Wydał mi się przestraszony i bezbronny, kiedy zamknęła się za nim więzienna furtka. Uszedł kilka kroków, rozejrzał się i zaraz skulił ramiona, jakby widok rozległego nieba i ciągnących się aż do odległego lasu łąk przytłaczał go swoim rozmachem i przestrzenią.
Pomachałam do niego i podeszłam energicznym krokiem. Wzięłam pod ramię i pociągnęłam w stronę przystanku PKS.
– Cześć, Adam. Zabieram cię do domu – powiedziałam po prostu.
Kiedy tak szliśmy, wyczułam, że mąż ostrożnie stawia kroki. Nierówny bruk pod stopami, chłodny powiew przedwiosennego wiatru, otwarta przestrzeń – to wszystko, po pięciu latach odsiadki – było dla niego nowe.
Oczywiście, wychodził wcześniej na przepustki. Po kilka razy w roku spędzał parę dni w domu. Wtedy jednak zawsze wisiała nad nim konieczność powrotu za kraty. Teraz wychodził na dobre. A przynajmniej taką miałam nadzieję, bo do odsiedzenia całości wyroku zostały mu jeszcze trzy lata, ale kara została zawieszona za dobre sprawowanie.
Dobre sprawowanie…
Przed pięciu laty nigdy nie użyłabym tego terminu w odniesieniu do Adama. Mój mąż nie był aniołem, o nie! Szczerze mówiąc, między innymi to mnie w nim pociągało, kiedy dwanaście lat temu przyjęłam jego oświadczyny. Najostrzejszy chłopak we wsi. Syn lokalnego bogacza, właściciela dziesięciu hektarów zamkniętych pod szklarniami.
Dziewczyny się za nim uganiały, ale on długo nie chciał się wiązać. Od ślubnego kobierca i domowej stabilizacji wolał związki na jedną noc zrodzone w pobliskiej dyskotece, nieskrępowane libacje w restauracji i szalone wyścigi mercedesem swojego taty po okolicznych wąskich i i krętych drogach.
Dlaczego mnie wybrał? Przecież wzdychało do niego wiele ładniejszych i lepiej uposażonych dziewczyn! Ja byłam szarą myszką, podobno ładną i niegłupią. Na dyskoteki nie chodziłam, prawa jazdy nie miałam, a słynącą z pijackich burd i ekscesów pobliską restaurację omijałam szerokim łukiem.
A mimo to Adam oświadczył się właśnie mnie. Kiedy go później o to pytałam, zapewniał z zagadkowym uśmiechem, że przecież przeciwieństwa się przyciągają, a połączenie ognia i wody daje najtrwalszy efekt. Bardziej prawdopodobne było jednak to, o czym plotkowali ludzie – że zmęczony ciągłymi wybrykami najmłodszego syna ojciec, kazał Adamowi się ustatkować pod groźbą wydziedziczenia. I osobiście wskazał znaną w całej gminie ze spokoju i bogobojności dziewczynę – czyli mnie.
Nie miałam okazji długo zastanawiać się nad tym, czy tak było. Bo jeśli zaraz po ślubie miałam jakiekolwiek złudzenia, Adam szybko mnie z nich odarł. Nie zamierzał się zmieniać. Dalej się bawił, pił i rozbijał samochodami. Nawet wtedy, kiedy zaszłam w pierwszą ciążę. A ja? Może i jestem cicha i przewidywalna, ale mam też swój charakter. Zaczęłam go więc strofować, straszyć, że poskarżę się na niego teściowi. Tyle że Adam nic sobie z tego nie robił. Zaledwie w pół roku po ślubie i w drugim miesiącu ciąży spuścił mi solidne lanie.
Potem przepraszał, kupił kwiaty i pierścionek. Na kilka tygodni zapanował miodowy miesiąc. Ale później wszystko wróciło do normy. Mąż bawił się w najlepsze, a ja coraz częściej dostawałam baty. I to już nie dlatego, że próbowałam go zatrzymywać w domu. Skapitulowałam, stałam się potulna jak baranek, on jednak wynajdywał wciąż nowe powody, by podnieść na mnie rękę. I tak, po kilku latach pożycia i dwójce urodzonych dzieci, obrywałam już regularnie, niemal co tydzień.
Nauczyłam się z tym żyć. Tłumaczyłam sobie, że inne kobiety także nie mają lekko, że nie tylko mój mąż pije. A ja w zamian mam przynajmniej dwoje cudownych dzieci i teścia, który sypnie od czasu do czasu trochę grosza na wnuki.
Bałam się go okrutnie
I wtedy, pięć lat temu, wszystko się odmieniło. Adam zakotwiczył na całą noc u koleżki od kielicha. Chlali od poprzedniego dnia, nad ranem byli więc kompletnie zalani. I wtedy mężowi zachciało się wracać do domu. Zadzwonił więc do mnie i bełkotliwym głosem rozkazał, bym przyjechała po niego samochodem. Przeraził mnie. Na dworze było ślisko i mglisto, a przecież ja ciągle nie miałam prawa jazdy!
Owszem, kilkanaście razy zdarzało mi się usiąść za kółkiem mężowskiego mercedesa, żeby przejechać kilometr czy dwa, zabierając go z knajpy czy jakiejś pijackiej meliny. Ale za każdym razem działo się to latem, za dnia i przy dobrej pogodzie. Bałam się więc, że spowoduję wypadek. Bardziej jednak bałam się pięści Adama. Jakoś więc się do niego dowlokłam, siedząc za kółkiem.
Co było dalej, można przeczytać w sądowych aktach. Adam usiadł za kierownicą, mnie usadził obok i ruszył z kopyta. Nie ujechał jednak daleko. Już po kilometrze jego samochód wbił się w przystanek, na którym czworo ludzi czekało na autobus do pracy. Dwoje zginęło, pozostała dwójka odniosła ciężkie obrażenia i nieprzytomni zostali odwiezieni do szpitala. Jedynym świadkiem wypadku byłam więc ja. Mąż kompletnie nic nie pamiętał. Wezwana przeze mnie policja znalazła go drzemiącego na fotelu kierowcy z czołem wspartym o kierownicę. Po szybkim procesie poszedł siedzieć.
Zaskoczyło mnie, że mój mąż jednak ma sumienie
Wszystko to przypomniało mi się, kiedy jechaliśmy z więzienia do domu. W czasie jazdy obserwowałam go ukradkiem. Jak teraz będzie wyglądało nasze życie? Adam się zmienił. Wypadek, za spowodowanie którego trafił do więzienia, śmierć dwojga ludzi, cierpienie i kalectwo pozostałych, wstrząsnęły nim.
Już w czasie pierwszej przepustki wyznał mi, że ma straszne wyrzuty sumienia. Rozmawiał z kapelanem więziennym. I poprzysiągł poprawę. Poddał się terapii odwykowej, zapisał do klubu Anonimowych Alkoholików, brał udział w programie resocjalizacji. W czasie przepustek przepraszał mnie za to, że podnosił na mnie rękę, po raz pierwszy w swoim życiu bawił się i rozmawiał ze swoimi dziećmi.
Pojednał się też z sąsiadami (był skłócony prawie ze wszystkimi), odwiedził ludzi poszkodowanych w wypadku, obiecał mi solennie, że po odsiadce poszuka pracy. Zmienił się tak bardzo, że miałby szansę wyjść z więzienia już rok temu (po odsiedzeniu połowy wyroku), ale nie wystąpił wtedy o warunkowe zwolnienie. Bo uważał, że nie ma do tego prawa. Podobno nawet teraz jeden z wychowawców z zakładu karnego musiał go długo namawiać do napisania wniosku o czasowe umorzenie wykonywania kary.
„Tylko jak długo może potrwać ta cudowna odmiana? – zastanawiałam się. – Czy kiedy na horyzoncie pojawią się dawni kumple i stare pokusy, Adam znów nie zmieni się w potwora?”.
Godzinę później wysiedliśmy na przystanku w naszej wiosce. Obok starej i obtłuczonej betonowej wiaty ciągle stał krzyż upamiętniający wypadek. Zdziwiłam się, kiedy Adam przy nim przyklęknął, przemaczając w pośniegowym błocku dresowe spodnie. Przeżegnał się i na dobrą minutę zagłębił w modlitwie. Stałam obok, niezręcznie przestępując z nogi na nogę pod ciężarem szyderczych spojrzeń przechodniów.
– Będę tutaj codziennie zapalał znicz – oznajmił mąż, podnosząc się z klęczek.
Nasz niewielki, podarowany przez teścia domek stał niemal w centrum wsi. Idąc do niego, musieliśmy minąć kościół i sklepik spożywczy. A pod każdym z tych przybytków stało sporo ludzi. Sąsiedzi patrzyli na nas uważnie. Tylko dwóch czy trzech zdecydowało się powiedzieć „dzień dobry”. Pozostali szybko odwracali wzrok albo milczeli.
– Musiało być ci ciężko po tym, jak poszedłem siedzieć – mąż delikatnie uścisnął moją rękę. – Ich niechęć spadła głównie na ciebie. Ale nie przejmuj się. Udowodnię im wszystkim, że jestem teraz innym człowiekiem. Zdobędę ich szacunek i zaufanie.
Z więzienia wyszedł nie ten sam człowiek. Prawie ideał!
Nie odpowiedziałam. Wciąż miałam poważne wątpliwości, czy można mu zaufać. Po wejściu do domu podeszły do nas dzieci. Jedenastoletnia Iwonka i dwa lata młodszy Stasiu. Patrzyli na ojca czujnie, jakby z obawą. Ale kiedy Adam podszedł do nich i kolejno wyściskał, a potem po jego policzkach potoczyły się łzy, uśmiechnęły się i zaczęły paplać o szkole, kolegach i koleżankach, różnych podwórkowych tajemnicach.
Patrzyłam na to z mieszaniną wzruszenia i leciutkiej zazdrości. Ech, te dzieciaki. Ich serca są takie naiwne i szczere! Nawet jeśli wcześniej sparzyły się na swoim tacie, to teraz – kiedy tylko im na to pozwolił
– z ufnością natychmiast obdarzyły go swoją miłością, wybaczając wszystkie grzechy i zapominając o stojącej opodal matce, która od tylu lat wypruwa sobie żyły, żeby w domu był chleb, ubrania, podręczniki i zeszyty.
Przez następne dni, tygodnie, miesiące byłam czujna i spięta. Za dużo wycierpiałam, żeby tak jak Iwonka i Staś od razu uwierzyć w przemianę Adama. Muszę jednak przyznać, że mąż dotrzymywał słowa. Zapisał się do naszego kółka parafialnego, raz w miesiącu jeździł do gminy na spotkania AA, po których meldował się u swojego kuratora sądowego, zarejestrował się w urzędzie pracy, a także imał się różnych zajęć na czarno, byle tylko dorzucić się do utrzymania rodziny.
Najważniejsze jednak, że wytrwał w trzeźwości. Dawni koledzy poszli w odstawkę, trzymał się z dala od butelki. Na imieninach, komunii Stasia, urodzinach teścia był najtrzeźwiejszym z gości. Wobec mnie starał się być dobry i czuły, kochający. Rąbał drewno, zrzucał węgiel, wyrychtował nawet chlewik i wprowadził do niego dwie świnki, którymi się sam zajmował.
Powoli więc – zwłaszcza że ani się obejrzeliśmy, jak od jego wyjścia z kryminału minął rok – zaczęłam mu na nowo ufać. Przestałam się bać, że wpadnie do domu pijany, z furią w oczach, a ja zbiorę cięgi. Zaczęłam nawet odczuwać coś na kształt dumy, kiedy inne kobiety ze wsi załamywały ręce i psioczyły na swoich mężów pijaków, a mój Adam zawsze prezentował się trzeźwy, grzeczny i zadbany.
Była jednak pewna rzecz, która nie dawała mi spokoju. Niepokoiła, nie pozwalała cieszyć się odzyskanym życiem. Co to takiego? Adam często był zamyślony, zdystansowany, nieobecny duchem. Najpierw nie zwracałam na to uwagi. Jego przemiana była tak wielka, że to dziwne milczenie, dystans do świata, melancholia, początkowo umknęły mojej uwadze. Potem myślałam, że prędzej czy później mu przejdzie. Pewnie wciąż męczyło go poczucie winy. Na taką chorobę duszy potrzeba czasu.
Zachowywał się, jak robot
Po roku od chwili, gdy znów byliśmy razem, zaczęłam się jednak niepokoić. Nie, żebym tęskniła za dawnym balangowiczem, ale coraz bardziej brakowało mi tej jego knajackiej wesołości, męskiego błysku w oku, na które kiedyś mnie złapał. Bo Adam zachowywał się jak robot. Dobrze zaprogramowany, bezbłędny, przewidywalny… lecz pozbawiony jakiejkolwiek radości życia. Nigdy nie żartował, nie próbował ze mną flirtować jak w narzeczeńskich czasach, nawet seks z nim był taki jakiś mechaniczny i… nudny.
– Co się dzieje?– spytałam którejś nocy, kiedy leżeliśmy obok siebie jak dwie kłody drewna. – Ciągle tak strasznie męczą cię te wyrzuty sumienia?
Westchnął ciężko. Myślałam nawet, że zasnął, ale w końcu usłyszałam szept: – Dla mnie to nie do zniesienia, że nic nie pamiętam z tego dnia.
Poczułam, jak moje serce przeszywa ukłucie niepokoju.
– Nie pamiętasz? Czego?
– Tego całego wypadku! – niemal krzyknął. – Nie rozumiesz? Zabiłem dwoje ludzi. Pozostałych ciężko okaleczyłem. I nic, kompletnie nic nie mogę sobie przypomnieć.
– Może to i lepiej? – nieśmiało zasugerowałam. – Gdybyś pamiętał, gryzłbyś się tym jeszcze bardziej, a czasu nie cofniesz.
– Nie – odpowiedział stanowczo. – Swoją winę już przepracowałem. A raczej przepracowuję każdego dnia, starając się żyć uczciwie i godnie. Ale to, że nic nie pamiętam, sprawia, że ciągle nie mogę zamknąć tamtego rozdziału.
To ja siedziałam za kierownicą!
Zamilkł, a ja leżałam bez ruchu, czując jak serce wali mi w piersi, a perlisty pot występuje na czoło.
– Niedawno przeczytałem ogłoszenie – usłyszałam jego słowa. – Hipnotyzera, specjalisty od hipnozy regresywnej. Wiesz, co to takiego?
W ciemnościach pokręciłam głową.
– To coś, co pozwala przenieść się myślami w przeszłość. Odtworzyć utracone wspomnienia. Zobaczyć jeszcze raz to, czego mózg nie chce pamiętać.
– Nie wolno ci tego zrobić! – krzyknęłam.
– Dlaczego? – zdziwił się bardzo.
– Bo, bo… Bo ta cała hipnoza, to zabobony i szatańskie sztuczki! – wypaliłam.
Nie powiedział już nic więcej. Zapewne ważył w myślach moje słowa. A ja poprzysięgłam sobie solennie, że choćbym miała go zabić, nie mogę pozwolić, żeby cokolwiek sobie przypomniał.
Bo przecież… to ja siedziałam wtedy za kierownicą jego mercedesa. Adam był zbyt pijany, żeby prowadzić. Wsiadłam więc za kółko i ruszyłam do domu. No i wpadłam w poślizg, akurat przy tym przystanku. Na szczęście nikt mnie nie widział, a ja miałam jednak dość przytomności umysłu, żeby – zanim zadzwoniłam po karetkę i policję – przeciągnąć jakoś półprzytomnego męża na miejsce kierowcy.
Czytaj także:
„Pracuję na dwie zmiany, by utrzymać dorosłego syna. Darmozjad wdał się w tatusia, ale nie mam serca wyrzucić go na bruk”
„Przez 15 lat prowadziłam podwójne życie i zarabiałam ciałem. Chciałam, żeby dzieci miały lepsze życie, a one mnie nie szanują”
„Od 25 lat ukradkiem zapalam znicz na malutkim grobie. Tylko ja wiem, kto w nim spoczywa. Moja rodzina nigdy nie pozna prawdy”