„Moja córka okradała chorych i zarabiała fortunę. Myślałam, że pomaga im z dobroci serca, a ona robiła coś tak haniebnego”

Mąż uważał, że kobieta nie powinna pracować fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Skończyła naukę i podjęła pracę, jednocześnie nadal udzielając się jako wolontariuszka. Spędzała w szpitalu i w hospicjum mnóstwo czasu, chodziła także do prywatnych domów, nie biorąc za to ani grosza. Przyznam, że w końcu zaczęło mnie to trochę niepokoić. Przecież pracowała ponad siły! Anioł, a nie dziecko, myślałam naiwnie”.
/ 20.04.2023 19:15
Mąż uważał, że kobieta nie powinna pracować fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Zawsze szczerze podziwiałam moją córkę. W wieku dziewiętnastu lat przeszła bowiem przez rzeczy, z którymi nie dałaby sobie rady niejedna dorosła osoba. Jej ukochany chłopak, Marek, pierwsza wielka miłość, młodo zmarł. Był takim silnym, wysportowanym chłopcem. Kiedy złamał rękę na treningu siatkówki, wyglądało to na zwyczajny wypadek. Ot, po prostu pęknięta kość... Nikt jeszcze wtedy nie podejrzewał niczego złego, nawet lekarz na pogotowiu, który po prostu wsadził mu rękę w lekki gips. Dopiero starszy doktor, do którego Marek poszedł zdjąć opatrunek, jeszcze raz obejrzał dokładnie zdjęcie rentgenowskie i zaniepokojony zlecił dalsze badania. Wykrył raka, ale ten był już w takim stadium rozprzestrzeniania się po organizmie, że Marek odszedł z tego świata w niespełna rok.

Madzia trwała przy nim do końca

Opiekowała się nim naprawdę ofiarnie, przychodząc do jego domu, kiedy czasem z bólu już jej nawet nie poznawał. Cierpiał straszne bóle, które mogły uśmierzyć tylko silne tabletki. Jakże ja współczułam temu chłopcu i jak bardzo byłam poruszona zachowaniem mojej córki. Sądziłam, że kiedy Marek odszedł na dobre, Madzia będzie miała dosyć patrzenia na cierpienie. Ale ona myślała o tym wszystkim zupełnie inaczej. Nagle zaskoczyła mnie swoją decyzją o tym, że będzie chodziła do hospicjum, jako wolontariuszka.

– Dziecko, to poważna sprawa! – wykrzyknęłam. – Tam jest tyle ludzkiego nieszczęścia, na które będziesz musiała patrzeć. A poza tym, czy znajdziesz na to czas? Przecież jeszcze się uczysz…

– Wiem, mamo, ale czuję, że naprawdę mogę pomóc tym ludziom. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to jest dla nich ważne, że ktoś się nimi interesuje. Czasami nawet nie trzeba z nimi rozmawiać, czy czytać im książki. Wystarczy, że się siedzi przy ich łóżku, że się z nimi jest – wyjaśniła mi Magda z mocą.

Wiedziałam, że w żaden sposób jej nie zatrzymam. Nie mogłam tego zrobić ani z moralnego punktu widzenia, ani prawnie. Skończyła już przecież osiemnaście lat, była dorosła i sama odpowiadała za swoje czyny i wybory.

– Jesteś niesamowita – powiedziałam tylko córce, zastanawiając się, po kim ona odziedziczyła taką szlachetność.

Może po mojej babci, a swojej prababce, która w czasie wojny pracowała w szpitalu polowym i pomagała w jego ewakuacji, chociaż przecież mogła uciec wcześniej z płonącego miasta, jak zrobiło wiele jej koleżanek. Wiem, że Madzia była bardzo lubiana w hospicjum. Lekarze i pielęgniarki, którzy czasami dzwonili do nas do domu, aby ustalić z nią jakieś dyżury, dawali mi to do zrozumienia. Po jakimś czasie moja córka zaczęła chodzić nie tylko do przyszpitalnego budynku, ale i do prywatnych domów, w których przebywało wielu pacjentów.

– Tak jest dla nich lepiej, kiedy są u siebie, z rodziną – tłumaczyła mi Madzia. – Szpitalna sala, żeby nie wiem jak dobrze była wyposażona i ze świetną obsługą, nie zastąpi nigdy własnych czterech ścian. W domu pacjenci często odzyskują spokój, godzą się z wyrokami losu, których nie mogą zmienić. A poza tym, jeśli tylko mają na to siły, mogą się oddawać swoim ulubionym zajęciom. Zobacz tylko…

Córka pokazała mi piękne drzewko, które wyglądało jak zrobione ze szlachetnych kamieni. Dopiero kiedy przyjrzałam mu się z bliska, zobaczyłam, że wykonano je z bakalii!

Pachniało tak pięknie, owocami i ciastem…

– To zrobiła jedna z moich podopiecznych. Kiedyś pracowała jako architekt, jest uzdolniona plastycznie! Szkoda, że choroba zabiera takich ludzi – powiedziała mi Madzia wyraźnie poruszona.

Nie zdziwiło mnie, kiedy po maturze moja córka zdecydowała się kształcić w kierunku opieki nad chorymi.

Nie zostanę lekarzem, choćbym chciała. Patrzę na siebie realnie i wiem, że jestem za głupia na takie ciężkie studia, nie podołam im. Ale pielęgniarką mogę zostać – usłyszałam od niej.

Starałam się nie komentować jej wyboru, choć wiedziałam, że ten zawód to ciężki kawałek chleba. Miałam zresztą wrażenie, że ona zdaje sobie z tego sprawę i się nie boi. Skończyła naukę i podjęła pracę, jednocześnie nadal udzielając się jako wolontariuszka. Spędzała w szpitalu i w hospicjum mnóstwo czasu, chodziła także do prywatnych domów, nie biorąc za to ani grosza. Przyznam, że w końcu zaczęło mnie to trochę niepokoić. Przecież pracowała ponad siły! Taka ilość godzin spędzonych na nogach, w stresie powaliłaby niejednego. A poza tym, nie ukrywam, myślałam także o pieniądzach.

– Wiesz, kochanie, że chciałabym ci nieba przychylić, ale nie jesteśmy z tatą bogaci. Nie zapewnimy ci mieszkania, będziesz musiała sama się o nie postarać. Jak chcesz to zrobić z pielęgniarskiej pensji? – zdecydowałam się któregoś dnia porozmawiać z Magdą poważnie. – Żebyś jeszcze brała prywatnie płatne dyżury przy chorych, to rozumiem. Ale ty to wszystko robisz charytatywnie! To bardzo piękna idea, ale swoich ideałów nie włożysz do garnka.

Było jeszcze coś oprócz pieniędzy, co spędzało mi sen z powiek. Otóż po śmierci Marka moja Madzia nie związała się na serio z żadnym chłopakiem.

Rozumiem, że tamtego bardzo kochała

Ale była zdecydowanie za młoda, aby poświęcić się na ołtarzu miłości. Tym bardziej, że jest moją jedyną córką, a ja bardzo chciałabym kiedyś zostać babcią.

– Miłości nie da się zaprogramować. Ona sama przychodzi, albo i nie… – odparła mi moja córka.

– Bardzo piękna filozofia, ale żeby miłość mogła przyjść, trzeba jej dać chociaż minimalną szansę! A ty gdzie chcesz poznać jakiegoś faceta, skoro ciągle masz do czynienia tylko z takimi, którzy… – zawahałam się, jak to ująć, że są chorzy, a potem dodałam – nie rokują nadziei na przyszłość.

Magda próbowała mnie uspokoić.

– Obiecuję ci, mamo, że wszystko będzie dobrze. I z pieniędzmi, i z facetem – powiedziała. – Wiem, co robię.

Nie byłam tego taka pewna, ale musiałam jej wierzyć. Nie miałam wyjścia, nie mogłam jej przecież zmusić ani do zakochania się, ani do zarabiania pieniędzy. Nie sądziłam nawet, że właściwie powinnam była ją nie tyle przymusić do czegoś, co przed czymś powstrzymać! Tyle się we współczesnym świecie mówi o narkotykach. Nigdy w życiu bym nie podejrzewała o nie mojej córki. Ani o to, że je bierze, ani o to, że je… sprzedaje. Kiedyś zobaczyłam u niej jakieś tabletki, ale powiedziała mi, że to witaminy.

– Powinnaś się zdrowiej odżywiać i więcej spać, a nie łykać witaminy! – powiedziałam jej i byłam zadowolona, że przyznała mi rację.

Więcej już nigdy nie zobaczyłam, aby miała w swoich rzeczach tabletki. Sądziłam więc, że mnie posłuchała, a ona po prostu tylko lepiej się maskowała. I jak się później okazało, okłamała mnie. To nie były bowiem żadne suplementy diety, ani witaminy, tylko… silne leki, które kradła pacjentom ze szpitala! Uświadomili mi to boleśnie policjanci, którzy pewnego dnia weszli do mojego domu z nakazem przeszukania. Znaleźli nie tylko większą ilość tabletek, ale i zarobione na nich pieniądze, których moja córka przezornie nie trzymała w banku, na koncie. Ona je pakowała do… pluszowego miśka! Kiedy to zobaczyłam, myślałam, że zemdleję. Zrozumiałam bowiem dopiero wtedy, dlaczego Magda tak się zdenerwowała, gdy jej powiedziałam, że ten misiek jest stary i sypie się z niego gąbka.

– Trzeba go wyrzucić – zasugerowałam, jeżdżąc odkurzaczem po dywanie.

– Wyrzucić? Nigdy! To moja ukochana maskotka! Dostałam ją przecież od Marka i zachowam, choćby się już kompletnie rozpadła! – zaczęła histeryzować, a mnie zrobiło się głupio i odpuściłam.

Proponując jej wyrzucenie misia, kompletnie nie pamiętałam, że dał go jej zmarły ukochany. Ale dla mojej córki to nie była żadna pamiątka, tylko… sejf! Poraziła mnie jej bezduszność i perfidia. Okazało się bowiem, że jej dobroć i współczucie dla ludzi chorych nie było żadnym poświęceniem, tylko brutalnym wyrachowaniem. Ona ich zwyczajnie okradała z ich leków! Zabierała im je, zmniejszając im tym samym zapisane przez lekarzy dawki i skazując na ciągłe cierpienie. A potem tabletki sprzedawała.

– Chodzą po 60–70 złotych – dowiedziałam się od policjantów.

W miśku było… 35 tysięcy złotych! Boże, jak ja wychowałam swoje dziecko?

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA