„Moja córka zginęła przez swojego kochanka. Ona była w ciąży, a on pewnie bał się konsekwencji romansu”

kobieta, która straciła ukochaną córkę fot. Adobe Stock, Robert Kneschke
„Sąd go uniewinnił, ale ja wiem lepiej. Zeznał, że oślepiło go słońce i dlatego wjechał w drzewo. Lenka chwilę wcześniej odpięła pasy. Wyleciała przez szybę, w ręku trzymała pierwsze zdjęcie USG ich dziecka. Co miesiąc, w dniu śmierci mojej córeczki staję przed jego domem”.
/ 08.11.2021 10:28
kobieta, która straciła ukochaną córkę fot. Adobe Stock, Robert Kneschke

– Wynoś się stąd. Dotarło wreszcie do ciebie?! Czego ode mnie chcesz?! To przez ciebie moja żona nie może mieć dzieci. Przez ciebie nam się nie układa. Zadowolona? Pewnie tak, co? Ale jeśli… Jeśli… – z wściekłości zachłysnął się własną śliną.

Wyglądał jak wściekły pies gotowy rozerwać swą ofiarę, ale nie bałam się go.

Czym jeszcze mógł mi zagrozić?

Jaką wyrządzić krzywdę? Postraszyć, że wywiezie mnie do lasu i zabije? Zrobił to już pięć lat temu. Wyrwał mi serce, zniszczył jedyny sens mojego życia, więc to, co stało teraz przed nim, do czego wrzeszczał jak opętany, było jedynie cieniem człowieka.

– Powiedz coś wreszcie! – nakazał. – Powiedz! – chwycił mnie za ramiona i zaczął mną mocno potrząsać.
– Bruno, nie! – jego żona starała się go odciągnąć. – Proszę… Wystarczy!

Puścił, przez chwilę stał jeszcze, nie mogąc złapać tchu, ale kiedy w jego oczach pojawiły się łzy, odwrócił się do mnie plecami i odszedł w kierunku domu. Minął gustownie wykutą w metalu furtkę i zamknął za sobą uchylone przez żonę drzwi. Teraz jej kolej. Będzie błagać o litość lub choćby zrozumienie, czy spróbuje przemówić mi do rozsądku? Zamiast tego milczała. Stałyśmy więc naprzeciwko siebie bez słowa – ja, matka jego zamordowanej kochanki i ona, jego żona.

– Nie mogę mieć dzieci – zwiesiła głowę. – Wiem, że pani córka była w ciąży, kiedy to się stało. Nie jestem głupia… – zawahała się. – Dlaczego pani nigdy się nie odzywa? Przychodzi pani każdego dwudziestego pierwszego kolejnego miesiąca, staje przed naszym domem i patrzy, a jeśli uda nam się uciec, to zostawia pani przed naszą bramą znicz. Ogromny, żebyśmy go nie przeoczyli. Czego pani oczekuje? Że odejdę od niego? Potępię go? Chce go pani ukarać, ale za co? Przecież to był wypadek. Nie powinien mnie zdradzać i spotykać się z pani córką, ale jej nie zabił.

Wyczułam, że coś złego się dzieje

Przyjrzałam się jej uważnie. Chyba wierzyła w to, co mówiła. Z pewnością pragnęła, żebym choć raz się odezwała, wyjaśniła powody swojego „irracjonalnego zachowania”, jak określiła to badająca mnie psycholog po jednej z policyjnych interwencji. Przecież łaskawy sąd uwolnił jej męża od wszelkich zarzutów, tylko ja głupia, prosta kobiecina ze wsi nie chciałam uwierzyć mądrzejszym ode mnie. Ale ja wiedziałam, że mimo wszelkich poszlak wskazujących na zwyczajny drogowy wypadek, ten drań zabił moją córkę z premedytacją.

Kiedyś, gdy śnieżyca omal nie zmiotła mnie z ulicy, żona mordercy wyszła do mnie z kocem i kubkiem gorącej herbaty. Zignorowałam ją. Nie dla jej litości tu stałam, lecz po sprawiedliwość! W końcu ona także zrezygnowała i odeszła. Zostałam sama na pustej uliczce w willowej dzielnicy. O takim życiu marzyłam dla mojej Lenki. Lepszym od mojego, z dala od ciężkiej pracy na roli, z widokami na przyszłość, dobrym mężem i gromadką dzieci.

Dlatego przepędzałam wszystkich źle zapowiadających się adoratorów i stale jej powtarzałam, że ma się uczyć, studiować, rozwijać. Najdelikatniej, jak umiałam, wskazywałam jej cel, a ona podążała w obranym przeze mnie kierunku. Poczułam, że dzieje się coś złego, kiedy zaczęła znikać z fotografii. Jakiś rok przed śmiercią jej postać na zdjęciach wychodziła coraz bardziej niewyraźna, jakby skrywała ją gęstniejąca z każdym ujęciem mgła. Koleżanki Leny twierdziły, że to wina słabnącego pola energetycznego.

Poradziły je zignorować lub naprawić przy pomocy bioenergoterapeuty. Lena wybrała to pierwsze rozwiązania, mnie jednak mgła nie dawała spokoju. Podpytywałam więc córkę, czy w jej życiu w mieście nie dzieje się coś złego. Pytałam, z kim przebywa, gdzie pracuje, kogo zna i czego się obawia. Obracała wszystko w żart albo udawała obrażoną. Szukałam więc na własną rękę.

Pytałam księdza, kobiety z kółka różańcowego, lekarzy i znachorów, aż trafiłam do fotografa. Starszego pana, który dorabiał sobie do skromnej emerytury, pomagając w zakładzie syna, który sam kiedyś prowadził.

Oślepiło go słońce. Nie wierzę w to!

On jeden ze zrozumieniem wysłuchał moich obaw, obejrzał zdjęcia i zachmurzył się, natychmiast kiedy zobaczył, o czym mówię.

– Nie uratuje jej pani – zasmucił się. – W młodości przeżyłem coś podobnego i spróbowałem stanąć na drodze przeznaczeniu, ale niczego nie wskórałem.
– Czyli grozi jej coś złego? – zadrżałam.
– Przykro mi – wyszeptał, oddając mi zdjęcia. – Naprawdę bardzo mi przykro.

Przez cały następny tydzień dzwoniłam do Leny jak szalona, błagając na wszystkie świętości, żeby na siebie uważała.

– Mamo, co też ty wymyślasz! – śmiała się z moich zabobonów.

Nawet przez telefon czuło się rozpierającą ją radość. Nie wyjawiła jednak powodu swojego szczęścia. Nie wytrzymałam, pojechałam do niej bez uprzedzenia i tak trafiłam na niego, na tego cholernego Mirka. Po pracy odwoził ją do domu. Gdy stanęli pod jej klatką, przysunął ją mocno do siebie i pocałował. Dałabym głowę, że przedtem powiedział „niczym się nie przejmuj”, bo Lena odpowiedziała mu głośno, nie przestając się śmiać, że nie może się martwić, skoro jest taka szczęśliwa. W przeciwieństwie do niej on nie wyglądał na uradowanego, ale zamknął jej usta namiętnym pocałunkiem, po czym wepchnął do klatki.

Zdążyłam tylko zobaczyć obrączkę na jego palcu. Do domu wróciłam zdruzgotana. Nie o takim zięciu marzyłam dla mojej jedynaczki. Jak mogłam jednak wybić jej z głowy miłość? Bo nie wątpiłam, że była zakochana. Kiedy minął szok, zadzwoniłam i zaprosiłam Lenę do siebie na jej ulubiony niedzielny sernik z pianką.

Nie zdążyła przyjechać, bo w czwartek on spowodował wypadek. Na prostej drodze, w piękny słoneczny dzień zjechał ze swojego pasa i uderzył autem w rosnące przy drodze drzewo. Jemu oprócz drobnych obrażeń nic się nie stało, ona tuż przed zderzeniem odpięła pas, żeby sięgnąć po torebkę z tylnego siedzenia. Torebkę, w której miała zdjęcie z pierwszego usg.

– Pani córka wyleciała przez okno. Zginęła na miejscu. Była w ciąży, patolog ustalił dziesiąty tydzień – oznajmił mi smutny policjant, zanim z rozpaczy pękło mi serce.

Proces był farsą. Kochanek mojej córki okazał się świetnie rokującym prawnikiem z rodziny adwokatów i sędziów, więc nikt nie śmiał podważyć jego zeznań. Na rozprawie wyjaśnił, że zagadany i oślepiony słońcem stracił panowanie nad kierownicą. Przyznawał się do zdrady i bardzo żałował zarówno swojego zauroczenia, jak i śmierci mojej córki. Pani sędzia poruszona jego postawą wymierzyła mu jedynie grzywnę i puściła wolno. Nawet nie zapytała o ciążę Lenki, choć policja i prokurator zgłaszali ten fakt.

Mirosław z sądu wyszedł, nie zwracając na mnie uwagi

Już nie musiał udawać skruszonego. Tylko jego żona posłała mi smutne spojrzenie, lecz nawet ona nie odezwała się do mnie słowem. Bolało mnie serce i calutkie ciało, a pustka stawała się nie do zniesienia. Dzwoniłam na komórkę Leny tylko po to, żeby usłyszeć jej głos nagrany na automat. Nie miałam powodów do dalszego istnienia, ale odebrać sobie życia też nie umiałam. Nie bałam się bożej kary ani wiecznego potępienia. Jeśli już to raczej nie chciałam odchodzić z tego świata, nie wymierzywszy sprawiedliwości. Tylko jak miałam tego dokonać?

Po wyroku pojechałam na grób Leny, jak zwykle zmiotłam niewidzialny dla innych kurz, zapaliłam znicze i wymieniłam jedne sztuczne kwiaty na drugie.

– I co teraz, córeczko? – zapytałam, siadając na ławce przy pomniku. – Co mam ze sobą począć? Jak żyć? Jak rozprawić się z tym człowiekiem? – schowałam twarz w dłoniach.

Dzień był chłodny i dżdżysty, ale po wypowiedzeniu ostatniego pytania poczułam ciepły podmuch powietrza. Coś niczym letni wicherek zmierzwiło mi włosy i otuliło szczelnie moje ciało, chroniąc je przed deszczem…

– Czujesz to, mamusiu? Czujesz? Nie bój się! Wystaw twarz na wiatr! Bo on wędruje przez świat i opowiada ciekawe historie… I pachnie, wiesz? Pachnie słońcem i morzem, górami, a nawet naszą zagrodą. Pomyśl, jaką długą drogę musiał przebyć, żeby dotrzeć do nas! – nieoczekiwanie przypomniałam sobie słowa Leny.

Miała wtedy trzynaście lat i chciała zostać meteorologiem.

– Z pewnością odkryję coś ciekawego, zobaczysz – mówiła.

Po maturze poszła na prawo, w wolnych chwilach dorabiała jako asystentka w kancelarii adwokackiej, i tak trafiła na niego. Nie zdążyła odkryć niczego, nawet smaku macierzyństwa nie poznała, choć może umarła w przekonaniu, że poznała, czym jest miłość.

– Powiedz, że mam rację, córeczko. Powiedz, że to on was zabił – poprosiłam, patrząc w zachmurzone niebo. – Powiedz, że mam jeszcze po co żyć…

Przyznaj się, to dam wam spokój

Choć był listopad, poczułam żar, jakby na niebo wzeszło gorące, lipcowe słońce. To samo, które topiło asfalt w dniu śmierci Leny. I ta odpowiedź wystarczyła mi za tysiąc słów sądowych biegłych. Stworzyłam swoje własne święta i każdego miesiąca, w dniu śmierci mojej córeczki stawałam przed domem jej kochanka. Przez długi czas stałam z przewieszoną przez szyję tekturową kartką z pytaniem: „Dlaczego zabiłeś moją córkę?”, ale kazano mi ją zdjąć pod groźbą więzienia. Zdjęłam więc, ale nie ze strachu przed karą, lecz z troski o pamięć córki, i wróciłam przed jego dom.

Mirosław K. bardzo się bał. Czułam ten strach, kiedy obserwował mnie zza firanek, gdy opuszczał od strony ulicy antywłamaniowe rolety albo dla odmiany spraszał gości i urządzał huczne pikniki. Próbował się mnie pozbyć. Straszył pobiciem i swoimi koneksjami, wyzywał od wariatek, wzywał policję, a ta nakładała na mnie grzywny. Kierowano mnie na obserwacje i psychologiczne badania, dostałam nawet zakaz zbliżania się do Mirosława K., chociaż ten wkrótce uchylono, bo chodnik nie należał do jego posesji, a ja nie zachowywałam się agresywnie.

Zresztą coś musiało się zmienić w ciągu ostatnich dwóch lat, bo policja przestała przyjeżdżać na każdego jego zawołanie, a on coraz częściej wybiegał do mnie wściekły i rozżalony, nie mogąc się schować za plecami funkcjonariuszy. Stoję tak już piąty rok, każdego dwudziestego pierwszego dnia miesiąca. Stoję i czekam, aż się przyzna, powie otwarcie, że nie kochał mojej córki, nie chciał ich dziecka i dlatego postanowił ich oboje zabić. Czekam na sprawiedliwość, choć z tego, co słyszę, ona i tak już go dosięga. Nie mają upragnionego potomstwa i mimo gór pieniędzy nie mogą temu zaradzić. Wiem, że jedno jego szczere przepraszam, jedna łza uroniona przy grobie mojego dziecka odmieniłaby ich los i zwolniłaby mnie z posterunku. Ale póki on nie zrozumie, jakim jest bydlakiem, nie będzie szczęśliwy. A ja stąd nie odejdę, bo wiem, że matczyna intuicja mnie nie myli. 

Czytaj także:
Straszne czasy nastały. Mężczyzna nie może być miły dla dzieci, bo posądzą go o nie wiadomo co
Przez 11 lat byłem samotnym ojcem. Gdy odnalazłem miłość, córka błagała, żebym się nie żenił
W wieku 60 lat wreszcie poczułam się dorosła. Wzięłam rozwód, założyłam konto w banku

Redakcja poleca

REKLAMA