„Moja córka miała głos jak prawdziwy anioł. Gdyby nie rodzinna tragedia, dzisiaj spałabym na pieniądzach”

małżeństwo, tragedia rodzinna fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Zatkało mnie z wrażenia, nóż i kanapka wypadły mi z ręki. Rzuciłam się do niej, zaczęłam ją całować, ściskać i generalnie się cieszyć, a mąż pognał po aparat fotograficzny oraz kamerę wideo, żeby uwiecznić ten moment. I nagraliśmy pierwsze słowa Karolci, żeby udowodnić sobie i innym, że jednak potrafi mówić”.
/ 03.06.2023 08:00
małżeństwo, tragedia rodzinna fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

Zawsze chciałam mieć dziecko. A nawet całą gromadkę. Niestety, los nie był aż tak łaskawy. Wyszłam za mąż w wieku lat dziewiętnastu. Ludwik był starszy ode mnie o piętnaście lat, ale pobraliśmy się z miłości.

Oboje kochaliśmy muzykę. Ja byłam córką nauczycielki muzyki, a Ludwik miał w naszym miasteczku niewielki zakład, w którym produkował skrzypce i wiolonczele. W jego rodzinie to była tradycja od pokoleń – wspaniałe instrumenty robili jego pradziad, dziad, ojciec. Podobno w okolicznych lasach rosły najlepsze drzewa do ich wytwarzania. Po instrumenty, ręcznie robione, ustawiały się kolejki muzyków z całego świata.

Rok po ślubie przyszła na świat nasza córka

Po porodzie dowiedziałam się, że nie będę mogła mieć więcej dzieci. Bardzo to przeżyłam, ale jednocześnie cieszyłam się, że ma przynajmniej to jedno.

Mąż uparł się, żeby dać córce imię po jego babci – Teodora. Nie było to wówczas modne imię, ale w końcu uległam. Umówiliśmy się, że na drugie damy jej Karolina i na co dzień tym właśnie imieniem będziemy ją wołać. Karolka była nad wyraz spokojnym dzieckiem, nie płakała, wykrzywiała tylko buzię, a ja wówczas wiedziałam, że ma kolkę albo mokro w pieluchach.

Czas płynął, a ja zaczęłam się niepokoić, że być może jest z nią coś nie tak, bo nie mówiła. Mruczała, gaworzyła, śmiała się, ale nie mówiła. Długo nie usłyszałam z jej ust ani jednego normalnego słowa, zwłaszcza tego z takim utęsknieniem wyczekiwanego – „mama”.

A kiedy prosiłam ją, żeby coś powiedziała, patrzyła na mnie tylko zdziwionym wzrokiem, jakby w takiej czynności nie widziała sensu.

Kiedy miała rok, poszłam z nią do foniatry. Ten przeprowadził badania i uspokoił mnie, że fizycznie Karolci nic nie dolega.

Po prostu mała nie ma ochoty mówić, i tyle

– Jak będzie miała coś ważnego do powiedzenia, to się odezwie – zapewnił mnie lekarz z uśmiechem. – Widzi pani, medycyna odnotowała wiele przypadków, gdy dzieci zaczynały mówić w wieku dwóch, a nawet trzech lat. Jeśli to panią pocieszy, to mogę powiedzieć, że niektóre osoby po prostu tak mają i nic się na to nie poradzi.

Lekarz miał rację. Pewnego poranka, niedługo po trzecich urodzinach Karolinki, jak zwykle usiedliśmy wspólnie do śniadania. Kiedy przygotowywałam dla małej serek, ta nieoczekiwanie spojrzała na mnie i powiedziała wyraźnie:

– Chcę parówek.

Zatkało mnie z wrażenia, nóż i kanapka wypadły mi z ręki. Rzuciłam się do niej, zaczęłam ją całować, ściskać i generalnie się cieszyć, a mąż pognał po aparat fotograficzny oraz kamerę wideo, żeby uwiecznić ten moment. I nagraliśmy pierwsze słowa Karolci, żeby udowodnić sobie i innym, że jednak potrafi mówić. Niepotrzebnie.

Od tej pory małej buzia się nie zamykała

Albo mówiła, albo śpiewała. Nieustannie. Okazało się bowiem, że to jej mruczenie niemal od kołyski było właśnie śpiewaniem. I to niezwykłym!

Jak wspomniałam, mąż i ja dzieliliśmy pasje muzyczne. Kochaliśmy muzykę poważną. Właściwie innej nie słuchaliśmy, jedynie klasyki z płyt. Beethoven, Haydn, Czajkowski. Chopin. Schumann. Jedynym wielkim  nieobecnym w naszym domu był Mozart. Dlaczego? W rodzinie męża pod koniec XIX wieku doszło do sporu między muzykami austriackimi a pradziadkiem mojego Ludwika.

Praszczur chciał więcej pieniędzy za wykonane instrumenty, tamci zaś, szukając pretekstu do zaniżenia ceny, utrzymywali, że instrumenty nie wydają z siebie idealnego dźwięku. Wówczas krewki przodek męża zniszczył wszystkie instrumenty i zakazał rodzinie tykania w jego domu czegokolwiek, co austriackie, pod karą klątwy.

Najpierw nikt nie uwierzył w tę klątwę, ale wkrótce okazało się, że każdy instrument zrobiony na zamówienie kogoś z Austrii okazywał się wadliwy. To samo działo się, gdy w domu grano austriacką muzykę, zwłaszcza Mozarta. Nauczeni doświadczeniem lutnicy musieli więc przestrzegać zakazu.

Oboje z mężem kochaliśmy Mozarta, więc jak tylko wyjeżdżaliśmy z domu, w samochodzie słuchaliśmy kaset z jego muzyką.

W domu nieustannie grała muzyka

Nic więc dziwnego, że Karolcia cały czas nuciła sobie coś pod nosem. Jednak pewnego dnia, kiedy córeczka usadzała lalki wokół małego stolika, urządzając dla nich  „spotkanie przy herbatce”, stanęłam w progu pokoju i po raz pierwszy wsłuchałam się w to, co nuciła pod nosem. I osłupiałam.

Nie był to Bach czy Chopin. Nie były to też jakieś jej „kompozycje” czy piosenki przyniesione z przedszkola. To był Mozart. Karolka nuciła arię Konstancji, jednej z bohaterek opery „Uprowadzenie z seraju”.

Gdyby to był fragment „Eine kleine Nachtmusik” lub „Wesela Figara”, nie byłabym tak zdziwiona, bo często te utwory towarzyszyły nam w samochodzie, kiedy z małą jechaliśmy do dziadków. Ale „Uprowadzenie z Seraju?” Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tego słuchaliśmy. Skąd znała tę melodię? I w dodatku ani trochę nie fałszowała!

– Kochanie, umiesz nucić takie ładne piosenki – powiedziałam przy obiedzie, uprzedzając wcześniej męża, w czym rzecz. – Zaśpiewałabyś dla nas jakąś?

Po namyśle Karolcia, która wówczas miała pięć lat, wyszła na środek pokoju, ukłoniła się, jakby właśnie stanęła na scenie, i zaśpiewała fragment jednej z arii wykonywanych na początku „Uprowadzenia z seraju” przez pokojową hrabiny. Mąż i ja spojrzeliśmy na siebie zaszokowani.

Kiedy skończyła, ponownie dygnęła, a my zaczęliśmy bić brawo. Wyraźnie to się jej spodobało.

– Skąd znasz tekst i melodię tej arii? – spytał Ludwik wziął małą na kolana.

– Nie wiem – córka wzruszyła ramionami. – Umiem też inne. Chcecie posłuchać?

Znała wiele arii

Właściwie ich fragmenty. Wszystkie były partiami kobiecymi, zawsze sopran. Śpiewała po niemiecku, choć nie rozumiała, co śpiewa… Nigdy przecież nie uczyła się niemieckiego! Uznaliśmy, że ma słuch absolutny i po prostu nauczyła się tych fragmentów, słuchając muzyki w aucie.

Pomyśleliśmy, że jeśli kiedyś będzie tego chciała, wyślemy ją do szkoły muzycznej.

Kiedy Karolcia poszła wreszcie do szkoły i nauczyła się pisać, kiedyś po lekcjach przyszła do mnie z zeszytem, na którego okładce przed nazwiskiem widniało jej pierwsze imię, „Theodora”, zapisane z niemym „h”, a druga litera „o” była przekreślona ukośnikiem, który przypominał trochę literę „L”.

– Hm, dlaczego tak napisałaś swoje imię? – spytałam ją zdumiona.

– To mój podpis artystyczny – odparła. – Przecież każda śpiewaczka musi taki mieć.

– Chcesz być śpiewaczką?

Mała spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Mamusiu, ja już nią jestem – oznajmiła mi pewnym siebie głosem.

Zaczęłam więc szukać jakiejś możliwości, żeby uczyła się śpiewu, zanim będzie na tyle duża, by pojechać do szkoły do dużego miasta.

Ale nasze plany spaliły na panewce

Rok później zdarzyła się tragedia. Nasza Karolcia umarła. Złapała grypę, potem wdały się powikłania i mała zgasła w ciągu dwóch tygodni. Los zatopił nóż w moim sercu.

Pamiętam, kiedy podczas nabożeństwa pogrzebowego stałam nad grobem córki, spojrzałam na nazwisko przodka Ludwika, który też został pochowany w grobowcu rodzinnym. Przyszło mi wówczas do głowy, że właśnie w ten sposób zadziałała jego klątwa.

Bo choć Ludwikowi jego instrumenty zawsze wychodziły idealnie, to przecież nasza córka śpiewała Mozarta, więc musiała być za to kara… Przed jej śmiercią nie przejmowaliśmy się tym Mozartem. Uznaliśmy, że klątwy tak naprawdę nigdy nie było, a dawny strach przerodził się w rodzinną legendę.

A teraz moja córeczka nie żyła. Nieprzytomna z bólu i rozpaczy przeklęłam wówczas w myślach pradziadka męża. Jego głupotę i okrucieństwo. Oskarżyłam go o zabicie mi dziecka i zażądałam, żeby mi je zwrócił.

Jak? To już jego problem

Nie pamiętam tego, ale mąż mi powiedział, że płakałam i krzyczałam nad grobem, oskarżając jego przodka. W końcu zemdlałam. Miałam wylew. Przytomność wróciła mi dopiero tydzień później. Na szczęście skutki wylewu cofnęły się po kilku miesiącach.

Ale moja dusza cierpiała przez wiele lat. Chodziłam na zajęcia terapeutyczne, które pozwalały mi oswoić się z tą wielką życiową stratą. Nie do końca jednak chciałam, żeby mnie „wyleczono”. Cierpienie było wszystkim, co mi po Karoli pozostało.

Minęło 26 lat, a ja ani razu nie słuchałam Mozarta. Nie mogę go znieść. Mam poczucie, że to on odebrał mi córeczkę.

Czytaj także:
„Zorganizowałam w szkole słodki Dzień Dziecka. Nie spodziewałam się, >>madki<< rzucą się na mnie z pretensjami”
„Moje małżeństwo było jak złota klatka. Nie kochałam męża, ale lubiłam luksus. Byłam zbyt chciwa, by odejść”
„Narzeczony zagroził, że odejdzie, jeśli pójdę do pracy. Mówi, że moim celem jest rodzenie mu dzieci, a nie kariera”

Redakcja poleca

REKLAMA