Pradziadek, owszem, żył na bakier z prawem, jednak nie był zbójem bez skrupułów. Natomiast był prawdziwym zawodowcem przestrzegającym kodeksu honorowego, o jakim współczesnym się nie śniło. A kiedy przyszedł czas, stanął po właściwej stronie, oddając swoje umiejętności na usługi Polski Podziemnej. Nie zrobił tego dla Krystyny, tylko dlatego, że tak należało. Chociaż kto wie? Kochał tę dziewczynę przez całe życie... Fatalne zauroczenie dopadło Antoniego na warszawskiej ulicy i o mało nie pozbawiło życia.
Złodziejski kodeks honorowy przewidywał za wykroczenie, jakiego się dopuścił, wykluczenie z towarzystwa na wieki. I wcale nie o miłość tu chodziło. Antoni był doliniarzem, przedwojennym artystą w swoim fachu. Miał złote ręce, a kształcił się u najlepszych w zawodzie. To, co robił, uważał za pracę, którą wykonywał najlepiej, jak potrafił, zaś „po godzinach” był dobrym i pobożnym człowiekiem. Urodził się i wychował na warszawskiej Starówce. Mieszkał z matką na trzecim piętrze starej, pamiętającej lepsze czasy kamienicy, którą teraz zasiedlała miejska biedota. Na górę prowadziły wąskie, drewniane schody, tak wyślizgane przez tysiące przemierzających je przez lata butów, że trzeba było bardzo uważać, żeby nie skręcić karku. W ogóle w tym miejscu i czasie trzeba było na siebie uważać. Lokalna ferajna, chłopaki honorne i ostre jak brzytwa, nie przepuszczała obcym. Antoni też do nich należał, przestrzegał zasad, które znał od urodzenia, nie kapował i okazywał szacunek starszym po fachu kolegom. W rodzinie mówi się, że był adeptem słynnej szkoły doliniarzy. Brzmi dobrze, ale w rzeczywistości trochę to inaczej wyglądało. „Grabka” był za młodu zręcznym kieszonkowcem, lecz lata miłości do bimberku i odrobina artretyzmu zrobiły swoje. Ręce miał już nie te same. Delikatne narzędzia pracy, o które dbał jak chirurg o skalpel, zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zdarzyło się nie raz i nie dwa, że obrabiany klient poczuł muśnięcie palców, stał się ostrożniejszy i niweczył wszelkie starania. Józef zrozumiał, że pora na emeryturę, a ponieważ nie miał na nią ochoty, począł wysługiwać się młodymi, których uczył fachu.
Zanim się usamodzielnili, odbywali u niego praktyki, oddając zawartość skradzionych portfeli swemu profesorowi. Ku obopólnemu zadowoleniu, bo gdzie indziej młodzież mogła się nauczyć, jak skroić klienta elektrycznego, czyli obdarzonego czujnością i reakcjami szybkimi jak błysk światła? Tylko u Józefa. Antoni, mój pradziadek, był jego najlepszym uczniem, takim co to z czasem może przerosnąć mistrza. Miał wrodzony talent, potrafił trzema palcami wyciągnąć portfel z kieszeni mijanego przechodnia, ani na chwilę nie zwalniając kroku i nie dotykając go. Był cichy jak ćma i delikatny jak muśnięcie motyla.
Był artystą
Dziewczynę widywał już wcześniej, kiedy „pracował” na mieście. Zawsze na tej samej ulicy i o tej samej godzinie. Serce biło mu mocniej, kiedy wychodziła zza rogu, szła szybko ze wzrokiem skromnie wbitym w chodnik, przyciskając do piersi teczkę. Zgadywał, że śpieszy się do szkoły. Lubił o niej myśleć: kim jest, gdzie mieszka, co robi po zajęciach. Czekał na nią tylko po to, by popatrzeć na jej jasny warkocz, sięgający prawie do pasa. Nigdy na niego nie spojrzała, był jednak pewien, że go dostrzega. To musiało mu wystarczyć, panienki z dobrego domu nie kolegowały się z takimi jak on. Antoni był młody i pełen nadziei. Romantyczne zauroczenie dodało mu skrzydeł i pewnego razu ośmielił się pozdrowić nieznajomą. Tak jak się to robiło u niego na Starówce – dwa palce do daszka kaszkietu i łobuzerski uśmiech. Panna jeszcze niżej opuściła głowę, kryjąc rozbawienie, jednak następnego dnia Antek doczekał się spojrzenia, tak szybkiego, że gdyby był mniej spostrzegawczy, mógłby je przegapić.
Dziewczyna była ciekawa wielbiciela, bo że chłopak ją adorował, widać było z daleka. Tak minęła wiosna, zaś lato przyniosło znaczne zacieśnienie znajomości. Młodzi, co prawda, nadal nie rozmawiali ze sobą, ale szukali się wzrokiem i uśmiechali do siebie na powitanie. Jak starzy znajomi. Antek prędzej dałby się pokroić, niż opuścić codzienne randez vous, całkiem stracił głowę dla nieznajomej dziewczyny. Nastała jesień. Wyjątkowo dokuczliwa, siekła drobnym zimnym deszczem, a przechodnie przemykali skuleni, starając się uchronić przed zmoczeniem wełniane sakpalta i futrzane kołnierze zdobiące pelisy. Dla doliniarza to był prawdziwy raj, cała ulica ludzi odzianych w ciepłe palta z mnóstwem kieszeni, czekających na zręczne palce, które uwolnią je od zawartości. Antoni pracował wytrwale, ale nigdy nie zaniedbywał okazji do spotkania z nieznajomą.
I tym razem wypatrzył ją z daleka
Przeciskała się przez zatłoczony bardziej niż zwykle chodnik, z talentem wymijając przechodniów. Była gibka niczym sarna, Antek zapatrzył się jak nigdy wcześniej. Nagle wzrok mu się wyostrzył. Zanim zobaczył, przeczuł szóstym złodziejskim zmysłem. Za dziewczyną ruszył niepozorny frant. Oderwał się od bramy, którą właśnie mijała i przyczepił się jak cień.
– Stasiek! – rozpoznał chłopaka z ferajny i zaraz zrozumiał, że kolega po fachu obrał sobie za cel jego ukochaną.
Przez chwilę miał wrażenie, że dostał z byka w brzuch. Zabrakło mu oddechu. Wiedział, co powinien, a właściwie musiał zrobić. Każdy, kto spotka doliniarza w akcji, ma udzielić mu pomocy, tak mówiło niepisane prawo. Antek powinien zrobić małe zamieszanie, które „przykryłoby” działalność kolegi, lub wyminąć go obojętnie. Ale na pewno nie przeszkadzać! A to właśnie miał zamiar zrobić Antoni. Decyzję podjął sercem, wyłamując się z zasad, według których żył do tej pory. Nikt nie ruszy jego dziewczyny! Której tak naprawdę osobiście nigdy nie poznał, ale to nie było ważne. Potrącił jegomościa, który wprawiony zręcznie w ruch, planowo wpadł na niepodejrzewającą niczego dziewczynę. Stasiek, który już zapuszczał grabkę do jej kieszeni, musiał odskoczyć i zapaść się pod ziemię. Co też uczynił błyskawicznie. Antoni miał dobre oko. Przyuważył, że cienki, wytarty portfelik wylądował przy tej okazji na chodniku. Widocznie Stasiek słabo go uchwycił.
– Oferma! – mruknął z pogardą Antek.
To była obelga. Podskoczył, podniósł fant i pobiegł za wybranką, która tymczasem oddaliła się, niczego nie zauważywszy.
– Szanowna pani czegoś aby nie zgubiła? – spytał dwornie, czując, że zdradziecka czerwień wypełza mu zza kołnierza na policzki.
– To moje! – krzyknęła zdziwiona dziewczyna, oglądając portfelik – Znalazł pan na ulicy?
Mógł tylko stać i kiwać głową.
– Ja pana znam, z widzenia – ona mówiła za dwoje.
Nie była tak nieśmiała, jak o niej myślał.
– Dziękuję panu, poznajmy się, dobrze?
Dowiedział się, że ma na imię Krystyna
Uznał, że to najpiękniejsze imię świata, chociaż przedtem dopuszczał, iż ta piękna istota nosi bardziej niezwykłe miano. Coś jak Reri, aktorka z Hawajów, którą raz widział w kinie. Chciał zaproponować dziewczynie, że ją kawałek odprowadzi, ale bał się, że wyjdzie na prostaka. W ten sposób stracił okazję do spaceru z ukochaną. Odprowadził ją wzrokiem, zastanawiając się, czy ona uważa go teraz za głupka, który nie potrafi rozmawiać z kobietą. Nie wyszedł na salonowca, to pewne. Odwrócił się na pięcie, chcąc wracać do domu i wtedy napotkał płonący wzrok Staśka. Ten miglanc wrócił, najwyraźniej żądny zemsty.
– Będzie boruta – pomyślał Antoni i zwolnił kroku.
Już się nie śpieszył. Jeśli Stasiek zakapuje go starszym, nie ma po co wracać. Z rozmysłem zepsuł robotę koledze, a za takie wykroczenie kara jest tylko jedna. Zapadnie wyrok. Dwa dni zastanawiał się nad powrotem w rodzinne pielesze. Dużo chodził po mieście, noc spędził w krzakach nad Wisłą. Wreszcie postanowił, że musi spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ucieknie przed chłopakami z ferajny, nie ma takiego miejsca, w którym mógłby się schować, wykopią go choćby spod ziemi. Jeszcze tylko raz spojrzy na Krystynę i wraca. Co ma być, to będzie. Na Bednarskiej już wiedzieli. Nikt go nie pozdrowił, a dwóch nawet za nim splunęło. Ale wyrok jeszcze nie zapadł – rozstąpili się więc, nie zaczepiając go. Poszedł prosto do Józefa, dawnego „profesora”.
– Stasiek mówi, że go zakapowałeś, ledwo zdążył się zmyć – wycedził stary „profesor”, nie podając mu ręki.
– Kłamie, farmazon jeden, znajomą chciał obrobić, to go powstrzymałem – zaperzył się Antoni zrozumiawszy nagle, że ma szansę się z tego wywinąć.
– Znajomą, powiadasz?
– Niech ja skonam, tak było. Krystyna jej na imię.
– Jeśli tak, to byłeś w prawie. Nie honor swojego obrobić, o dziewczynie już nie wspominając. A chociaż ładna ona?
– Jak magnolii kwiat – wyszczerzył się Antoni, czując, że zdanie starego doliniarza będzie w tej sprawie decydujące.
Józef miał w ferajnie autorytet.
– Oddasz Staśkowi dolę, żeby nie był stratny, to będzie twoja kara. Chłopakom wyjaśnię, co i jak, ale na przyszłość uważaj, bo mogę ci już nie pomóc.
Antoni nigdy nie zapomniał tej lekcji
Tylko pojęcie „swoich” rozszerzył, znacznie wychodząc poza ulice rodzinnej Starówki. Kilka lat później, kiedy Warszawa była pod okupacją, po ulicach grasował nieuchwytny złodziej. Obrabiał kieszenie niemieckich oficerów. Szczególnie interesowały go dokumenty, ale nie gardził też gotówką czy sztabówkami, na których zaznaczano ruchy wojsk. Nikt go nie widział, okradzeni orientowali się poniewczasie, że zostali okradzeni. Był jak cień. I taki właśnie kryptonim przybrał Antoni wciągnięty do konspiracji przez Krystynę. Cień dostarczał podziemiu oryginalnych dokumentów i potrafił to robić błyskawicznie. Dowództwo ufało mu i liczyło jak na Zawiszę. Warszawski doliniarz oddał swoje umiejętności na ich usługi. A przy okazji uciułał mały kapitalik, który potem przydał mu się na stare lata.
Z Krystyną widział się ostatni raz tuż po powstaniu. Odnalazł ją wśród ludności cywilnej w Milanówku, ale nie wspominał, o czym rozmawiali. Każde z nich miało inną marszrutę i cel. Dwa niespokojne duchy w wojennych czasach. Tajemnicza Krystyna przepadła jak kamień w wodę. Antoni w końcu zrozumiał, że nie ma na co czekać i ułożył sobie życie z miłą dziewczyną, która była dobrą i cierpliwą żoną do końca jego dni. Tylko czasem przychodziły do niego listy z Kanady opatrzone wielkim stemplem „ocenzurowano”. Nigdy nikomu ich nie pokazał.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”