Jestem wolontariuszką w hospicjum. Niektórzy pacjenci kończą tu życie w samotności. A ich historia na zawsze odchodzi wraz z nimi. Do pana Bogusia też nikt nie przychodził, więc któregoś dnia zagadałam do niego, żeby mi opowiedział o sobie.
– Chce pani wiedzieć, jakie było moje życie? No to opowiem... To nie będzie długa historia…
Z zaciekawieniem zatopiłam się w jego opowieści...
Pan Boguś zaczął odtwarzać historię
– Jesteś już dorosły, Bogusiu, czas byś poszedł własną drogą – siostra Honorata wręczyła mi święty obrazek i dała książeczkę do nabożeństwa.
To był upominek, który otrzymywał każdy, kto opuszczał ochronkę i wchodził w dorosłe, samodzielne życie.
– Tylko nie zapominaj o Bogu i o nas! – powiedziała na pożegnanie, a ja pocałowałem ją w rękę.
Siostra Honorata była dla mnie jak matka, której niestety prawie nie pamiętałem. Został mi tylko przed oczami obraz twarzy pięknej, ale bardzo smutnej i schorowanej kobiety. Do ochronki trafiłem 1 września 1939 roku, gdy miałem 7 lat. Moja mama zmarła niecały rok wcześniej. Początkowo przygarnęli mnie sąsiedzi, ale pan Józef został zmobilizowany, a jego żona postanowiła wyjechać do rodziny na wieś. Bała się zostać sama w Łodzi. Miała rodzinę pod Częstochową, a mnie oddała do sióstr. I tak trafiłem pod skrzydła siostry Honoraty. To dzięki niej skończyłem szkołę i wyuczyłem się krawiectwa. Siostra Honorata miała wyjątkowy talent pedagogiczny. Bardzo ją lubiłem, bo ona rozumiała dzieci. Nie straszyła nas, jak to robiły inne siostry, nie karała kilkugodzinną modlitwą. Siostra Honorata rozmawiała. Chyba wszyscy, którzy przebywali w zakładzie, powierzali Honoracie swoje najskrytsze tajemnice. Jestem pewien, że wiedziała dużo więcej niż ksiądz spowiednik, który najczęściej groził nam gniewem Bożym i w ramach pokuty nakazywał 40 „Ojcze nasz…” i 70 „Zdrowaś Mario…”.
Na drogę w dorosłe życie dostałem adres pewnego zakładu krawieckiego w Radomiu, w którym przyjmowano chłopców „od sióstr”. Pojechałem tam. Właściciel zakładu pan Feliks szył stroje dla księży i zakonnic. Zatrudniał pięciu takich jak ja młodych krawców, którzy u niego pracowali i mieszkali. Bywało, że pracowaliśmy po 12 godzin z przerwą na obiad. Pani Waleria, żona majstra, gotowała dla nas obiady i przygotowywała posiłki.
Waleria była gorliwą katoliczką
Codziennie bywała w kościele, a dwa razy w tygodniu biegała do spowiedzi. Nie przeszkadzało jej to miłosiernie zapominać o kolacji dla pracowników, zwłaszcza gdy pracowaliśmy do późna.
– To niezdrowo jest najadać się na noc – mawiała.
Cóż było robić, kładliśmy się głodni. Ale mimo to dobrze wspominam pobyt w zakładzie Feliksa. Dużo się tam nauczyłem. Był 1952 rok. Do zakładu często przychodzili dziwni panowie w płaszczach i kapeluszach i na długo zamykali się z majstrem w kantorku. Pani Waleria, cała roztrzęsiona, biegała wkoło, a to z wędliną, a to z wódką i odmawiała zdrowaśki. Cały następny dzień nie było prawdziwej roboty, bo majster leczył kaca, a jego żona Waleria siedziała w kościele. Majster niewiele nam mówił o tych wizytach, ale któregoś razu oznajmił:
– Musicie, chłopaki poszukać sobie innej roboty – nie patrzył nam w oczy, gdy to mówił – nie mogę już was zatrudniać.
To było jak grom z jasnego nieba. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że Urząd Bezpieczeństwa dał Feliksowi i jasne ultimatum: „Chcesz mieć zakład, nie szyj dla kościoła!”. I stary nie miał wyjścia. Uczciwie się z nami rozliczył. Każdemu dał coś na drogę. Ja dostałem kupon materiału, z którego szyliśmy sutanny.
Chyba dwa miesiące wcześniej poznałem Jadzię, kucharkę. Tak jak ja była sierotą. Gotowania uczyła się u sióstr. To nas do siebie zbliżyło. Postanowiliśmy się pobrać. Byliśmy oboje bardzo biedni. Nie mieliśmy właściwie nic. Każde z nas mieszkało tam, gdzie pracowało. Ale bardzo się kochaliśmy. Postanowiliśmy pojechać do dużego miasta. Najpierw jednak pojechaliśmy do Częstochowy do siostry Honoraty. Bardzo chciałem pokazać jej Jadzię. Siostra Honorata była ciężko chora. Lekarze dawali jej kilka dni życia. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Opiekujące się Honoratą zakonnice nie chciały mnie wpuścić do jej pokoju, ale udało mi się przebłagać siostrę Anastazję. Weszliśmy oboje z Jadzią. Wziąłem Honoratę za rękę i pocałowałem.
– To ja – powiedziałem – Boguś!
– Boguś – otworzyła oczy – to ty, synku jak dobrze, że jesteś. Mam coś dla ciebie, już dawno powinnam ci to dać – sięgnęła pod poduszkę i wyciągnęła stary zeszyt. – To pamiętnik twojej matki – powiedziała – chciała, byś go przeczytał, jak będziesz dorosły. Weź go!
– Dziękuję, siostro – powiedziałem – będę się żenił! To jest Jadzia – przyciągnąłem do łóżka ukochaną.
Honorata wzięła ją za rękę i popatrzyła gasnącymi oczami.
– Bądź dla niego dobra i kochajcie się – powiedziała. – Błogosławię was – zrobiła znak krzyża.
Dziesięć minut później zmarła
Byliśmy przy niej do końca.
Pamiętnik mojej matki nie był gruby. Spisała w nim swoje życie. Pasje i swoją miłość. Najważniejszy był list adresowany do mnie. Każde słowo pamiętam…
„Kochany synku, spisałam ten pamiętnik dla ciebie, żebyś nie myślał o matce źle. Zawsze bardzo cię kochałam, ale żyliśmy w trudnych czasach, była bieda, a ja nie miałam pracy. Dlatego znalazłam się na ulicy. Nie oceniaj mnie. Wiem, że zgrzeszyłam, ale robiłam wszystko, żebyśmy mieli co jeść i gdzie spać. Odkąd pamiętam, zawsze chciałam śpiewać i uwielbiałam tańczyć. Urodziłam się w wiosce koło Łowicza. Muzykę słyszałam tylko w kościele i na weselach. Często chodziłam do kościoła, żeby posłuchać, jak ćwiczy organista. Wtedy zapominałam o bożym świecie. To było piękne. Moi rodzice nie mieli pieniędzy, więc nie mogli mnie posłać na lekcje muzyki. Skończyłam szkołę powszechną i potem uczyłam się w Łowiczu, ale gdy zmarł ojciec, mamy nie było stać, bym się dalej kształciła. Chyba w 1930 roku obok naszej wioski zatrzymał się tabor. Ludzie twierdzili, że kury kradną, ale ja uwielbiałam słuchać, jak wieczorami śpiewają, grają i tańczą przy ognisku. Gdy ruszyli w dalszą drogę, pojechałam z nimi. Śpiewałam i tańczyłam z nimi i czułam się szczęśliwa. Nie obchodziło mnie nic poza muzyką. Miałam wtedy 20 lat. Tabor pojechał dalej, ja zostałam w Łodzi. Zarabiałam, śpiewając po knajpach. Tam spotkałam Franciszka twego ojca, był muzykiem grał na skrzypcach. Mówił, że pięknie śpiewam, że powinnam występować na scenie. Mówił, że mi to ułatwi. Zamieszkaliśmy razem”.
Wiedziałem, że ta historia skończy się smutno, ale jednak czytałem dalej.
„Przedstawił mnie w teatrzyku w którym grał w orkiestrze. Ja dziewczyna ze wsi, niewykształcona, zaczęłam występować na scenie. Nie wyobrażasz sobie, jak byłam szczęśliwa. Mimo że nie znałam nut, umiałam powtórzyć każdą melodię, którą usłyszałam. Dobrze nam się powodziło, to znaczy, mnie i Frankowi; on grał, ja śpiewałam. Gdy zaszłam w ciążę, wszystko się zmieniło. Franek natychmiast się wyprowadził, uciekł. Mnie po kilku tygodniach wyrzucono z chóru. Zostałam na ulicy. Pieniędzy starczyło mi do porodu. Potem, abyśmy przeżyli, musiałam pracować na ulicy. Nie mogłam śpiewać w teatrze, bo byłeś malutki. Nie miałam wyjścia. Ty byłeś moją największą radością. Patrzyłam, jak rośniesz, to było wspaniałe. Niestety zachorowałam. Póki miałam siłę, opiekowałam się Tobą. Umówiłam się z panią Heleną naszą sąsiadką, że gdy coś mi się stanie, ona zaopiekuje się tobą. Pani Helena i jej mąż Józef nie mieli dzieci i obiecali, że będą dla ciebie dobrzy i że niczego ci nie zbraknie. Pamiętaj, Bogusiu, zawsze bardzo cię kochałam i wszystko, co robiłam, nawet jeśli grzeszyłam, robiłam dla ciebie. Kocham cię i zawsze będę cię kochać.”
Między kartkami znalazłem jej nieco wyblakłą fotografię. To jest moja jedyna pamiątka po mamie. Po ślubie zamieszkaliśmy z Jadzią w Warszawie na Pradze. Wynajmowaliśmy niewielki pokoik przy rodzinie na Brzeskiej. Było tam łóżko, dwa krzesła i stolik, na którym jadaliśmy kolacje. Mnie się udało zatrudnić w spółdzielni krawieckiej. Jadzia pracowała w zakładowej stołówce. Zawsze coś z obiadu do domu przyniosła.
Byli szczęśliwi
– Urodziła nam się córeczka, daliśmy jej na imię Irena po mojej mamie. W szkole mówili, że Irusia ma talent do śpiewu, jak jej babcia. Ale moja córka kariery nie zrobiła… Pewnego dnia obraziła się na biedę, na dom, na Polskę. Zniknęła. Podobno w Hamburgu zarabiała szlajając się po ulicach, sprzedając to, co kradzione. Gdy się moja Jadzia dowiedziała o tym, to ze zgryzoty umarła, bidula – pan Boguś odwrócił twarz do okna. – Sama pani widzi, że ja już nie mam, po co żyć.
Gdy skończył, powiedział tylko, że mi dziękuje. Zmarł dwa dni później. Czasem mi się zdaje, że czekał na mnie wtedy, że musiał komuś opowiedzieć historię swojego życia, żeby spokojnie stąd odejść.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”