„Mój szef to nadęty bufon, który ma podwładnych za bandę nierobów. W końcu dopadła go karma i najadł się wstydu”

Mężczyzna, który nie szanuje pracowników fot. Adobe Stock, thodonal
„Szefostwo żądało lojalności, pracowitości, sumienności, a bardzo często także zadowolenia z pracy i uśmiechu przy maszynie. A to ile pracownicy zarobią? Czy będzie co do garnka włożyć? Za co zabawkę dziecku kupić? To już była sprawa drugorzędna, zdecydowanie mniej ważna”.
/ 17.04.2022 06:39
Mężczyzna, który nie szanuje pracowników fot. Adobe Stock, thodonal

Pracuję już prawie czterdzieści lat i jednego się o prezesach nauczyłem. Zwykle kiedy tylko rozsiądą się na swoim bardzo ważnym stołku, to od razu tracą rozum. Nagle przestają przestrzegać podstawowych zasad międzyludzkich. A przecież wiadomo, że każdy ma swoją godność, a za pracę należy się przyzwoite wynagrodzenie.

Robiłem w wielu firmach – w ostatnich trzech jako kierownik – i zawsze pojawiał się ten sam kłopot. Wymagania i oczekiwania zarządu były coraz większe, a płace stały w miejscu albo rosły wolniej niż emerytury.

Jakby tego było mało, szefostwo żądało lojalności, pracowitości, sumienności, a bardzo często także zadowolenia z pracy i uśmiechu przy maszynie. Jakby ludziom miał wystarczyć sam fakt, że ich przyjęli do pracy. Ile zarobią? Czy będzie co do garnka włożyć? Za co zabawkę dziecku kupić? To już była sprawa drugorzędna.

Teraz pracuję w zakładzie, w którym prezes również cierpi na tę typową dla szefów chorobę. Jestem u niego dyrektorem i mam okazję przyglądać się z bliska jego obłędowi. To bufon i ważniak jakich mało, który ostatnio dostał jednak niezłą nauczkę.

– Panie Jurku, zgłosiła się do mnie koleżanka mojej żony… – powiedział do mnie pewnego razu. – Przyszła z ciekawym pomysłem, bo ona, panie Jurku, pracuje w fundacji, która zbiera pieniądze na obiady dla z dzieci biednych rodzin.

– No, rzeczywiście fajna sprawa.

– Właśnie. Obiecałem jej, że postawimy puszkę na datki u nas w zakładzie i zapewniłem, że w tydzień zapełnimy ją całą. I to grubym nominałem. Myślę, że rozumie pan, jakie to dla mnie ważne?

– Rozumiem, ale… – prezes oczywiście nie dał mi skończyć.

– Oczywiście napiszę ludziom parę słów zachęty, ale chciałbym, żeby pan też z nimi pogadał. Przekazał sprawę kierownikom zmian. To przecież sprawa honoru. Od tego zależy nasz wizerunek – nakręcał się.

Nie wyobrażał sobie, że moglibyśmy go zawieść

Był przekonany, że wszyscy go posłuchają i bardzo chętnie dołączą do zbiorki. Facet był stuprocentowym pyszałkiem i uważał, że cały zakład musi darzyć go uwielbieniem. Wręcz wymagał, aby załoga naszej firmy była gotowa skoczyć za nim w ogień.

Dał zresztą wyraz swoim oczekiwaniom na kartce, którą powiesił obok puszki. Napisał: „Zbiórka pieniędzy na rzecz dzieci z biednych rodzin. Zamanifestujmy jedność z maluchami i lojalność wobec firmy”. Naprawdę tak napisał!

Zamiast zachęcić, kartka podziałała na ludzi jak płachta na byka. Choć większość załogi to w sumie dobrzy ludzie, prawie nikt nie zamierzał wziąć udziału w zbiórce. Dlaczego? Uzmysłowił mi to kierownik zmiany, który miał dobry kontakt z załogą. Zawsze wiedział, jakie panują nastroje.

– Jurek, widziałeś tę karteczkę? Tę przy puszce? – zagadnął mnie.

– No…

– I co myślisz?

– To, co zwykle… – wzruszyłem ramionami, wspominając poprzednie numery naszego szefa. Na przykład w święta Bożego Narodzenia zarządził składkową wigilię. Poprosił, żeby każdy pracownik złożył się na catering po trzydzieści złotych. Uznał to za element integracji.

– No właśnie. Wiesz, że ludzie nie wrzucają kasy do puszki? Ale nie dlatego, że im szkoda pieniędzy. Niejeden na fundacje daje, przelewy wysyła, odpisuje 1 procent podatku. Ale w tym wypadku szlag ich trafia, że prezes płaci grosze, podwyżki przekłada na kolejne lata, a oczekuje, że teraz wszyscy wyrażą „jedność i lojalność”. Oni mu z tą puszką chcą zrobić na złość. Wiedzą, że zbiera tę kasę tylko po to, by zaszpanować przed znajomymi prezesami.

– Wiem, wiem… – mruknąłem.

– Niech zapomni. Coś mi się wydaje, że po tygodniu będzie tam najwyżej parę złotych i guma do żucia.

No i miał rację. Skończyło się tym, że szef najadł się wstydu. Gdy po puszkę przyjechały dwie wolontariuszki, okazało się, że w środku jest tylko kilka monet i osiemdziesiąt złotych w papierze.

Wstyd i kompromitacja

Podobno prezes dostał szału. Wściekł się, jak tylko dziewczyny wyszły z jego gabinetu. Zadzwonił do żony i krzyczał przez telefon, że wszystkich pozwalnia. Mnie zawołał, gdy już się trochę uspokoił, choć ciągle był „głęboko poruszony”.

– Panie Jurku, może mi pan wyjaśnić, co się stało? – zapytał.

– Ja sam do końca nie wiem, panie prezesie – odpowiedziałem, bo myślałem, że wykręcę się od przekazania mu prawdy.

– Miał pan przypilnować, żeby wszyscy wrzucili pieniądze do puszki. Miał pan ich zachęcić. No i co? Wstyd, żenada!

– Zachęcałem. Ale nie mogłem przecież zaprowadzić każdego za rękę. Nie mogłem im kazać – przypomniałem.

– Może tak powinien pan zrobić? Skoro sami nie rozumieją, jak ważna jest działalność charytatywna, to może trzeba ich tego nauczyć – grzmiał.

Siedziałem cicho. Dopóki nie zadawał pytań, nie musiałem się ujawniać ze swoimi poglądami. Nie była to postawa godna bohatera, ale doświadczenie podpowiadało mi, że nie ma co się stawiać.
Nasz prezes na każdy sprzeciw reagował jeszcze większym zacietrzewieniem i dlatego zawsze starałem się go uspokoić. Tym razem się nie dało, parł do przodu.

– Skoro nie udało nam się zebrać porządnej sumy do puszki, to na jesień nie będzie firmowego grilla. A do tego dzieci pracowników nie dostaną paczek na święta. Przekazujemy te pieniądze na konto fundacji.

– Panie prezesie, nie można…

– O tym, co tutaj można, ja decyduję! I koniec! – przerywał mi wrzaskiem.

Ten nadęty bufon musiał zacząć się liczyć z ludźmi

Sprawę postanowił rozwiązać w typowy dla siebie sposób – karząc ludzi. Nie pierwszy raz odwoływał się do tej metody. Często wymuszał nadgodziny, dorzucał dodatkowe obowiązki, miał nowe, absurdalne wymagania.

Wszystko za karę, za to, że coś mu się nie spodobało: jakość wypuszczonej partii, liczba spóźnień, zwolnień chorobowych, a nawet emocjonalne nastawienie do pracy, które wyczytywał z twarzy ludzi przy taśmie. No wariat! Kompletny kretyn przy sterach.

Tym razem jednak mocno przesadził. Dolał oliwy do ognia i to tak, że wszystko wybuchło. Eksplozję poprzedziło ciche knucie. Tak ciche, że nawet ja nie miałem pojęcia, co się szykuje.

Od awantury z puszką minęło kilka tygodni, kiedy prezes niespodziewanie wezwał mnie do siebie. Zmierzałem do gabinetu szefa spokojny, ponieważ po aferze ze zbiórką pieniędzy życie w firmie wracało wreszcie do normy.

Jednak gdy zobaczyłem minę prezesa, zrozumiałem, że mamy jakiś problem. I to gigantyczny.
Nasz pryncypał był czerwony na twarzy, wzrok miał wściekły i w ogóle wyglądał, jakby go miało zaraz rozsadzić od środka.

Upust swojej złości dał od razu, gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi.

– Co to jest?! Co to, do diabła, jest?! – wymachiwał mi przed nosem jakimś papierem. – Co tu się wyprawia i dlaczego dowiaduję się o tym jako ostatni?! – cisnął dokumentem w moją stronę.

Podniosłem go z biurka i zacząłem czytać. Był to wypis z Krajowego Rejestru Sądowego, z którego wynikało, że w naszej firmie założony został związek zawodowy. Na kolejnych kartkach dołączony był jego statut. Wszystko było spięte zszywaczem i już dobrze przez szefa wymiętolone.

– Nie rozumiem… – zdębiałem.

– Czego, do diabła, pan nie rozumie?! Panie Jurku, założyli nam tu pod nosem związek zawodowy! Nic pan nie wiedział? To co z pana za dyrektor! Czy ja tu sam mam wszystkim zarządzać?! Szlag by to trafił! – opadł na fotel.

– Ale jak? – nie mogłem uwierzyć.

– Śmak! Normalnie. W tajemnicy.

Jeszcze chwilę się powściekał, potem kilka razy upewnił, czy na pewno o niczym nie wiedziałem. Przekonało go zapewne moje puste spojrzenie. W końcu chyba doszedł do wniosku, że naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego.

– Niech mnie pan zostawi. Muszę wszystko przemyśleć. Do widzenia! – powiedział.

Machnął na mnie ręką jak na natrętnego uczniaka. Wyszedłem z gabinetu, zamknąłem za sobą drzwi i spojrzałem na sekretarkę. Zobaczyła moje zdumienie i uśmiechnęła się nieśmiało. Jakby badała moją reakcję i nie wiedziała jeszcze do końca, po której jestem stronie.

A do mnie wtedy dotarło, co usłyszałem, i też się do niej uśmiechnąłem. Może niezbyt promiennie, ale tak, żeby zrozumiała. Moje zaskoczenie przerodziło się w refleksję.

Zrozumiałem, że mamy szansę, żeby coś w naszej firmie się zmieniło. Ten nadęty bufon będzie musiał wreszcie zacząć się liczyć z ludźmi i pójść po rozum do głowy. Po rozum, który gdy został prezesem, najprawdopodobniej mu odjęło.

Czytaj także:
„Na dziesiątą rocznicę ślubu przygotowałam dla męża romantyczną niespodziankę. Odwdzięczył się tak, że nie chcę go znać”
„Rodzice na siłę zaciągnęli nas przed ołtarz. Nie ważne, że wcale nie kochałem Kasi. Musiałem tańczyć, jak mi zagrają”
„Odkryłem siniaki na ciele pasierba. Podejrzewałem, że to biologiczny ojciec go bije, ale prawda okazała się gorsza”

Redakcja poleca

REKLAMA