„Mój facet to delikates. Udaje twardziela, a wymiękł przy porodzie. Miał mi asystować, a lekarze skrobali go z podłogi”

załamana matka fot. iStock, Jevtic
„Poczułam, jak robi mi się gorąco. W oczach mi na moment pociemniało. Czułam przerażenie i wściekłość jednocześnie. Coś we mnie krzyczało”.
/ 13.05.2024 12:55
załamana matka fot. iStock, Jevtic

Zawsze uważałam, że poród to wspólna sprawa obojga rodziców. Dlatego chciałam, aby mąż był przy narodzinach naszej córki. Bałam się tylko, czy sprosta zadaniu?

Poród był dla mnie wyjątkowo trudny

Janusz, ja już nie dam rady – powiedziałam słabym głosem, kiedy odzyskiwałam chwilowo siły pomiędzy skurczami. Były już naprawdę częste. Co 15 minut. Od godziny tkwiłam w wannie. Dzwoniliśmy do położnej, która mnie prowadziła.

– To pierwszy poród, pani Iwonko – uspokajała mnie po tym, jak opisałam jej moje objawy. - Wstępna faza może jeszcze długo potrwać. Niech pani posiedzi trochę w wannie z ciepłą wodą. To ukoi ból. Mąż pukał się w głowę.

– Po co decydowaliśmy się na szpital z podejściem „naturalistycznym”? – ironizował. – W normalnym szpitalu to już dawo by cię wzięli na oddział. I dali jakieś znieczulenie czy coś…

– Po co? – nie miałam siły się z nim kłócić. – Tak to przecież jest. Nie chcę żadnego znieczulenia. Chcę, żeby wszystko było nor-mal-nie. Na-tu-ral-nie. Rozumiesz?

Naprawdę nie chciałam sporów. Zwłaszcza teraz. Wiedziałam przecież, że on najchętniej wszystko zrobiłby „po staremu”, „po normalnemu”, jak pewnie myślał. Oddać ciężarną żonę szpitalowi, najchętniej na dwie doby przed porodem, a potem przyjść (na lekkim kacu po imprezie z kumplami) do szpitala z kwiatkami i czekoladkami. To oczywiście wizja jego i jego mamusi.

Mąż nie chciał mi towarzyszyć

Bo ja po prostu chciałam rodzić „zgodnie z naturą”. W kameralnej atmosferze (wykupiliśmy za niemałe pieniądze miejsce do porodu rodzinnego w sali jednoosobowej) z zaufaną położną i z ojcem mojego dziecka. No właśnie. Tylko że on nie był tym pomysłem zachwycony.

Niby mi nie odmówił, ale czułam, że jednak ma opory przed tym porodem rodzinnym. W pewnym momencie – byłam wtedy w siódmym miesiącu – nawet odpuściłam i powiedziałam, że zwalniam go z tego obowiązku. Ale wtedy on nagle się wziął w garść i zdecydował, że nie opuści mnie ani na chwilę. Byłam dumna, że przełamał stereotypy swojego pokolenia.

„Pewnie teraz żałuje tej decyzji” – myślałam, patrząc na jego pobladłą twarz. „Ale teraz, to ja już nie będę zgrywać chojraka. Za bardzo go potrzebuję.” Janusz jest ode mnie o 15 lat starszy. Ma już prawie 50 lat. Właściwie dla mnie też to już był ostatni dzwonek, żeby decydować się na dziecko.

Bardzo bałam się, czy nie będzie jakichś wad genetycznych, ale kiedy zrobiliśmy potrzebne badania i okazało się, że dziecko jest zdrowe, poczułam taki przypływ energii, że aż sama się zdziwiłam. Mogłabym góry przenosić. Postanowiłam wtedy, że dam temu dziecku wszystko co najlepsze. 

Wtedy też zdecydowałam o porodzie naturalnym, o zaniechaniu wszelkich znieczuleń i leków, oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe. Poszliśmy do szkoły rodzenia. Czytałam mnóstwo na temat dawnych zwyczajów porodowych i o technikach porodu u ludów pierwotnych. W końcu Matka Natura najlepiej chyba wiedziała, co robi?

Poczułam, że zbliża się kolejny skurcz. Zerknęłam na zegarek i zamoczoną nieco kartkę papieru, na której zapisywałam czas skurczów. Nadal 15 minut. Nic się nie skraca. Przypomniałam sobie, co powiedziała położna: „to może jeszcze wiele godzin się rozkręcać”. Wody nadal mi nie odeszły. Ale kto wie, może teraz w wannie? W końcu siedzę cały czas w ciepłej wodzie… Nic bym nie poczuła… Przez chwilę zakręciło mi się w głowie. Może jednak ta położna jest za bardzo wyluzowana?

Ostatnio czytałam artykuł na temat tej metody naturalnej. Jakaś kobieta o mało nie urodziła w taksówce, bo tak długo zwlekała z przyjazdem do szpitala. A jednak moją koleżankę odesłano do domu, bo przyjechała w panice, że „to już”, a miała skurcze co godzinę. Zrobili jej KTG i powiedzieli, żeby przyjechała rano.

No i jak przyjechała o szóstej rano, skurcze miała co cztery minuty, a i tak urodziła dopiero po jakichś dwóch godzinach. Więc jechać teraz – jest 15.00 – i zostać odesłaną? Zaczyna się robić coraz tłoczniej na drodze. Ludzie wracają z pracy. To już chyba lepiej posiedzieć jeszcze trochę w wannie. W ogóle nie chciało mi się myśleć o wychodzeniu z niej, wycieraniu się i ubieraniu, a potem o drodze do szpitala.

Najchętniej rodziłabym w domu, ale Janusz był kategorycznie przeciwny. W końcu się poddałam. No bo ostatecznie, jakby coś poszło nie tak, to w szpitalu mogą od razu udzielić mi i dziecku pomocy.

Mężczyźni to mięczaki

„Muszę zaufać mojej położnej” – myślałam. Pamiętałam, co mi powiedziała. Dopiero gdy skurcze będą występować co 10 minut, trzeba się zbierać do szpitala, a i tak zazwyczaj trwa to jeszcze kilka godzin.

– A jak nie dojadę, pani Helenko? – martwiłam się.

– Przecież macie państwo do szpitala tylko 20 minut drogi samochodem – uspokajała.

Byłam nadwrażliwcem. Kruchą i delikatną córusią mamusi. A teraz nawet do niej nie dzwoniłam. Dzień wcześniej mówiłam jej, że „nadal nic”, choć miałam już lekkie skurcze. Postanowiłam, że mama dowie się o wszystkim, jak już będzie po porodzie. Wymogłam to na moim mężu.

– Ona tak strasznie wszystko przeżywa – powiedziałam. – Nie chcę, żeby tam daleko, 300 kilometrów ode mnie, gryzła paznokcie i przeżywała, że ja tu się wiję w bólach. Janusz obiecał, że nic nie powie. A ja prosiłam mamę, żeby nie wydzwaniała do mnie co godzinę, bo dam jej znać, jak coś się zacznie dziać.

Pokrzepiona wspomnieniem tego niewinnego kłamstewka, które było dowodem mojego „męstwa” czy raczej „odwagi” (męstwo zostawmy mężczyznom), wróciłam do moich skurczów. Tym razem były dłuższe, a czas pomiędzy nimi skrócił się do dwunastu minut. W radiu podali właśnie informację, że w związku z wypadkiem, są korki i objazdy na trasie, która była trasą do szpitala.

– O matko – jęknęłam. – Tylko nie to! Janusz! – zwołałam do męża. – Ja już chyba jednak będę się ubierać. Bo droga nam się wydłużyła, a skurcze zaraz pewnie mi się skrócą do 10 minut.

Wszedł do łazienki. Był bardzo blady. Na twarzy miał krople potu. Na jego widok zareagowałam nerwowym śmiechem.

– Wyglądasz, jakbyś zaraz miał dostać zawału.

Ciężko oddychał.

– Nie chcę cię martwić, Iwonko, ale bardzo słabo się czuję – powiedział. – Od godziny mam całkowicie zdrętwiałą lewą rękę. Nie chciałem cię martwić, myślałem, że samo przejdzie…

Poczułam, jak robi mi się gorąco. W oczach mi na moment pociemniało. Czułam przerażenie i wściekłość jednocześnie. Coś we mnie krzyczało: „Nie teraz, do diaska! Teraz to ja mam prawo mdleć, nie ty!” Ale zdałam sobie sprawę, że to może być coś poważnego. Mąż nie był w końcu młodzieniaszkiem. Odczekałam kolejny skurcz, był nieco dłuższy od poprzedniego i powiedziałam, łapiąc Janusza za rękę.

– Jedziemy. W szpitalu cię zbadają. W razie czego, dadzą ci jakieś leki. Może zrobią EKG.

Janusz o mało nie dostał zawału

Załadowaliśmy się do samochodu. Dzwoniłam do położnej, ale numer był zajęty. Kilkaset metrów od szpitala utknęliśmy w korku. Zerknęłam na Janusza. Ciężko oddychał.

– Iwonko, ja chyba nie dam rady dalej jechać – jęknął.

– Przesiadamy się. Ja pojadę.

– Ty? – wyszeptał z przerażeniem.

– A masz inny pomysł? – wysapałam i odczekałam kolejny skurcz.

Zamieniliśmy się miejscami. I nagle poczułam, że odchodzą mi wody... Nie wiem, jaki cudem, ale udało mi się dojechać do szpitala w pięć minut, zanim złapał mnie kolejny skurcz. Nie zważając na pokrzykiwania strażnika, zatrzymałam się przed bramą. Za mną ustawiło się kilka samochodów. Wszyscy trąbili. Mąż nie ruszał się z miejsca. Wyglądało na to, że zemdlał. Próbowałam głęboko oddychać. Skurcz powoli mijał. Strażnik otworzył drzwi naszego samochodu i chyba wreszcie załapał, o co chodzi.

– Wiozę siebie na poród, a męża chyba trzeba reanimować – powiedziałam.

Niedaleko stała akurat ekipa ratunkowa, ktoś po nich pobiegł, zabrali Janusza. Mnie udało się zaparkować, nim złapał mnie kolejny skurcz. Ktoś w tym czasie poinformował moją położną. Wyszła do mnie, popychając przed sobą wózek.

– Proszę, niech pani siada, pani Iwonko. Tak będzie szybciej – powiedziała.

Skurcze miałam już co dwie, a nawet półtorej minuty. Były bardzo silne.

– Co z moim mężem? – spytałam.

– Teraz niech pani myśli o dziecku – powiedziała poważnie. – Koledzy z oddziału ratunkowego dadzą nam znać.

Kiedy mnie zbadała, okazało się, że mam rozwarcie na dziewięć centymetrów. Po szybkim wypełnieniu dokumentów związanych z przyjęciem na oddział, powiedziała:

– Idziemy od razu na salę porodową.

Zdążyłam się rozebrać, gdy zajrzała pielęgniarka z wiadomością, że mój mąż czuje się lepiej. To nie był zawał, tylko atak paniki.

– No, to teraz… do roboty! – powiedziała z uśmiechem położna.

Ponieważ chciałam rodzić w pozycji pionowej, potrzebna była jeszcze jedna osoba. To mąż miał mnie podtrzymywać, ale z powodu jego niedyspozycji musiała mi pomagać pielęgniarka. Była to wielka kobieta o dużym biuście. Znałam ją ze spotkań szkoły rodzenia. Uśmiechnęła się i wyciągając do mnie ręce, powiedziała:

– Pójdź w me ramiona Iwonko.

Pomimo bólu, czułam przypływ wielkiej energii i determinacji. I – o dziwo – radości. Ja, która nigdy nie wierzyłam w siebie, teraz czułam, że „daję radę”. W myślach powtarzałam jak mantrę: „Daję radę, daję radę. Dowiozłam nas tu, tatuś jest już bezpieczny, mamusia też w dobrych rękach, więc teraz ty maleństwo musisz się postarać. A wszystko będzie dobrze.” Czułam silny uścisk pielęgniarki.

Całym ciężarem ciała musiałam opierać się o nią, ale świetnie sobie radziła. Przez głowę przeleciała mi myśl, że tak to się pewnie odbywało jeszcze w epoce kamienia łupanego. Kobiety otaczały rodzącą, dając jej swoją siłę i wsparcie. Podtrzymywały ją i pomagały, jak mogły. Mężczyźni byli w tym czasie gdzie indziej. Po dwudziestu minutach urodziłam córeczkę.

Tatusiowie nie wytrzymali presji

Kiedy godzinę później leżałam w łóżku, a moja malutka Zosia spała smacznie tuż obok, do drzwi ktoś zapukał. To był Janusz. Podszedł do mnie, wziął w ramiona i długo trzymał. Następnie pochylił się nad Zosią i powiedział:

– Śliczna.

Potem ze łzami w oczach prosił, żebym mu wybaczyła jego słabość.

– Nie zdałem egzaminu, jako twój partner i ojciec Zosi – prawie chlipał, a ja głaskałam go po głowie.

– Nie myśl tak – powiedziałam. – Przecież to nie twoja wina. Nasłuchałam się tu różnych historyjek od położnych, o tym jak panowie reagują. Niektórzy mdleją w trakcie porodu. Dobrze, że wszystko tak się skończyło. I tego się trzymajmy – powiedziałam. – Poza tym będziemy cię obie potrzebowały jeszcze przez co najmniej 20 lat, więc proszę nie wykręcać mi numerów z serduchem, okej?

Kiedy Janusz poszedł, wzięłam malutką Zosię na ręce i przytuliłam ją mocno.

– Nigdy, kochanie, nie daj sobie wmówić, że jesteś słaba. Że należysz do słabej płci. My kobiety musimy dawać sobie radę. I dajemy sobie radę – powiedziałam.

Iwona, 39 lat

Czytaj także:
„Kumpel odbił mi narzeczoną tuż przed ślubem. Skradzionym szczęściem nie cieszył się długo, los się od niego odwrócił”
„Rodzice powtarzali, że więzi rodzinne są najważniejsze. Gdy odmówiłam siostrze pomocy, nazwali mnie podłą wiedźmą”
„Synowa wiecznie mnie zbywała albo okłamywała. A ja tylko chciałam być dobrą babcią i móc widywać swojego wnuczka”

Redakcja poleca

REKLAMA