Rzadko chodzimy na przyjęcia i nieczęsto udzielamy się towarzysko. Raczej przeze mnie – jestem typem samotnika, wolny czas, którego zresztą nie mam zbyt wiele, najchętniej spędzam przy książce, czasem w kinie albo oglądając coś na DVD. A weekendy – w lesie, pieszo albo na rowerze. Lubię się fizycznie zmęczyć, a potem zasiąść w fotelu z kubkiem dobrej herbaty.
Nie dla mnie strojenie się, malowanie, czesanie, a potem konwencjonalne bla, bla, bla, z którego rzadko cokolwiek wynika. Jeśli już chce mi się z kimś pogadać, to w cztery oczy, maksimum sześć. Pójść razem na kawę albo na spacer, czuć autentyczny kontakt z drugą osobą. Tylko wtedy ma to dla mnie jakiś sens. Mój mąż, Antek, zasadniczo się ze mną zgadza, jak zresztą na ogół we wszystkim.
Jesteśmy małżeństwem od przeszło dwudziestu lat i rzadko się kłócimy. Nasza relacja od początku miała solidną podstawę w przyjaźni i tak już pozostało. On sam czasem wyskakuje gdzieś na piwo w męskim gronie, ze swoimi kumplami z pracy. Nie jestem zazdrosna, nie mam żadnych obaw. Razem „bywamy” tylko wtedy, gdy już naprawdę musimy. Na przykład u dawnego kolegi ze studiów, na którego imieninach spotykamy się co roku od wielu lat i właściwie zawsze w tym samym składzie, więc zdołałam się przyzwyczaić.
W ten piątkowy wieczór czekała nas jednak niespodzianka – para zupełnie nowych ludzi, którzy dopiero od niedawna mieszkają w naszym mieście. Na szczęście okazali się bardzo sympatyczni i zdecydowanie dobrze czuli się w naszym zgranym od lat gronie. Trzeba przyznać, że trochę je ożywili – było wesoło, a na koniec przyjęcia zaprosili nas wszystkich „na drinka” następnego wieczoru.
– Przyjeżdżają w odwiedziny przyjaciele z Londynu, chcemy ich namówić, by na stare lata przenieśli się do Polski i kupili sobie gdzieś w pobliżu nas dom. Niech zobaczą, jakie fajne towarzystwo tu mieszka! – mówili.
Od razu mnie rozpoznał
Mimo że zdążyłam ich polubić, następnego dnia niespecjalnie rwałam się „na drinka”. Dwa przyjęcia pod rząd – tego to już naprawdę za wiele. Nie dla mnie takie ekscesy.
– Oczywiście, że ci się nie chce, rozumiem, mnie też niespecjalnie, ale pomyśl – rzadko się zdarza poznać takich miłych ludzi, dlaczego nie podtrzymać znajomości? Są weseli, inteligentni, fajnie się z nimi gada, a poza tym będzie tam tylko nasza banda, sami swoi, no i ci ich znajomi. Co szkodzi się wybrać?
Antek wyraźnie miał ochotę. Pomyślałam, że jestem starą nudziarą. Faktycznie, co szkodzi? Zjemy coś dobrego, wypijemy, boleć nie będzie. Pojechaliśmy taksówką. Adresu nawet nie sprawdziłam, więc kiedy zatrzymaliśmy się przed wielkim domem otoczonym przez jeszcze większe, zamarłam z wrażenia.
– Słuchaj, może weźmy od razu powrotny kurs? Za wysokie progi na nasze nogi.
– Chyba zwariowałaś. Czym się przejmujesz? Duży dom to problem?
– Nie, ale… Popatrz tylko, toż to pałac.
– I co z tego? Idziemy!
Wnętrze wydało mi się o wiele bardziej przytulne, niż wskazywała na to bryła domu. Moje koleżanki zebrały się wokół rozświetlonego bufetu tuż niedaleko wejścia. W głębi, w przytłumionym świetle lamp, na wielkich skórzanych fotelach porozsiadali się panowie. Niedbale machnęłam na powitanie ręką w tamtą stronę i dołączyłam do dziewczyn. Podział towarzystwa wedle płci zawsze mi pasuje – jakoś łatwiej dogaduję się z kobietami.
Nie znałam tylko jednej z nich – właśnie owej przyjaciółki gospodarzy.
– Jestem Jola – przedstawiła się, drobna, szczupła blondynka o delikatnych rysach i intensywnie niebieskich, dużych, lekko wypukłych oczach, prawie bez makijażu.
Odzywała się rzadko, jakby lekko onieśmielona, a gdy już mówiła, jej głos brzmiał cicho i spokojnie, co sprawiało, że wszystkie zamieniałyśmy się w słuch. Było w niej coś bardzo solidnego i poważnego. Z miejsca przypadła mi do gustu i gdy w pewnej chwili zostałyśmy same, byłam zadowolona, rozmowa między nami toczyła się gładko.
– Czy można paniom przerwać i wreszcie się przywitać? – głos z półmroku dobiegł, zanim zobaczyłam twarz – jestem Andrzej.
– Anna.
– Przecież wiem. Poznałem od razu.
Ja też. Patrzył na mnie z uśmiechem, który tak dobrze pamiętam, choć minęło, ile lat? Byłam w pierwszej klasie liceum i właśnie rozpoczynał się rok szkolny, mój Boże, nie skończyłam jeszcze wtedy piętnastu lat! Nie znałam nikogo, wszystkie koleżanki z mojej podstawówki poszły do innych szkół. Stałam mocno onieśmielona zastanawiając się, do kogo najpierw podejść, co powiedzieć, jak się zachować. I właśnie wtedy wyrósł przede mną Andrzej – uśmiechnięty, opalony, wyluzowany blondyn z bujną grzywą opadającą na błękitne oczy.
Wydał mi się półbogiem, w opiętych niebieskich dżinsach i białej koszulce podkreślającej opaleniznę, wysoki, szczupły, zabójczo przystojny i absolutnie pewny siebie. Prawie dorosły – był w czwartej klasie! Czego chciał ode mnie – dziewczyny świadomej przede wszystkim swoich pryszczy, nazbyt okrągłej twarzy i nie dość gęstych włosów?
Nagle poczułam, co straciłam
Dziwnie się to potoczyło. Andrzej został pierwszym chłopakiem, z którym oficjalnie „chodziłam”, byłam odprowadzana ze szkoły do domu, umawiałam się na randki, bywałam w kawiarniach, pierwszym, z którym się całowałam i pierwszym, którego rzuciłam. Początkowe oczarowanie szybko przerodziło się w lekkie, a potem już ciężkie znudzenie, pocałunki nie spełniły ekscytujących oczekiwań, i w ogóle mój półbóg okazał się nie taki, jak na początku sądziłam.
Zresztą, co tu dużo mówić, byłam zwyczajnie za młoda na poważny związek. W nowej szkole poznałam mnóstwo ludzi i zawarłam przyjaźnie, jak to w tym wieku bywa. No i okazałam się nie taka beznadziejna, jak myślałam. Nie, żebym całkowicie straciła swoje kompleksy – bo pojawiły się nowe.
Rodzice Andrzeja byli bardzo zamożnymi, dobrze ustawionymi w ówczesnym ustroju ludźmi, niedawno wrócili z placówki dyplomatycznej. Mieli ogromne, bogato urządzone mieszkanie, w porównaniu z którym moje wydawało się biedne. Mieli też bardzo wyraźnie zarysowaną wizję przyszłości syna, na przykład studia za granicą, i to bynajmniej nie w Moskwie… Czułam się w tym wszystkim mocno nieswojo. Pod spojrzeniem jego matki kuliłam się w sobie, bałam się do niej odezwać, jego ojciec nie traktował mnie poważnie.
Rozstaliśmy się po kilku miesiącach, i to wyłącznie z mojej inicjatywy. Pamiętam jego smutne, nic nie rozumiejące spojrzenie – był jedynakiem, dzieckiem szczęścia, nikt nigdy niczego mu nie odmawiał. Byłam bezlitosna i pozbawiona skrupułów. Zdawałam sobie sprawę, że nie żywię do niego żadnych uczuć. Po tym, jak zdał maturę, nasz kontakt się urwał.
Nigdy nie żałowałam swojej decyzji, nie odczuwałam żadnego sentymentu, żadnej tęsknoty. W ogóle rzadko o nim myślałam. Miałam jeszcze kilku chłopaków. Ostatecznie związałam się z Antkiem, bo wydawał mi się najbliższy duchowo, mieliśmy te same zainteresowania, pasowaliśmy do siebie.
Mówi się, że są sytuacje, gdy w mgnieniu oka można zobaczyć całe swoje życie. Teraz w to wierzę, bo w przeciągu paru sekund stanęły mi przed oczami kolejne sceny sprzed ponad trzydziestu lat. Nasze pierwsze spotkanie w zatłoczonej sali gimnastycznej, rozmowy na korytarzu przy oknie podczas przerw w szkole, wuzetki w dawno nieistniejącej kawiarni, spacery w zimne popołudnia, niezdarne pocałunki pod blokiem, czerwone gerbery, opakowane celofanem, które przynosił mojej mamie. Jakby wszystko to zdarzyło się wczoraj.
– Niewiele się zmieniłaś.
– Ty też…
Krępująca cisza. Staliśmy jak sparaliżowani – wszyscy troje. Powietrze wokół nas zgęstniało. Jego żona patrzyła na mnie z uwagą i napięciem, w oczekiwaniu co dalej. Jej dotychczasowa życzliwość i ciepło ulotniły się. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest fizycznie do mnie podobna. Czy ona też to zauważyła? Czy znała moją historię? A jeśli tak, to w jakiej wersji?
Cóż mogłoby być bardziej naturalnego w tej sytuacji, niż długa rozmowa – co się z nami działo, kim dzisiaj jesteśmy, jak ułożyły się nasze losy. A jednak do takiej rozmowy nie doszło, a raczej doszło, ale w szczątkowej, bardzo konwencjonalnej formie. W towarzystwie czujnej przez cały czas żony.
– …tak, skończyłem studia w Kolonii, nie wróciłem potem do Polski, pracuję w międzynarodowej korporacji, dzisiaj w Londynie, jutro, bo ja wiem, może w Dubaju albo w Buenos Aires…
– Pracuję w wydawnictwie, literatura piękna…
– Zawsze kochałaś książki.
I to mniej więcej tyle. Po chwili Andrzeja ponownie wessało męskie grono. Nikt inny nie zorientował się w sytuacji. Dokończyłam jakoś ten wieczór. Z Andrzejem i Jolą pożegnaliśmy się sztywno i oficjalnie – bez wymiany uprzejmości.
– Jak się tu przeprowadzą, do czego namawiajcie ich, namawiajcie, będziemy spotykać się częściej – perorował podchmielony gospodarz, ale jego przyjaciele nie podchwycili tematu.
Zaczęliśmy kłócić się już w taksówce. Nawet nie wiem, o co. O to, czy za oknem deszcz czy mżawka? Coś w tym rodzaju – byle dać ujście rosnącej irytacji. Skąd się wzięła? Z żalu, że nie zostałam światową kobietą u boku bogatego męża? Że prowadzę życie książkowego mola, zamiast fruwać po świecie i pić szampana w klasie biznes? Czy na pewno tylko o snobizm mi chodziło? Czy było w tym coś dużo głębszego – nagłe, dogłębne pragnienie przeżycia innej wersji własnego życia?
Po powrocie do domu zażyczyłam sobie whisky, opróżniłam szklankę jednym haustem i poprosiłam o następną, i znowu następną. Antek patrzył na mnie ze zdumieniem – na ogół piję symbolicznie.
Kłócimy się rzadko, oboje jesteśmy ludźmi raczej łagodnymi i stroniącymi od konfliktów. Wygląda na to, że tej nocy wylałam z siebie gorycz nagromadzoną przez lata. A i w moim mężu najwyraźniej się zebrało. Waliliśmy jedno w drugie, byle bardziej bolało, a to na oślep, a to celując nad wyraz trafnie. Powiedziałam mu rzeczy, których wolałabym nigdy nikomu nie mówić. Usłyszałam coś, czego na pewno wolałabym nie słyszeć…
Rano, opuchnięta od płaczu, nieco się jeszcze zataczając, pierwsze kroki skierowałam do komputera. Szukałam wiedzy o Andrzeju – wyszukiwarki, portale społecznościowe… Nie spoczęłam, póki nie dowiedziałam się wszystkiego – o rodzinie, dzieciach, pracy. Chciwie przejrzałam wszystkie możliwe zdjęcia. Na Facebooku wysłałam mu zaproszenie do grona znajomych. Znalazłam adres mailowy i napisałam list z prośbą o spotkanie. Cały czas w głowie huczała mi jedna myśl – nasze spotkanie nie może być kwestią przypadku. To zrządzenie losu, palec opatrzności. Znak, którego zignorować nie wolno.
Odpowiedź przyszła po 15 minutach. „Spotkajmy się jeszcze dzisiaj, jeśli to możliwe. Mamy sobie tyle do opowiedzenia”. Nie przeżyję innej wersji życia, ale może rozpocznę nowy rozdział?
Czytaj także:
„Kolega męża chciał rozbić nasze małżeństwo. Wmówił mi, że Darek zabawia się z kochanką i dlatego nie odbiera telefonów”
„Przez pomyłkę prawie straciła miłość życia. Jej ukochany założył, że wróciła do męża i nie chciał mieć z nią nic wspólnego”
„Naiwna Jadzia uwierzyła bratanicy i przepisała jej mieszkanie za opiekę. Smarkula robi wszystko, by wykończyć staruszkę”