Moje życie diametralnie się zmieniło, kiedy okazało się, że Marek ma kogoś na boku. Mój Mareczek... Mój oddany, zrównoważony, trochę naiwny mąż, okazał się patologicznym podrywaczem.
W końcu cała prawda wyszła na jaw, wypłynęła na wierzch niczym topielec z dna jeziora, ale cała ta afera zaczęło się znacznie wcześniej. Ja głupia niczego nie podjerzewałam, nawet nie przyszłoby mi to do głowy... Dopiero z upływem czasu zaczęłam dostrzegać pewne sygnały.
To były drobne zdarzenia. Seria tajemniczych telefonów tuż przed świętami Bożego Narodzenia.. Przedłużanie podróży służbowych. Duże i małe spóźnienia, które zawsze potrafił jakoś wytłumaczyć... Nie przywiązywałam do tego zbyt dużej wagi, zbyt zajęta wychowaniem dzieci, zarządzaniem domem i prowadzeniem rodzinnej firmy poligraficznej.
Przez wiele lat pracowaliśmy ciężko, rozwijając się z firmy produkującej zaproszenia, wizytówki, kalendarze i wiele innych drobnych artykułów papierowych, w prawdziwą drukarnię. Pracowałam wspólnie z rodzicami, ale Marek nie chciał, by jego teść był jednocześnie jego szefem, więc ostatecznie podjął pracę w dziale HR w jednej z korporacji w Warszawie. To było jego prawo – i ja to zaakceptowałam.
Szansa? Jaka szansa?
Teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie zagubiliśmy czegoś w tym życiowym pośpiechu. Być może powinniśmy byli współpracować, być może powinniśmy częściej spędzać czas tylko we dwójkę, rozmawiać o naszych emocjach... Pojawia się wiele takich pytań, lecz nie jestem w stanie cofnąć czasu.
Kiedy prawda o zdradach mojego męża wyszła na jaw, wyrzuciłam go z mieszkania. Okazało się, że ma syna z inną kobietą. Próbował wrócić, tłumacząc, że robi to dla dobra naszych dzieci: Kornelii i Krzysia. Twierdził, że powinniśmy spróbować naprawić nasz związek dla ich dobra, że niekompletna rodzina to zły wzór dla dzieci, że ciągle mnie kocha i pomimo tego, że popełnił błąd, to już obiecuje, że nigdy więcej tego nie zrobi. Pragnęłam, żeby wszystko wróciło do normy, ale jak mogłam zaufać komuś, kto przez tyle lat mnie okłamywał. W końcu ten człowiek prowadził podwójne życie!
Następny cios... śmierć moich rodziców. Nasz rozwód bardzo ich zmartwił. Pierwszy odszedł ojciec, przegrywając wieloletnią wojnę z białaczką. W pewnym momencie po prostu przestał jeść. Miał już dosyć.
Moja matka nie potrafiła bez niego żyć, jak gdyby nagle zabrakło jej powietrza – zmarła zaledwie sześć miesięcy później. Byłam ich jedynym dzieckiem i całość obowiązków spadła na mnie. Wtedy znowu pojawił się Marek. Porzucił swoją pracę w korporacji i zaczął mi pomagać, najpierw z dziećmi, a potem z zarządzaniem drukarnią. Byłam na niego zła, ale potrzebowałam jego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek.
Zamieszkaliśmy osobno: on wraz z nową rodziną, ja zaś w starym, przestronnym domu moich dziadków. Drugie "dziecko" moich rodziców – drukarnia – właśnie przeżywała swój rozkwit. Rzuciłam się więc w wir obowiązków, by odciąć się od myślenia o stracie rodziców, by nie pamiętać, a przede wszystkim – aby uratować dorobek życia.
Marek coraz częściej wpadał do mnie, zaglądał do dzieci, jadł z nami, w sprawach związanych z firmą – każda okazja była dobra. Byłam mu wdzięczna, ale kiedy po jednej z kolacji zasugerował, że mógłby zostać na noc, pokazałam mu drzwi.
Nie prowadziłam życia pustelniczki, jednak nie byłam też w żadnej poważnej relacji. Wydaje mi się, że nie potrafiłam na tym etapie zaufać mężczyznom. Nie jest to szczególnie zaskakujące – dla tych których interesowały posagi, byłam atrakcyjną partią. Często ganiłam siebie za to, że staję się zgorzkniałą i cyniczną kobietą, która traktuje mężczyzn jak narzędzia do osiągnięcia celów, ale z czasem ten wyrzut sumienia był coraz mniej dotkliwy.
Dosłownie ugięły się nogi pode mną
Tymczasem mój były mąż nie dawał za wygraną. Nieustannie organizował dzieciom różne formy aktywności – zabierał ich do kina, do klubu, na różnego rodzaju treningi, kursy, zajęcia – a potem pojawiał się w moim domu, aby przedyskutować coś ze mną i zwyczajnie dotrzymać mi towarzystwa. Nie miałam pojęcia, jak znosiła to jego aktualna małżonka, ale szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodziło.
Także tamten wieczór spędziliśmy razem. Było naprawdę przyjemnie, niemal jak za starych, dobrych czasów. Doskonałe jedzenie, kilka kieliszków wina, żarty, wspominki – a na zakończenie niespodziewane pytanie mojego byłego, czy byłabym skłonna pozwolić mu wrócić. Dosłownie mnie zamurowało. Dlaczego nie potrafił pojąć, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki?!
– Chyba masz żonę i malutkiego synka. Czy zostawisz ich, tak jak mnie zostawiłeś?
Zaskoczyło mnie, że wydawało mu się to normalne.
– To ty mnie wyrzuciłaś, Kasiu, czy już o tym nie pamiętasz?
– Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Wróć do swojego domu.
– A co z naszymi dziećmi, naszą firmą...?
Obserwował mnie tym swoim wzrokiem, a mi dosłownie zrobiło się słabo. Mój Boże, co za ...!
– Oni już nie są małymi dziećmi. Kornelia ma już szesnaście lat, a Krzysiek piętnaście. Dawno temu zaakceptowali fakt, że ich tata stworzył nową rodzinę. A co do firmy, to nie jest nasza, jak to określiłeś, lecz moja. Po prostu jesteś u mnie zatrudniony. Nic więcej.
Być może moja reakcja była zbyt surowa i bezwzględna, ale działając od lat na polu biznesowym, dawno już nauczyłam się mówić wprost i jasno wyrażać swoje myśli. A Marek doprowadził mnie do szału i nie zamierzałam być dyplomatyczna. Niezrażony moimi słowami, wstał. Dosłownie jakby przewidywał taki zwrot akcji.
– Zrobisz, jak uważasz. Wyjdę teraz. Odprowadzisz mnie do drzwi?
Moi dziadkowie zawsze mieli wyjątkowe pomysły, w tym przypadku postanowili umiejscowić kuchnię i jadalnię na wyższym poziomie domu. Dziadek utrzymywał, że zdecydował się na to ze względu na urokliwy krajobraz z okna, którym można było się napawać podczas śniadania. Z kolei babcia, z uśmiechem na twarzy, mówiła, że po prostu pomylił piętra przy sporządzaniu planu budynku. Tak czy inaczej, aby dojść do głównego wejścia, konieczne było zejście z dość stromych schodów.
Szłam jako pierwsza. Nagle... coś podcięło mi nogi! Próbowałam chwycić się poręczy. Ta jednak była po drugiej stronie. Wszystko wydawało się toczyć w zwolnionym tempie. Schody, strome i śliskie, zbliżały się do mojej twarzy powoli, lecz nieubłaganie. Instynktownie próbowałam zasłonić głowę. Po chwili odbijałam się od stopni jak pluszowa zabawka. Nie czułam bólu. Czy to zasługa szoku, adrenaliny? Nie mam pojęcia.
Przeleciałam ostatni metr schodów w powietrzu, a potem z ogromnym impetem runęłam na podłogę. Ze szeroko rozłożonymi ramionami zastygłam na moment niczym Jezus na krucyfiksie. Przez chwile pomyślałam, że jednak żyje, a potem zgasło światło. Na szczęście tylko na chwilę.
W przeszłości przeczytałam książkę "Życie po życiu", która opisywała doznania pośmiertne poszczególnych osób. Mnóstwo ludzi doświadczyło widoku jasnego tunelu, który przyciągał duszę łagodnym ciepłem oraz poczuciem szczęścia. W moim przypadku nie było mowy o żadnym tunelu. Nie było mowy o żadnym poczuciu radości. Nie widziałam swoich zmarłych krewnych. Pojawiło się jedynie niezwykłe poczucie lekkości.
Miałam wrażenie, jakbym zdejmowała z siebie ciężki, niewygodny kostium, który (co uświadomiłam sobie dopiero w tym momencie) uciskał mnie w tak wielu miejscach, że nie potrafiłabym ich sama policzyć. Powoli wracałam do życia. Ta niesamowita jasność, która przepędzała ciemność, emanowała z lampy w moim własnym holu. A kostium, który opuszczałam, to było moje bezwładne ciało.
Poczekał chwile i dopiero wezwał karetkę
Rzuciłam okiem w dół – na moją głowę otoczoną coraz to większą czerwoną plamą. Nie czułam smutku. Prawdopodobnie tak czuje się motyl, kiedy porzuca swój stary, już niepotrzebny kokon.
Dostrzegłam też Marka, jak zasłonił twarz dłońmi, siedząc na schodach, a potem wyciągnął swoją komórkę i wybrał jakiś numer. Zrozumiałam sens każdego jego słowa, choć raczej czułam, co mówił, niż to słyszałam. Tak jak nasze ciało drży, gdy stoimy obok głośników na koncercie – to porównanie wydaje się najbardziej adekwatne.
– To już koniec, kochanie. Poczekam jeszcze dziesięć minut dla pewności, a potem zadzwonię po karetkę.
Kogo nazywa "kochanie"? Operatorkę w centrum alarmowym? Czy może...
Moje myśli zaczynały się powoli zamierać, odczuwałam zimno i coś jeszcze... Jakbym się rozpadała, rozpływała w niczym dym z papierosa. Nagle mój "wzrok" zatrzymał się na obrazie na ścianie, na zdjęciu Kornelii i Krzysztofa, gdy trzymając się za dłonie, przechadzali się po parku w jesiennej aurze...
Nagle, mój mózg jakby trafił grom: "Dzieci! Moje dzieci!". Czułam się jak ktoś, kto zamarza właśnie w górach i nagle słyszy dźwięk wirnika śmigłowca... Jeszcze chwilę temu zdawało mu się, że nie ma siły nawet podnieść palca, a teraz, rozpalona nadzieją, skacze i macham rękoma do pilota... Ja również nie chciałam odchodzić, nie mogłam tego zrobić swoim dzieciom!
Z każdą chwilą było mi coraz zimniej, a ja zatęskniłam za ciepłem, niezależnie od jego pochodzenia. Marek stanowił dla mnie jedyną dostępną opcję. On chyba nie zauważył co robię, a to pozwoliło mi zyskać kilka bezcennych sekund. Ponownie mogłam się skupić, ponownie mogłam myśleć z pełną jasnością... I zdaje się, że przestałam się rozpadać na drobne cząsteczki.
Kiedy personel medyczny rozpoczął reanimacje, nadal tam byłam, przyciągając do siebie mojego byłego męża. Marek wyraźnie dygotał z zimna, co prawdopodobnie zrzucał na karb stresu. Ktoś zrobił mi zastrzyk.
Następnie przyszedł czas na elektrowstrząsy i tradycyjną reanimację. To był ten moment, w zasadzie to była ostatnia chwila... Dzięki jakieś nadludzkiemu wysiłkowi uwolniłam się od coraz zimniejszego Marka i jak nurek, popłynęłam w stronę mojego zniszczonego i posiniaczonego ciała.
Byłam się w szpitalu, kiedy odzyskałam przytomność. Lekarz dyżurny, który natychmiast pojawił się w pokoju po moim niespodziewanym, jak się później dowiedziałam, przebudzeniu, zasugerował, że to cud. Jak się okazało, przebywałam w śpiączce przez miesiąc i nie dawano mi większych szans, że się z niej wybudzę. Te zaskakujące informacje wywołały u mnie senność, więc ponownie zasnęłam, ale już w naturalny sposób. Kto by przypuszczał, że śpiączka jest tak wyczerpująca...
Masz zniknąć z naszego życia
Powoli wracałam do zdrowia. Coraz częściej byłam przytomna i piątego dnia, zjadłam swój pierwszy prawdziwy posiłek. Wymagałam rekonwalescencji. Przez miesiąc leżałam bez czucia, co wywołało problemy z mówieniem, koordynacją ruchów i pamięcią. Jednak wszystko powróciło do normy...
Dzieci mieszkały z Markiem w moim domu. Wprowadziła się tam też jego aktualna partnerka z dzieckiem.
Kiedy dochodziłam do siebie, prócz dzieci odwiedział mnie wujek Olek, brat mojej mamy. Zasugerowałam mu, że powinien wynająć ochronę. A on, o dziwo, bez zająknięcia przyjął moją propozycję. Dlaczego? A no bo kazało się, że od razu po moim wypadku, Marek jako jeszcze formalnie mój mąż, złożył do sądu wniosek o ubezwłasnowolnienie mnie.
Cwaniaczek chciał być moim prawnym opiekunem, aż do momentu, kiedy nasze dzieci osiągną pełnoletniość. Gdyby sąd przychylił się do jego wniosku, miałby pełną kontrolę nad moją firmą.
A co jeśli dzieci nie dożyją do tej chwili...? Tak, taka myśl przemknęła mi przez głowę! Próbowałam sama siebie przekonać, że się mylę, że Marek nie jest na tyle okrutny, aby zrobić krzywdę naszym dzieciom, ale nie miałam pewności.
Tego samego dnia, przed moim pokojem pojawił się silny, dobrze zbudowany młodzieniec. Pojawił się również Marek, z uśmiechem na twarzy, który był tylko słabym kamuflażem. Widziałam, że jest zdenerwowany. Był ciekawy, co pamiętam z dnia wypadku, ale z uśmiechem, odpowiedziałam mu, że nic. Bez wątpienia zasłużyłam tą rolą na Oscara!
Widziałam, że się uspokoił, zrelaksował, a nawet zaczął ze mną rozmawiać. Udawałam, że śpię, więc odszedł, obserwowany przez czujne oczy mojego ochroniarza. Żeby go zbić z pantałyku, powiedziałam mu, że to mój osobisty trener i masażysta, który pomaga mi w rekonwalescencji. Przyjął to za dobrą monetę.
Dlaczego nie zgłosiłam tego na policję? Ponieważ nie chciałam afery. Nie zrobiłam tego dla Marka, podłego łajdaka bez skrupułów, lecz dla moich dzieci. Nie chciałam, aby musiały żyć z piętnem ojca oskarżonego o próbę zamordowania swojej matki. W końcu, co miałabym powiedzieć policji? Że jako duch obserwowałam całe zdarzenie z góry? Czy to, że przetrwałam najgorsze, będąc jakby przyklejoną do skóry mojego byłego męża? Sama ledwo w to wierzyłam...
Kiedy w końcu odzyskałam siły, zaczęłam działać. Wróciłam do naszego domu i zażądałam od Marka, aby na dobre zniknął z naszego życia. Próbował protestować, ale natychmiast przestał, kiedy powiedziałam, że znam całą prawdę. Zbladł i opuścił dom bez słowa. Nie pojawił się też więcej w drukarni. Jego wypowiedzenie i świadectwo pracy wysłałam do niego pocztą.
Często analizowałam ten niezwykły wieczór i poczucie „egzystencji” poza granicami ciała. W przeciwieństwie do wielu osób, które utrzymują, że miały doświadczenie związane z kontaktem z boskością, moje doświadczenie miało bardzo materialny charakter. To, co nazywamy duszą, opuszcza ciało w momencie śmierci, towarzysząc ostatniemu oddechowi, niczym gaz.
Nie jestem pewna, czy wszyscy zmarli doświadczają tego samego. W mojej sytuacji jestem przekonana, że nie była to mistyczna podróż. Jednak nadal nie jest dla mnie jasne, jak udało mi się odwrócić ten proces. Nie znam odpowiedzi, ale jeżeli po śmierci spotkam gdzieś tam Boga, to będzie to pierwsze pytanie, które mu zadam.
Czytaj także:
„W łóżku nie jestem kłodą, lubię pofiglować, ale mój mąż przesadza. Chyba chce ze mnie zrobić pannę lekkich obyczajów”
„Mój zięć traktował mnie jak popychadło. Zaczął się do mnie łasić, kiedy okazało się, że mam spory majątek”
„Jak co roku w pracy będą świąteczne upominki i bony. Wkurzam się, bo najwięcej dostają dzieciaci, to jest dyskryminacja”