„Mój wygląd był dla mnie przekleństwem. Los odmienił się, gdy uratowałem komuś życie”

zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61
„Dla mnie podpisanie się nie swoim, tylko cudzym nazwiskiem, to zwyczajne przestępstwo, jak kradzież. Kto tego nie rozumie, pozostaje mu wzruszenie ramionami, a ja swoich zasad nie zmienię! Tak myślałem do ubiegłego tygodnia, kiedy dostałem telefon od koleżanki, która jest pielęgniarką”.
/ 01.11.2023 18:33
zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61

Czego się nie robi dla wielkiej sprawy, jaką jest ratowanie czyjegoś życia?! Ja na przykład złamałem swoje święte zasady...

Można powiedzieć, że jestem sobowtórem

Mam pewną „przypadłość”, która w życiu przysparza mi wiele zabawnych, ale i irytujących sytuacji. Mianowicie jestem szalenie podobny do aktora, który gra główną rolę w popularnym serialu medycznym. A przyjaciele twierdzą, że z wiekiem to podobieństwo jeszcze się pogłębia.

Ponieważ jest to serial, który w polskiej telewizji można oglądać od wielu lat, więc nie zliczę, ile razy byłem „rozpoznawany” na ulicy. Tytułowano mnie przy różnymi imionami, i na nic nie zdawały się moje zapewnienia, że nie jestem ani jednym, ani drugim. Moi rozmówcy nie tylko mi nie wierzyli. Oni się wręcz obrażali, że ich lekceważę!

– No, przecież widzę, że to pan! Ale skoro nie chce pan mi dać autografu dla żony, to nie! – słyszałem.

Panie były równie natarczywe, a zdarzało się, że jeśli nawet uwierzyły, iż mam na imię Janusz i jestem nauczycielem, a nie lekarzem, to machały ręką i mówiły podekscytowane:

– Nie szkodzi! Pan mi się podpisze! Bo pan taki podobny do pana Ż., że to jakby on sam się podpisał.

I były szalenie zdziwione, gdy podpisywałem się: G. Janusz G., tak właśnie się bowiem nazywam, a nie Jakub B. czy Artur Ż. I przez wiele lat nawet do głowy mi nie przyszło, aby się pod niego podszywać. Owszem, czasami byłoby to o niebo łatwiejsze niż tłumaczenie się, że nim nie jestem. Jedno maźnięcie długopisem i mój rozmówca byłby uszczęśliwiony, a ja nienarażony na obrazy czy nawet wyzwiska. Bo i takie za mną leciały. Co ja mówię, „za mną”. Za „panem Ż.”!

– Dałbyś ten autograf i po sprawie – dziwili się czasem znajomi. – To by było nawet zabawne.

– Jak dla kogo… – odpowiadałem.

Mnie to jakoś nie bawiło

Dla mnie bowiem podpisanie się nie swoim, tylko cudzym nazwiskiem, to zwyczajne przestępstwo, jak kradzież. Kto tego nie rozumie, pozostaje mu wzruszenie ramionami, a ja swoich zasad nie zmienię! Tak przynajmniej myślałem do ubiegłego tygodnia, kiedy dostałem telefon od koleżanki, która jest pielęgniarką.

– Janusz, mamy tutaj podbramkową sytuację i jesteś nam potrzebny!

Ja? Potrzebny? W pierwszej chwili sądziłem, że chodzi o oddanie krwi, bo mam dość nietypową grupę 0 Rh- . Ale kiedy dotarłem na miejsce, jej prośba zbiła mnie z nóg.

– Musisz zagrać B.!

– Zwariowałaś? – obruszyłem się.

– Nie – pokręciła przecząco głową. – Mamy tutaj sytuację bez wyjścia.

Może bym i odmówił, kiedy dopadła do mnie młoda dziewczyna. Jej ładną twarz zdobiły sińce i plaster idący przez całe czoło, a poza tym była zalana łzami.

– Błagam pana! Ja… wszystko powiem. Odwoziłam moją babcię do sanatorium i miałyśmy wypadek. Wyjechał mi chłopiec na rowerze, chciałam go ominąć i wpadłam w poślizg. Mnie się nic nie stało, tylko ta głowa, no i ręka… – dopiero teraz zobaczyłem, że rękę ma na temblaku. – Ale moja babcia… Ona ma siedemdziesiąt dwa lata i jest w złym stanie – dziewczynie załamał się głos. – Ona umrze, jeśli natychmiast nie będzie operowana, ale jest przytomna i się nie zgadza na tę operację. Nie wiem, co robić…

Popatrzyłem na nią współczująco.

– Dobrze, ale nie bardzo rozumiem, co ja mógłbym… – zacząłem.

– Janusz, chodzi o to, że ta starsza pani się upiera, że podda się operacji tylko pod jednym warunkiem. Że przeprowadzi ją doktor Jakub B. z Leśnej Góry! – wypaliła moja koleżanka.

Sytuacja była niemal komiczna

Wciągnąłem powietrze. Przecież to szaleństwo, absurd! Powinienem odmówić, mam swoje zasady! Ale z drugiej strony… „Chodzi o życie ludzkie!” – pomyślałem.

– Mam nadzieję, że nie będę musiał faktycznie jej operować – rzuciłem.

– No coś ty! Tylko się jej pokażesz, że jesteś na sali. Jak podpisze zgodę i dostanie znieczulenie, będziesz mógł sobie spokojnie pójść do domu – usłyszałem.

I tak na kwadrans zostałem doktorem. Dostałem biały fartuch i starając się ze wszystkich sił, aby mi się nie trzęsły ręce, podsunąłem starszej pani zgodę na operację.

– Jak pan tu dotarł, panie doktorze – tak szybko? – była szczęśliwa.

– Helikopterem, szanowna pani – odparłem z powagą.

Nie widziałem już nigdy więcej tej zagorzałej miłośniczki serialu „Na dobre i na złe”. Koleżanka powiedziałam mi tylko, że zadziwiająco szybko doszła do zdrowia pełna wiary w to, że skoro operował ją sam pan doktor B., to zrobił to perfekcyjnie i po zabiegu jest „jak nowa”!

Mam nadzieję, że pan Ż.mi to wybaczy, ale nie żałuję, że ten jeden raz złamałem swoje zasady i w pewnym szpitalu zagrałem jego rolę. Rola może nie oscarowa, ale jednak bardzo ważna.

Czytaj także:
„Mąż przyjaciółki okazał się damskim bokserem. Z pomocą przyszedł jej zakapior, bo przecież łobuz kocha najbardziej”
„Sąsiedzi przez własną głupotę odpuścili interes życia. We wsi zazdrościli mi pieniędzy i chcieli się na mnie odegrać”
„Obiecywał mi rozwód i złote góry. Po latach wyszło, że jest tchórzem i traktuje mnie jak łóżkową zabawkę”

Redakcja poleca

REKLAMA