Moja siostra znacznie dłużej niż ja zwlekała z wyjściem za mąż. Nie miała szczęścia. Kolejne znajomości kończyły się rozstaniami, a życie płynęło. Gdy w końcu znalazła sobie chłopaka na poważnie, ja byłam już mężatką od siedmiu lat i zdążyłam urodzić dwójkę dzieci. Na szczęście jej Marek okazał się tym jedynym i po roku znajomości byli już zaręczeni, a po kolejnych sześciu miesiącach wzięli ślub. Rodzice odetchnęli z ulgą, a i ja byłam bardzo szczęśliwa, że Kasia ułożyła sobie życie. Mój mąż też od razu polubił Marka, i to z wzajemnością. Panowie są w tym samym wieku i nadawali na tych samych falach.
Jedyne, co ich różniło, to obowiązki domowe
Tak jak wspomniałam – mamy dwoje dzieci i często cały plan dnia musimy układać pod ich potrzeby. Marek i Kasia nie mieli jeszcze maluchów, więc wiedli pełne przygód życie. Ta dysproporcja kładła się cieniem na relacjach obu panów.
– Wiesz, co mi powiedział? – sapał któregoś letniego dnia Wojtek; wytaszczył z samochodu dwie torby z jedzeniem i trzecią, pełną zabawek.
– No nie. Co takiego? – uśmiechnęłam się, rozkładając koc na trawniku.
– Że nie przyjadą do nas na działkę, bo on wieczorem idzie z kumplami na miasto i musi odpocząć. Wyobrażasz to sobie?! Jest dziesiąta rano, a Marek dopiero wstał i wypoczywa przed wieczornym wyjściem na piwo. A umówił się na dwudziestą. To ja nie śpię już od szóstej, przygotowałem jedzenie na grilla, dotaszczyłem tu te siaty i dzieciaki, a on nie ma czasu i siły wpaść na chwilę?!
– Oj, też tacy byliśmy, zanim pojawiły się dzieci – uspokajałam męża, choć nie mogłam ukryć rozbawienia.
– Nie usprawiedliwiaj go! Wiesz, jak się tłumaczył? Powiedział, że miałby rozbity dzień, gdyby przyszedł do nas. Rozbity dzień! – złościł się mąż.
Gratulacje, stary. Teraz masz przekichane!
No cóż, życie Kasi i Marka bardzo różniło się od naszego. Gdy my od samego rana zabawialiśmy dzieciaki albo jechaliśmy z nimi na wycieczkę czy do zoo, oni dopiero otwierali oczy. Odsypiali niezwykle wyczerpujący tydzień. Kiedy myśmy kładli się wieczorem do łóżek zmęczeni całodzienną opieką nad dziećmi, moja siostra i szwagier stroili się i wychodzili na miasto. Często dzwonili też po nas.
„Chodźcie, będzie fajnie” – zachęcali i podpowiadali, którą z babć powinniśmy poprosić, żeby doglądała śpiących maluchów.
Zabawne sytuacje zdarzały się także wtedy, gdy Marek całkiem zapominał, że mamy dzieci i musimy się nimi zająć. Dzwonił do Wojtka i w ogromnym podnieceniu opowiadał mu, że znalazł wspaniały szlak dla rowerów górskich.
– Słuchaj, my byśmy sobie pośmigali na rowerkach, a dziewczyny poszłyby do spa albo na spacer czy obiad. A wieczorem posiedzielibyśmy wszyscy razem na piwku.
Gdy mąż pytał, co jego zdaniem mielibyśmy zrobić z dziećmi, Marek po dłuższym zastanowieniu beztrosko odpowiadał, że przecież też mogą jechać z nami.
– Do spa czy na górskie szaleństwo? – pytał retorycznie Wojtek.
Mąż siostry miał dobre intencje – oboje to rozumieliśmy i dlatego traktowaliśmy z przymrużeniem oka te jego porywy entuzjazmu. Ale po każdej takiej rozmowie Wojtek wzdychał ciężko i garbił się trochę. A ja czułam, że skrycie tęskni za czasami młodości i wolności.
– Nie przejmuj się. Już niedługo dzieci podrosną i ty też będziesz mógł poszaleć – głaskałam go po głowie.
– Albo Markowi w końcu coś się urodzi i się chłop nareszcie uspokoi – odpowiadał.
– To by ci sprawiło satysfakcję?
– No jasne. Przecież on ma trzy dychy. To nieprzyzwoite, żeby się tak byczył – uśmiechał się mąż.
Czekał więc, aż moja siostra urodzi dziecko i szwagier w końcu zrozumie, dlaczego tak często nie mamy na nic czasu ani siły. Póki co pozostawało Wojtkowi odmawiać. A okazji ku temu było wiele. Marek co rusz zapraszał męża to na kręgle, to na mecz piłki nożnej, piwo, narty, nocny mecz pokera, basen, rower, siłownię czy paintball… Czasem Wojtek dawał się skusić i szedł z nim na coś fajnego. Ale nieczęsto, bo przecież nie mogłam się ciągle zajmować dziećmi sama. W końcu moja siostra zaszła w ciążę.
Ogromnie się ucieszyłam, że będę ciocią
Wojtek natomiast zacierał ręce na myśl, że Markowi skończy się laba i zacznie żyć „jak normalny człowiek”. Nie omieszkał też szwagra nastraszyć, opowiadając mu historie o niemowlakach…
– Chłopie, mówię ci, masz przekichane. Pobudki o piątej rano, nieprzespane noce, kolki, wizyty u lekarza, humory. No i te pieluchy. Wiesz, ile razy dziennie trzeba je zmienić małemu dziecku?
– No ile? – dopytywał szwagier.
– Kilkanaście!
– Dobra, jakoś dam radę.
– Ale to nic. Najgorsze jest, jak płacze bez powodu. Żeby uspokoić nasze córki, wsadzaliśmy je do samochodu i jeździliśmy po osiedlu. Tylko tak się wyciszały. Zresztą, sam zobaczysz.
Marek niespecjalnie przejmował się czarnymi wizjami roztaczanymi przez mojego męża. Cieszył się na narodziny dziecka i nie dawał sobie odebrać radości. Ja z kolei parę razy upomniałam Wojtka, żeby przestał tak dręczyć chłopaka. Wcale nie podobało mi się, że szwagra straszy. To było małostkowe i bardzo źle świadczyło o Wojtku jako o ojcu. No bo co by było, gdyby dziewczynki dowiedziały się, że ich tata pierwsze miesiące ich życia wspomina jak koszmar? Powiedziałam mu to zresztą. Ale on wtedy bagatelizował sprawę.
– Oj, przecież tak tylko gadam. Nie mówię poważnie.
– Ale tak to brzmi – upierałam się. – Chciałabym, żebyś przestał, bo jest mi za ciebie wstyd. Zachowujesz się jak jakiś wyrodny ojciec!
– Bez przesady, przecież kocham nasze dziewczyny ponad wszystko.
– Nie odnoszę takiego wrażenia.
Reprymendy trochę pomogły. Wojtek się uspokoił. Tym bardziej że Marek też ograniczył męskie imprezy, wyjazdy i wycieczki. Kasia kiepsko znosiła ciążę, więc musiał jej towarzyszyć w domu.
W końcu ich dziecko przyszło na świat
Na szczęście siostra urodziła bez żadnych komplikacji. W dwie godziny było po sprawie. Do naszej rodziny dołączył piękny, trzykilogramowy Bartuś. Wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi. Każdy składał życzenia Markowi, a on przyjmował je z rozczulającym wzruszeniem. Tylko mój Wojtek nie mógł się pohamować i szepnął mu:
– No to się, chłopie, zaczęło – za co oberwał ode mnie kuksańca.
Bartuś – chyba na złość mojemu mężowi – okazał się aniołem. Prawie nie płakał, nigdy bez powodu nie marudził, przesypiał niemal całe noce, budząc się tylko na karmienie. Leżał w spokoju w łóżeczku i oglądał świat wokół siebie. A gdy Basia brała go w chustę, mogła zrobić w domu wszystko, co konieczne, a potem jeszcze pójść na spacer. Mijał trzeci tydzień, odkąd przywieźli synka ze szpitala, a w ich domu panował spokój i porządek. Nie to, co kiedyś u nas. Bardzo się cieszyłam, że los oszczędził siostrze i szwagrowi takich przygód z noworodkiem, jakie mieliśmy my z dziewczynami. Wojtek natomiast wydawał się rozczarowany.
– Co to za dziecko, które nigdy nie płacze? – obruszał się niby żartem, ale brzmiało to serio.
– Jest wiele takich – odpowiadałam.
– No jasne, jasne. Ale jaka w tym sprawiedliwość? Myśmy się męczyli, a oni proszę. Mają pełną labę.
– Ty mówisz poważnie? Ciebie to gryzie? – pytałam zdumiona.
– Oj, nie żeby gryzło. Ale wiesz… Lekcja dojrzałości by im się przydała – uśmiechał się głupkowato, a mnie odechciewało się z nim rozmawiać.
Najpierw tyle nagadał Markowi o tym, jak będzie ciężko, jaka szkoła życia ich czeka, a teraz – gdy jego czarne wizje się nie ziściły – skrycie wierzył, że mały jeszcze da im popalić. Przyznaję to ze smutkiem, bo wstyd mi za mojego męża. Ten zazdrośnik szukał jakiejś absurdalnej zemsty za to, że przez wiele miesięcy nie mógł towarzyszyć szwagrowi w jego rozrywkowym życiu. No i tak krakał, tak narzekał, że w końcu się doczekał…
Synek siostry zaczął płakać i marudzić
Najpierw trochę, niewiele, a potem coraz więcej. A wszystko zaczęło się jakiś miesiąc po narodzinach. Pamiętam, że siostra zadzwoniła do mnie do pracy, że mały jest nadzwyczaj niespokojny – nie chce spać i ciągle popłakuje. Uspokajałam ją, że takie rzeczy się zdarzają, że to nic niezwykłego, jeśli chodzi o dzieci. Gdy powiedziałam o tym mężowi, podsumował tę wiadomość na swój sposób:
– Nareszcie czują, że mają dziecko.
A Bartuś zmieniał się coraz bardziej. Budził się w nocy, ulewało mu się po karmieniu, nie chciał spać i płakał.
– Martwię się trochę.
Uspokajam Kaśkę, ale sama się denerwuję. Wszystko było do tej pory w porządku...
– Teraz też jest. Kochanie, przecież takie są dzieci. Przyzwyczaili się do spokoju i sielanki, więc panikują przy byle problemie.
– Oj, ty to jesteś!
– A co, źle mówię? Muszą to wytrzymać. Taki już los rodzica.
Wkrótce jednak okazało się, że to wcale nie jest zwyczajne marudzenie. Że to nie kolki, nie nuda, nie kapryśny charakter, ale coś poważniejszego. Gdy ulewanie zamieniło się w wymioty, siostra pojechała z małym do szpitala. Tam podali mu kroplówki i zaczęli diagnozować. Cała rodzina odchodziła od zmysłów.
Już pierwszego dnia pojechałam do Kasi
Była w naprawdę kiepskim stanie. Szwagier też nie przypominał samego siebie. Zazwyczaj wesoły, pogodny i energiczny teraz całkiem popadł w apatię. Z trudem dało się z nimi rozmawiać. Kiedy wróciłam do domu, poddałam się emocjom i rozpłakałam.
– Co się stało? Aż tak źle z Bartkiem? – zapytał mąż, kiedy zobaczył mnie taką zapłakaną.
– Nie, nie, jeszcze nic nie wiadomo. Ale oni są tacy smutni. Też się martwię, że to coś poważnego.
– Na pewno będzie dobrze…
– Nie widziałeś Bartusia. Jest taki blady i słaby… Lekarze podejrzewają coś naprawdę poważnego,.
– Jezus Maria – teraz Wojtek pobladł. – Po co ja te wszystkie głupoty gadałem? Stary dureń!
– Co masz na myśli?
– A wiesz. Że dziecko powinno płakać. Zazdrościłem im. A teraz mają takie problemy, cholera…
– Nie martw się. To przecież nie twoja wina, no co ty.
Wojtek przytulił mnie, a potem zadzwonił do Marka z ciepłym słowem. Słyszałam też, jak pytał szwagra, co może dla nich zrobić, jak im pomóc. Tego samego wieczora pojechał po ich psa i zabrał go do nas do domu, żeby nie przejmowali się karmieniem i wyprowadzaniem swojego pupila. Zawiózł też szwagrowi do mieszkania kolację, żeby odgrzał ją sobie po powrocie ze szpitala. Kolejnego dnia padła diagnoza. Wada genetyczna, potrzebna była operacja. Z jednej strony, poczuliśmy ulgę, że już wiemy, co się dzieje, i że można to wyleczyć. Z drugiej jednak, wszyscy drżeliśmy na samą myśl, że mały Bartuś trafi na stół operacyjny. To były bardzo trudne dni, ale wspieraliśmy się nawzajem. Zwłaszcza Wojtek był dobrym duchem tego trudnego czasu.
Pomagał i wspierał Kasię i Marka, jak tylko mógł
A kiedy w końcu Bartuś przeszedł operację i po kilku dniach dostali wypis ze szpitala, mąż zrobił im zakupy, żeby nie musieli jeździć po sklepach, tylko mogli zająć się dzieckiem. W ten sposób wszystko szczęśliwie się skończyło. Mój bratanek wyzdrowiał i znów stał się dzieckiem z marzeń. Bezproblemowym, cichym i grzecznym. Odetchnęliśmy z ulgą, a sprawy wróciły do normy. Tylko mój mąż się zmienił. Przestał narzekać, że „to ich dziecko jakieś takie ciche”. W ogóle stał się bardziej wyrozumiały i cierpliwy.
– Nie przypuszczałam, że ta sprawa tak na ciebie wpłynie – wyznałam mu któregoś wieczoru.
– A bo wstyd mi było.
– Przed Markiem?
– Przed Markiem, przed tobą, przed sobą. Zdałem sobie sprawę ze swojej niewdzięczności. Mam wszystko, czego można zapragnąć. Ciebie, zdrowe dzieci, sam jestem zdrowy, a dałem się pożreć jakiejś głupiej zazdrości. Jak ostatni głupek.
– Ale się ogarnąłeś.
– W ostatniej chwili – uśmiechnął się.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, zadzwonił telefon. To był Marek. Zaprosił Wojtka na piwo, żeby podziękować za pomoc w trudnych dniach. Poszli razem, wrócili późno.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”