam ciebie i Andżelikę.

Marek przez chwilę siedział bez słowa, a potem powiedział, że nie może pozbawić córki rodzinnej Wigilii. On i Andżelika mieli swoje świąteczne tradycje, czekali na pierwszą gwiazdkę, i co roku wypróbowywali nową potrawę wigilijną z innego regionu Polski.
– I zawsze zapraszamy sporo osób – dodał. – Są moi rodzice i brat, w zeszłym roku przyjechała siostra Ani z dziećmi, przychodzi sąsiadka z góry, która opiekowała się Andżelą, kiedy zostałem z nią sam, mój przyjaciel ze studiów z dziewczyną… No wiesz, jest zbieranina różnych fajnych ludzi. Zobaczysz, będzie naprawdę ekstra!

Moja córeczka jest absolutnie wyjątkowa

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Prawda była taka, że odziedziczyłam po babci i mamie niechęć do świąt. W dzieciństwie kojarzyły mi się z czymś, czego tylko można zazdrościć innym. W końcu nauczyłam się nie lubić tego, czego nie mogłam mieć, i tak już zostało. Nie znałam żadnych tradycji świątecznych, nie miałam pojęcia o potrawach, jakie należy przygotować, ani nawet o tym, kiedy dokładnie wręcza się prezenty.

Ciężar edukacji w tej materii wzięła na siebie Andżelika. Poznałam ją, kiedy miała siedem lat i przez kilka miesięcy zastanawiałam się, czy moja mama, siostra i przyjaciele czasem nie mają racji, mówiąc, że komplikuję sobie życie, decydując się na związek z facetem z dzieckiem. Z TAKIM dzieckiem.

Andżelika ma zespół Downa. To dlatego opuściła ją matka. Była żona Marka nie dawała sobie rady z upośledzonym dzieckiem i kiedy malutka miała dwa lata, rozwiodła się z jej ojcem, zrzekła praw rodzicielskich i wyjechała za granicę. Kiedy poznałam Marka, Anka miała już nową rodzinę, a z eksmężem i pierworodną córką nie chciała utrzymywać żadnych kontaktów.

Dla mnie Andżelika była niesamowita. Jej upośledzenie było nieznaczne, chociaż widoczne. Dziewczynka miała nie tylko charakterystyczne dla tej choroby rysy twarzy, ale też cechowała ją dziecięca naiwność, dobroć i optymizm, które tak często są udziałem ludzi z tym syndromem. Mnie pokochała od pierwszego spotkania. Chciała ze mną rozmawiać, przytulać się i czesać moje długie włosy. Dla mnie, osoby wychowanej w zimnym emocjonalnie domu, nigdy nie przytulanej przez zasadniczą i wymagającą matkę, to było coś, co niejednokrotnie wyciskało mi łzy z oczu.

Było coś jeszcze, co sprawiało, że Andżelika była tak wyjątkowa – nie liczył się dla niej mój status materialny. Nawet Marek miał na początku problem z tym, że pochodzę z bardzo bogatej rodziny. Różnice majątkowe nie są łatwe do przezwyciężenia, ale jakoś udało mi się go przekonać, że ten fakt nie musi mieć żadnego wpływu na nasze relacje.

Poza Markiem, ludzie raczej uważali majątek za moją największa zaletę. Przez całe życie byłam otoczona pochlebcami i nieszczerymi przyjaciółmi. Tak naprawdę czułam się zawsze bardzo samotna, chociaż nie mogłam opędzić się od ludzi, którzy koniecznie chcieli się do mnie zbliżyć.
– Właśnie dlatego jedyną osobą, z którą utrzymuję regularne kontakty jest pani Ewa – mawiała moja mama, którą owa ludzka nachalność tak zmęczyła, że całkowicie wycofała się z życia towarzyskiego. – Ta kobieta dba o mnie i mój dom, i chce za to wyłącznie tyle pieniędzy, ile wynosi jej pensja – dodawała mama. – Wszyscy inni by chcieli, żebym oddała im połowę majątku.

Mama była zimną bogaczką

Mama żyła więc niczym samotna królowa w swoim wielkim, wypełnionym antykami domu, do którego dostępu strzegł wysoki mur. Niechętnie przyjmowała wizyty nawet własnych córek, a już zupełnie nieakceptowalna była dla niej myśl, że miałaby spotykać się z obcymi ludźmi. Kompletnie nie wiedziałam, jak wytłumaczyć tę jej niechęć Markowi i Andżelice.
– Nie przyjdzie do nas na Wigilię – mówiłam. – Nie lubi wychodzić z domu, a właściwie z posiadłości. Święta zazwyczaj spędza w pokoju kinowym, jedzenie zamawia z restauracji, nie życzy sobie nawet, żeby do niej dzwonić. Nie ma sensu jej zapraszać…

Ale Andżelika tego nie rozumiała. Z jej punktu widzenia moja mama była kimś w rodzaju niepoznanej jeszcze babci, i dziewczynka bardzo chciała się z nią spotkać. Wymyśliła sobie, że jeśli pojedziemy do „babci” zaprosić ją na Wigilię osobiście, to na pewno do nas przyjedzie. Nie potrafiłam jej wiecznie odmawiać, więc w końcu oznajmiłam mamie, że wpadnę do niej z córką mojego partnera, o której zresztą sporo jej opowiadałam. O dziwo, mama nie protestowała.

Kiedy przyjechałam do niej z Andżeliką, wyraźnie starała się być dla niej miła. Na ucho szepnęła mi, że chciała osobiście zobaczyć, „z czym mierzy się jej córka”. To mnie trochę zabolało, ale nic nie odpowiedziałam.
– To prawdziwe diamenty? – zapytała naiwnie moja przyszła pasierbica, oglądając z zachwytem kryształowy żyrandol w salonie mamy.
– Nie, to kryształy górskie – wyjaśniła mama, posyłając mi spojrzenie oznaczające: „nie będziesz mieć łatwego życia z tym dzieckiem”.
– Chciałabyś zobaczyć prawdziwe diamenty? Mogę ci pokazać na górze. Chyba znajdziemy tam też Lukrecję. Pewnie śpi, ale ją obudzimy. Lukrecja była kotką syjamską i miałam absolutną pewność, że Andżelika będzie nią zachwycona.

Trafiłam bez pudła. Dziewczynka była także pod ogromnym wrażeniem „babci”. W swojej prostoduszności nie zauważyła, że moja rodzicielka jest sztywna i oficjalna. Była oczarowana jej domem, starymi meblami, biżuterią, strojami i puszystymi dywanami. W jej świecie moja oziębła matka była kimś w rodzaju wróżki, która potrafiła to wszystko wyczarować. Dobrej wróżki, dodajmy.

– Przyjdzie pani do nas na Wigilię? – zapytała z ujmującą bezpośredniością. Moja matka w jednej chwili zesztywniała jeszcze bardziej.
– Będziemy śpiewać kolędy i jeść łamańce z makiem – trajkotała Andżelika, nie dostrzegając napięcia na twarzy swojej rozmówczyni. – Wie pani, co to są łamańce? A w ogóle, co lubi pani ze świątecznych potraw? Bo my z tatą co roku wypróbowujemy coś nowego!
– Raczej nie przyjdę, ale dziękuję za zaproszenie – powiedziała, siląc się na uprzejmy ton, mama. – I nie znam się na świątecznych potrawach. U mnie w domu nie obchodziło się Bożego Narodzenia.
– Jak to?! – dziewczynka zrobiła wielkie oczy. – Nigdy?!

Tutaj uznałam za konieczne wtrącić się do rozmowy. Opowiedziałam małej, że są domy, w których w tym czasie nie je się ryby i nie śpiewa kolęd, ale nie wyglądała na przekonaną. Zaczęła pytać moją mamę o to, co się wobec tego jadło u nich 24 grudnia i w odpowiedzi otrzymała stary, niemal rozsypujący się zeszyt.
– Moja mama trzymała tu swoje przepisy – niemal burknęła. – Pewnie jak byłam mała, robiła coś z nich na święta, ale ja pamiętam tylko ciasteczka cynamonowe – tu spojrzała w okno i zrozumiałam, że wspomnienia o ciasteczkach pochodzą z czasów, kiedy jeszcze żył jej ojciec, a święta w domu były radosnym przeżyciem.
– Skoro lubisz gotować różne potrawy, to weź sobie ten zeszyt. Ja go nie potrzebuję. W Wigilię zamówię zapewne sushi.

Sztywniara jednak nie doceniła Andżeliki. Dziewczynka nie chciała przyjąć do wiadomości, że jej nowa znajoma nie zje z nami kolacji wigilijnej. Kazała mi dzwonić do „babci” i ją przekonywać, żeby jednak przyszła. W końcu mama uległa, ale postawiła warunek.
– Tylko żadnych prezentów! – oznajmiła. – Ja mogę wam przynieść co chcecie, ale mnie nic nie kupujcie. Obiecałam jej to. Wiedziałam, że wiadomość o śmierci ojca zastała ją, kiedy razem z rodzeństwem próbowali znaleźć ukryte w domu prezenty. Dziecięca ekscytacja w jednej sekundzie zmieniła się w szok, rozpacz i ból, które już na zawsze kojarzyły się dzieciom z kolorowymi pakunkami.

Zupełnie skradła jej serce

Kolacja wigilijna zaczęła się u nas dość późno. Ostatni goście, przyjaciel Marka z narzeczoną, dotarli o dziewiętnastej i wpadli do domu, śpiewając „Przybieżeli do Betlejem”. Andżelika wybiegła skoczyć wujkowi na szyję, a chwilę później przedstawiła parę gościom zgromadzonym w pokoju.
– A to mama Ilony – oznajmiła z powagą, zatrzymując się przy mojej matce ubranej na popielato, z perłami na szyi. – Nie chciała prezentu, ale ja i tak mam coś dla niej!

Zobaczyłam, jak Marek zamyka oczy, ja zdusiłam westchnienie, a mama zacisnęła usta w wąską kreskę. Na szczęść zupa rybna nieco rozładowała atmosferę, pomogło też odśpiewanie pastorałki o ptaszkach, co w górę podlatują. Doceniałam obecność mamy, chociaż wiedziałam, dlaczego przyszła.
– Nie będziesz mieć łatwego życia, dziecko – powiedziała mi, przyjmując w końcu nasze zaproszenie. – Ta dziewczynka nigdy się nie usamodzielni, zawsze będziesz musiała się nią opiekować. Ale wspieram cię w tej decyzji, bo jestem twoją matką.

Przyszła więc w jakimś sensie z litości. No cóż, postanowiłam brać, co dają i się nie skarżyć. Wsparcie mamy nie miało jednak nic wspólnego z ciepłem i serdecznością. Przez cały czas siedziała wyprostowana, jadła oszczędnymi ruchami i rozmawiała z gośćmi chłodno uprzejmym tonem. Ani na moment nie przestała być dystyngowaną damą, emanującą ledwie skrywaną niechęcią do całej ludzkości.

Potem nadszedł moment rozdawania prezentów i w pokoju rozległy się piski Andżeliki oraz podziękowania reszty zgromadzonych.
– A to dla pani – oznajmiła dziewczynka, stawiając przed moją matką pudełeczko. Mama umiała się zachować, więc rozciągnęła wargi w wymuszonym uśmiechu i podniosła wieczko. W środku były ciastka. Zapachniało cynamonem w całym pokoju.
Zrobiłam je z przepisu, który znalazłam w zeszycie pani mamy – powiedziała nieśmiało Andżelika. – Proszę spróbować. Czy są takie, jak pani pamięta z dzieciństwa? Dobrze, że inni byli zajęci swoimi podarunkami, bo moja mama nie zniosłaby, gdyby ktoś zwrócił wtedy uwagę na wyraz jej twarzy. Ale ja to zobaczyłam… Zobaczyłam coś, czego u niej nie pamiętałam. I lśniący błysk w oczach, którymi szybko zamrugała.
– Są… dokładnie… takie same… – powiedziała cichym, łamiącym się głosem, kiedy spróbowała pierwszego ciastka. – Dziękuję ci, Andżeliko. To niezwykły prezent.

Oczywiście mama szybko się pozbierała i do końca kolacji była już sobą: uprzejmą, opanowaną starszą panią, która nie okazuje żadnych emocji. Ale wiedziałam, że podarunek Andżeliki coś w niej zmienił. Od tamtego dnia mama nigdy nie zasugerowała mi, że moje życie z Markiem i jego córką może być ciężkie czy trudne. Przeciwnie, zachwycała się, że spotkałam tak wspaniałego mężczyznę, i że mamy cudowną córkę. Andżelikę zaczęła traktować jak ukochaną wnuczkę jeszcze przed moim ślubem z jej tatą.

Może ludzie nie dostrzegają zmian w zachowaniu starszej, bogatej damy, która uciekła przed światem do willi za wysokim murem, ale ja widzę, że mama jest zupełnie inna niż kiedyś. Kiedy spędza czas z Andżeliką, potrafi się roześmiać, a nawet wygłupiać. Znika gdzieś jej formalny styl i staje się zwyczajną, kochającą babcią, klejącą pierogi w fartuszku z sercem na kieszonce. Każdej Wigilii myślę o tym jako o świątecznym cudzie. Małym, ledwie zauważalnym, ale absolutnie prawdziwym!

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Mama wymyśliła, że chcę ją oddać do hospicjum, a jej mieszkanie przerobić na burdel
Przez teściową nie mogłam cieszyć się ciążą. Nic jej nie pasowało...
Byliśmy zawsze zgraną rodziną. Potem pokłóciliśmy się o podział majątku

Redakcja poleca

REKLAMA