– Czemuś taka blada? – słyszę głos koleżanki, z którą czekam na tramwaj. – Źle się czujesz?
Schowałyśmy się przed deszczem pod kolorową markizą osłaniającą okna kawiarni. Przez szybę widzę stolik, a przy nim… Nie, to niemożliwe!
– Zaraz zemdlejesz – koleżanka podtrzymuje mnie mocno, bo faktycznie kręci mi się w głowie. – Zobaczyłaś ducha?
Ma rację. Zobaczyłam… ducha, zmorę, upiora, wampira, przekleństwo! Mój koszmar od wielu lat, od upalnego sierpnia 1988, kiedy na plaży pod Mielnem uwiódł mnie chłopak, w którym się zakochałam, pierwszą, wielką miłością. Młody, przystojny mężczyzna siedzący przy oknie wygląda tak samo, ale niemożliwe, żeby to był on, chociaż… oczy ma identyczne. W tych oczach tonie kobieta, na którą on patrzy zachłannie i pożądliwie.
Tą kobietą jest moja córka
Miałam wtedy osiemnaście lat. Byłam naiwna i strachliwa, ale z nim nie bałam się niczego. „Nocny spacer we dwoje, po pustej plaży? Czemu nie?!” – myślałam. „Z takim silnym, opiekuńczym, kochanym, najmilszym i najlepszym, nic złego nie może mi się stać!”. Do głowy mi nie przyszło, że to właśnie on złamie mi serce! Znaliśmy się tydzień. Uważałam, że to wystarczająco długo, aby poznać człowieka na wylot. Przecież tyle ze sobą tańczyliśmy, mocno przytuleni, tyle rozmawialiśmy o książkach, filmach, szkole i naszych planach…
Podarował mi malutkiego, pluszowego misia. Mówił, że takiej mądrej i ładnej dziewczyny jeszcze nie spotkał. A ja nigdy wcześniej nie byłam taka szczęśliwa! Całował mnie i mówił wiersze: „Pani pachnie jak tuberoza…” – szeptał, a ja nie wiedziałam, co to jest tuberoza, więc biegłam do biblioteczki w domu wczasowym i przeglądałam słowniki. Pachniałam zwyczajnie, różowym mydełkiem, które się kruszyło i zmieniało kolor, ale po takich słowach czułam się, jak wielka dama, wykąpana w najdroższych perfumach! Mieliśmy dla siebie jeszcze tylko dwa dni.
To miał być pożegnalny spacer. Zapowiadali pogorszenie pogody, deszcze, niską temperaturę, ale ten wieczór był jeszcze ciepły i bezwietrzny. Morze lśniło jak lustro, w którym odbijał się wschodzący księżyc…
Sam akt był przepiękny. Było romantycznie, szeptaliśmy sobie wyznania miłości. Ale tuż po zbliżeniu, facet przestał się mną interesować. Stał się zdystansowany, milczący. Odprowadził mnie do domu, pożegnał się ze mną i więcej nie zadzwonił. Wstawałam, chodziłam do pracy, jadłam, piłam, sprzątałam, ale w środku nic nie czułam. Nigdy i nikomu nie powiedziałam, że oddałam się mężczyźnie, który zwyczajnie chciał jedynie się ze mną przespać. Wróciłam do szkoły, zdałam maturę, ale na studia nie poszłam. Nie chciało mi się.
Dopiero, kiedy urodziła się Martyna, obudziłam się. Zaczęłam żyć na nowo! Tamtego chłopaka nigdy więcej nie spotkałam, ale jego twarz odbiła się w moim mózgu jak na kliszy. Wszystko pamiętałam, zarys jego brwi, włosy, wąsy, bardzo wtedy modne, silne ramiona i ręce. Każdy mężczyzna, z którym później szłam do łóżka pytał: „Czego się boisz? Jesteś taka sztywna”. Kiedy ojciec Martyny powiedział, że odchodzi, byłam zadowolona.
Miałam córkę, po co mi był chłop w domu?
– Nigdy ci na mnie nie zależało – stwierdził na koniec i miał rację...
Martyna przywróciła sens moim dniom i nocom, dzięki niej znowu się uśmiechałam, cieszyło mnie słońce, smakowało jedzenie. Spędzałam z nią każdą wolną chwilę, starałam się, żeby niczego jej nie brakowało, żeby chodziła do dobrej szkoły, żeby się uczyła języków, zrobiła prawo jazdy, żeby była mądra i samodzielna. Na moje szczęście Martyna nie była jak niektóre dziewczyny, rozwydrzona i latająca za chłopakami. Nie umawiała się na randki, wolała czytać książki.
Skończyła studia z wyróżnieniem, dostała świetną pracę. Byłam z niej naprawdę dumna! Wkurzałam się, gdy sąsiadki, znajome i kuzynki pytały, czemu ona nie ma chłopaka? „Spotyka się z kimś”? „Jest sama”? „Dziwne, taka fajna babka!”. Jakby o wartości kobiety decydowało to, czy ma przy sobie mężczyznę! Mogła kierować autobusem, latać odrzutowcem, zarządzać wielką firmą albo bankiem, a one tylko: „Czemu nie ma chłopa?”, „Coś z nią musi być nie tak!”. Tłumaczyłam jej:
– Nie spiesz się, zawsze zdążysz zgłupieć, bo miłość to zwyczajna głupota! Baw się, poznawaj świat, podróżuj. Co poznasz, to twoje. Nikt ci tego nie odbierze!
Wiedziałam, że w końcu znajdzie kogoś odpowiedniego, wyjdzie za mąż, urodzi dzieci i będzie szczęśliwa. Dlatego ucieszyłam się, kiedy powiedziała, że jej szef wyraźnie ją adoruje, zaprasza na koncerty i do teatru, traktuje poważnie i z szacunkiem. Był sporo starszy, niezbyt atrakcyjny fizycznie, ale miły i mógł zapewnić Martynie wygodne, dostatnie i spokojne życie. Jedno tylko mnie trochę niepokoiło; Martyna w jego towarzystwie była smutna, wyglądała, jakby się nudziła i miała wszystkiego dosyć.
– Nie mogę, mamo – mówiła. – Szczęka mi się przy nim zwichnie od ziewania. To jest porządny gość, ale chyba nie dla mnie…
– Nie przesądzaj – tłumaczyłam. – Życie we dwójkę to nie kino! Na słodkich słówkach zupy nie ugotujesz, miłością nie zapłacisz czynszu i rachunków. Bądź rozsądna!
Widziałam, że się ze mną nie zgadza. Doszło do tego, że coraz rzadziej mi o sobie mówiła, na moje pytania odpowiadała: „Jest dobrze, wszystko mam pod kontrolą, nie martw się”, albo: „mamo, jestem już duża, potrafię żyć samodzielnie!”. Było mi przykro, bo po raz pierwszy wyraźnie coś ukrywała, miała jakieś tajemnice i nie chciała o nich ze mną gadać. I nagle – poweselała… Rozjaśniła włosy, miała teraz blond fryzurę do ramion, wyglądała w niej bardzo ładnie.
Czułam, że za tym wszystkim coś, albo ktoś stoi, ale nie chciałam naciskać… Gdybym jej nie zobaczyła przez okno tej kawiarni, nie miałabym o niczym pojęcia! Ale mężczyzna, z którym była, zdarł skórę z mężczyzny, który złamał mi serce. Wyglądał, jak jego młodszy brat lub… syn? Czekałam cały wieczór, żeby porozmawiać, wytłumaczyć jej, że nie może poważnie myśleć o tym człowieku, że jej nie pozwalam na tę znajomość, że po moim trupie!
Nie wróciła na noc
Zadzwoniła około dwudziestej drugiej. Głos miała wesolutki, jakby przed chwilą spotkało ją coś przyjemnego.
– Nie czekaj na mnie – powiedziała. – Będę dopiero jutro, a może i pojutrze. Całuski, pa, pa!
Leżałam w ubraniu na kanapie i czułam się znowu tak, jak wtedy na mokrej plaży... niekochana, zdradzona, upokorzona przez najbliższą mi i najbardziej kochaną istotę pod słońcem. Przez kogoś, komu bezgranicznie ufałam, kto nie mógłby mi zrobić nic złego. Przez kogoś, kto mi niespodzianie wbił nóż, prosto w serce! Wiem, że to ciężkie słowa, ale znowu mój świat się roztrzaskał na kawałki. Do jej powrotu tak leżałam. Wstawałam tylko do łazienki i żeby się napić wody, bo język miałam, jak z suchego drewna. Przestraszyła się, kiedy mnie zobaczyła…
– Mamuś, no co ty wyprawiasz? – zawołała. – Nie możesz mnie tak traktować. Nie mam osiemnastu lat!
Faktycznie, lat miała więcej, ale nie miała pojęcia, co się przytrafiło jej osiemnastoletniej matce, która też myślała, że jest mądra i dorosła.
– Siadaj – powiedziałam. – Kim jest ten facet?
– Facet? O kogo ci chodzi?
– Nie kłam. Widziałam cię. Muszę wiedzieć, skąd go znasz i co o nim wiesz?
– Wszystko wiem. Znam go krótko, ale bardzo dobrze. Nadajemy na tych samych falach, rozumiemy się bez słów.
– Lubicie te same książki, filmy, aktorów, piosenki, nawet kolory...?
– Owszem, skąd wiesz?
– Recytuje ci wiersze?
– Jakbyś przy tym była. Jesteś jasnowidzem?
– Nie jestem. Znam życie, po prostu. To banał!
– Wcale nie! – oburzyła się. – Żaden banał. On jest jedyny w swoim rodzaju, drugiego takiego nie ma!
Patrzyła na mnie oczami błyszczącymi szczęściem i opowiadała o swojej miłości. Dowiedziałam się, że się urodził parę lat przed nią, jest wdowcem, z dwójką małych dzieci, że żona mu zmarła przed trzema laty, że bardzo cierpiał, ale teraz wychodzi z dołka.
– Również dzięki mnie! – chwaliła się. – Pomagam mu, jak tylko potrafię. Dzieciaki są cudowne, lubią mnie i ja też je uwielbiam!
– To on nie ma rodziny? – zapytałam. – Właściwie nie ma. Jego mama też nie żyje, teściowie są starzy i mocno schorowani, rodzeństwa nie miał…
– A jego ojciec? – pytałam dalej. – Z ojcem ma jakiś problem, nie utrzymuje z nim kontaktów. Nie dogadują się, podobno zawsze tak było. Zresztą on daleko mieszka, gdzieś na Wybrzeżu.
– Czemu się nie dogadują?
– Nie wiem. Nie pytałam. Czuję, że to dla niego bolesna sprawa, nie chcę się w to wcinać. Może sam mi kiedyś powie?
– A jeśli nie powie? Może jakaś patologia się za tym kryje?
– Mamo, ale to nie jest ważne! Co tam jakieś problemy i sprawy z przeszłości!
Było, minęło…
– To wszystko pestka, bzdura w porównaniu z tym, że się kochamy!
– A kochasz go? Jesteś pewna?
– Jak niczego na świecie! Umarłabym, gdyby coś się popsuło między nami. Czuję, że nigdy już nie przeżyję większej miłości. Zostawiłabym dla niego wszystko…
– Mnie też? – pytam, chociaż znam odpowiedź.
– Też. Nie gniewaj się. Mam nadzieję, że nie będę musiała, ale gdybym miała wybierać między wami, pójdę za nim. Rozumiesz mnie?
Patrzy na mnie szczerymi, ufnymi oczami i nawet nie podejrzewa, jak blisko jest takiej możliwości, że będzie musiała się opowiedzieć, po którejś stronie. Słabo mi się robi na myśl, że mogę kiedyś stanąć twarzą w twarz ze swoim byłym, na przykład podczas ślubu naszych dzieci… Więc jeszcze raz próbuję…
– Córeńko, proszę, zastanów się! Może ten ojciec ma coś na sumieniu, może to zły człowiek, który kogoś skrzywdził?
– I co z tego? Ojciec to ojciec! Ja ze swoim tatą też prawie się nie widuję, bo ty tak zdecydowałaś. Nie pytałaś mnie o zdanie…
– Brakuje ci ojca?
– Trochę tak, ale to jest do naprawienia. Mam zamiar mu przypomnieć, że ma dziecko.
Boże, gdzie ja miałam oczy?
Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, że wystarczam swojej córce. Do głowy mi nie przyszło, co ona naprawdę myśli. Nie zauważyłam, że moja mała dziewczynka stała się zdecydowaną, pewną siebie kobietą, która wie, co dla niej dobre. Już mnie nie posłucha, nie mam na nią wpływu… Martyna spostrzega, że źle się czuję. Każe mi usiąść, przynosi herbatę, podsuwa stołeczek pod nogi.
– Uspokój się, mamo – prosi. – Będzie, co ma być. Myśl wyłącznie o tym, że jestem szczęśliwa. Zawsze mówiłaś, że tylko na tym ci zależy.
– To się może zmienić, nie znasz przyszłości...
– Ty także nie znasz. I dobrze. Żyjmy tym, co jest, ciesz się razem ze mną!
Przypominam sobie, jak sterczałam pod tym kawiarnianym oknem i patrzyłam na jej czułe gesty, na dłoń dotykającą jego policzka… Taka była wtedy piękna, promieniała, świeciła dobrym światłem. Miałam to gasić? Więc ją przytuliłam i obiecałam, że nie będę się wtrącała. Powiedziała: „było, minęło”, ale dla mnie nic nie minęło. To wspomnienie wciąż boli, jak źle zaleczony ząb. Zatruwa mnie, odbiera radość życia. Trzeba to paskudztwo wyrwać z korzeniami!
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”