Mamo! Mamo! Karetka! Widziałaś?! – Daniel krzyczał podekscytowany, wyglądając przez okno.
Nie podeszłam, bo smażyłam naleśniki. Dla chłopca z autyzmem karetka była ekscytującym widokiem. We mnie wywoływała zgoła odmienne odczucia.
– Super – odparłam beznamiętnie.
Ostatnimi czasy trudno było we mnie wzbudzić jakiekolwiek emocje. Każdy dzień wyglądał tak samo, mąż w pracy, ja w domu. W wielkim mieście czułam się samotna. Wszyscy moi znajomi zajęci byli karierą albo wożeniem dzieci na dodatkowe zajęcia. Nikt nie miał czasu ani ochoty nas odwiedzać, bo inne dzieci nie potrafiły dogadać się z Danielem, co tylko potęgowało uczucie pustki.
Dzwonek do drzwi wyrwał mnie z zamyślenia. Odstawiłam patelnię na drugi palnik i podeszłam do drzwi. Widok policji bardzo mnie zdziwił.
– Pani jest żoną Andrzeja Podolskiego?
– Tak – odparłam zaniepokojona. – Mąż jest jeszcze w pracy, w czym mogę pomóc?
– Pani mąż miał wypadek. Został porażony prądem na placu budowy. Jest właśnie transportowany do szpitala. Jego stan jest… krytyczny.
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. „To niemożliwe. Nie Andrzej! Nie on! To musi być jakaś pomyłka”. Zrobiłam dwa kroki w tył, sięgnęłam po kurtkę i zawołałam Daniela. Mimo że miał już dziesięć lat, nie było mowy, żeby został sam w domu. Z drugiej strony – narażanie go na taki stres było niedopuszczalne w przypadku jego choroby.
– Danielku, zawiozę cię do pani Lusi – oświadczyłam najspokojniej jak się dało.
Nie wiedziałam, czy jego nauczycielka ma czas i jest w domu, ale była jedyną osobą poza rodziną, której ufał, więc musiałam zaryzykować. Po drodze wybrałam jej numer i zapytałam, czy może się zająć Danielem. Całe szczęście zgodziła się bez wahania. W SMS-ie napisałam jej, co się stało. Daniel jak zwykle protestował i stawiał niemożliwy wręcz do przełamania opór. Nie było jednak wyjścia. Uklęknęłam przy nim, przytrzymałam jego twarz i, patrząc mu prosto w oczy, powiedziałam, że muszę iść i niedługo wrócę.
Po chwili byłam już w szpitalu. Podbiegłam do rejestracji. Omal nie wybuchłam, gdy pielęgniarka obrzuciła mnie cynicznym spojrzeniem i kazała się uspokoić. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, jej koleżanka podeszła do mnie i pod rękę poprowadziła korytarzem. Posadziła mnie na krześle i uchyliła drzwi gabinetu lekarza.
– Przyszła pani Podolska – zawiadomiła go dyskretnie.
Lekarz wyszedł, spojrzał na mnie i właściwie nie musiał nic mówić. Wiedziałam, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Powiedział, że mąż umarł w karetce pogotowia, że nie mogli już nic zrobić…
Wszystko docierało do mnie jak przez mgłę. Sądziłam, że w takich chwilach nie myśli się racjonalnie. Mój umysł, jak na złość, niczym chłodny analityk zaczął prowadzić kalkulację tego, w jak tragicznej sytuacji się znalazłam.
Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie domu? Jak zajmę się Danielem, jeśli będę musiała iść do pracy? Kto przyjmie mnie do pracy, skoro od dziesięciu lat nie przepracowałam ani jednego dnia, bo cały swój czas spędzałam na placu zabaw lub rehabilitacji z synem? Jak Daniel przyjmie to, że jego kruchy świat się zawalił? Jak dam sobie radę bez psychicznego wsparcia jedynej osoby, która rozumiała, przez co przechodzę?
Wszystkie te pytania pulsowały mi w głowie. Wiedziałam, że jestem w totalnym chaosie.
Kolejne dni: rozmowy telefoniczne, organizacja pogrzebu i przede wszystkim wyjaśnienie Danielowi, że tatuś nie wróci już do domu, były katorgą. Zaczął mnie ogarniać bezbrzeżny smutek...
– A co ze stypą? – mama spojrzała na mnie jak na bezradne dziecko, które nie radzi sobie z zawiązaniem sznurówek.
Zdążyła mi już zasugerować, że powinnam się pozbierać przez wzgląd na syna. Jej obecność wcale mi nie pomagała.
– Nie będzie stypy! – odpowiedziałam ostro. – Nikt nigdy nie chce przychodzić do mnie na obiady, więc nikomu nie będę ich teraz stawiać!
– Tak nie można, Asiu. Musisz zrobić stypę.
– Nic nie muszę.
Moja siostra, Daga, weszła w chwili, gdy wymiana zdań przyjęła już rozmiary wojny domowej.
– Jak nie chce robić stypy, niech nie robi. To wcale nie jest obowiązek. Daj jej spokój, mamo. I tak przeszła już wystarczająco dużo.
Mama wyszła oburzona. Daga przysiadła koło mnie na kanapie, przytuliła mnie i pocałowała w czubek głowy. Nie wiem, czemu mama nie mogła zrozumieć, że to była jedyna rzecz, której w tej chwili potrzebowałam.
– Gdzie Daniel? – spytałam przez łzy.
– Pani Lusia jest z nim. Nie stresuj się. Trzyma się całkiem nieźle.
– Obawiam się, że to pozory.
– Wiesz, jak go rehabilitować. Wyjdziecie z tego razem.
– Nie wiem, Daga. Ja chyba nie dam rady. Nie mam siły.
– Zostanę z tobą dwa tygodnie.
– A konie?
– Pan Krzysiek obiecał zająć się stadniną. Coś mu za to odpalę.
– Jesteś najlepszą siostrą na świecie, wiesz?
– Nieprawda. Nie było mnie, gdy tego potrzebowałaś. To nie od śmierci Andrzeja zdążyłaś tak zmizernieć. Ile ważysz? Czterdzieści kilo? Kiedy nauczysz się prosić o pomoc?
Wzruszyłam ramionami. Miała rację. Nigdy tego nie potrafiłam. Teraz jednak nie miałam już wyjścia. Pogrzeb przetrwałam na proszkach uspokajających, żeby jakoś znieść obecność wszystkich „bliskich przyjaciół i rodziny” oraz ich zdawkowe słowa otuchy. Kolejne kilka dni Daga pozwoliła mi przeleżeć w mojej pustelni. Sama zajmowała się Danielem, przynosiła mi jedzenie i herbatę, których nie byłam w stanie przełknąć. Światło raziło mnie w oczy, więc zasłoniłam okna i trwałam w dziwnym zawieszeniu, gdzieś poza czasem i przestrzenią. Piątego dnia Daga weszła jednak do mojej jamy i zarządziła wietrzenie.
– Ubieraj się. Wychodzimy.
– Gdzie? Nie dam rady dalej dojść niż do łazienki.
– Musisz coś zobaczyć – oświadczyła stanowczo. – Ale najpierw trzy „U”.
Wyjrzałam spod kołdry i popatrzyłam na nią krzywo.
– Umyj się, uczesz i ubierz.
– Nie jestem w nastroju do słabych żartów. I nie dam…
– Dasz radę! – przerwała mi. – Wierz mi, że warto!
Zrobiłam, co mi kazała, i wsiadłam z nią do auta. Daniel siedział już z tyłu zapięty w foteliku. Nie odzywał się, a ja także nie miałam siły nic mówić. Wyjechaliśmy z miasta i ruszyliśmy w kierunku wiejskiego domu mojej siostry. W zasadzie był to nasz dom rodzinny, w którym Daga została jako jedyna. Miała tam niewielką stajnię. Znajomy zapach przypomniał mi czasy dzieciństwa, gdy razem chodziłyśmy do stajni czesać konie. Tata uczył nas jeździć na kucach. Z czasem pozwolił się przesiąść na jego araby. Mnie szło kiepsko, ale Daga była świetna. Wkrótce zaczęła brać udział w zawodach jeździeckich. Ojciec, niestety, nie doczekał jej zwycięstw. Wylew odebrał go nam pewnej nocy. Daga przejęła prowadzenie stajni, bo mama nigdy nie miała do koni serca. Wolała przeprowadzić się do miasta i podjąć pracę w urzędzie.
Ja natomiast poszłam na studia. Wybrałam weterynarię. Ten zawód był moim marzeniem. W akademiku poznałam Andrzeja, studenta budownictwa. Zakochałam się, po studiach wzięliśmy ślub i podjęłam pracę w miejskiej lecznicy dla zwierząt. Po kilku latach zaszłam w ciążę i urodziłam Daniela. Z początku wydawał się całkiem zdrowym dzieckiem, ale z czasem zaczęłam zauważać, że nie lubi być przytulany i dotykany, nie reaguje na swoje imię, nie lubi bawić się z innymi dziećmi. Odpychałam od siebie myśli, że coś może być nie tak, ale lekarz rodzinny szybko potwierdził moje przypuszczenia. Autyzm. Diagnoza brzmiała jak wyrok, jednak rehabilitacja dała dobre efekty i dzięki niej Daniel, choć rok później niż inne dzieci, zaczął uczyć się w normalnej szkole. Cały pierwszy rok przesiedziałam na korytarzu, bo Danielowi zdarzało się wychodzić, gdy w klasie był zbyt wielki rozgardiasz albo któreś z dzieci krzyknęło zbyt głośno. Teraz gdy wydawało mi się, że wychodzimy na prostą, życie postawiło nas znów na zakręcie.
Daga zatrzymała auto przy bramie wjazdowej do stajni. Pan Krzysiek szedł już w naszym kierunku z koniem.
– Artaks! – Daniel wyraźnie się ożywił.
Daga pomogła mu się wypiąć z fotelika i wsiąść na konia.
– Uważaj, Daga. On jeszcze nigdy nie jeździł konno! – ostrzegłam wystraszona.
– Nie? – zapytała z błyskiem w oku.
– To patrz!
Daniel sprawnie trącił konia łydkami i z postawą doświadczonego dżokeja ruszył przed siebie. Pan Krzysiek trzymał się z boku, żeby w razie potrzeby go asekurować, ale wyglądało na to, że nie będzie to konieczne.
– Jak to możliwe?
– Geny – uśmiechnęła się. – Był tu ze mną zaledwie trzy razy i patrz! Jeździ zupełnie jak ojciec.
Wzruszenie niemal odebrało mi oddech. Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach.
– Przeprowadź się do mnie, Asiu. Wrócisz do zawodu.
– Nie wiem, czy jest do czego wracać. Miałam długą przerwę. A z końmi w ogóle nie miałam zawodowo do czynienia.
– Pan Krzysiek pomoże ci się wdrożyć.
– Nie wiem… Daniel ma tam szkołę.
– Tutaj też jest szkoła. Mniejsza. Nie taki moloch jak w mieście. Daniel się tu szybko odnajdzie. Jestem tu sama. Twoja pomoc bardzo mi się przyda.
– Poważnie? – spytałam. – Ale nie zmieścimy się razem w tym domu.
– Mieściliśmy się we czwórkę. Nie szukaj wymówek. Wynajmiesz swój dom w mieście, więc będziesz miała stały dochód. A jeśli trudno ci będzie ze mną wytrzymać pod jednym dachem, sprzedasz go i wybudujesz nowy. Tutaj. Tu życie płynie innym tempem. Nikt się nie śpieszy.
Popatrzyłam na Daniela jadącego na Artaksie i na Dagę, która patrzyła na mnie wzrokiem pełnym miłości. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od dawna.
Więcej prawdziwych historii:
„Byłam szczęśliwie zakochana, ale mój związek skończył się… przez moją własną matkę. Nie wiem, czy jej wybaczę”
„Wychodziłam za mąż zakochana w innym. Nie mogłam o nim zapomnieć, więc mimo obrączki umówiłam się z nim na randkę…”
„Siostra nie może przeboleć, że ojciec zapisał mi mieszkanie. Sama się nim zajmowałam, a ona nie kiwnęła nawet palcem”