„Mój były mąż potrafił ugotować tylko wodę na herbatę. Pralki i odkurzacza nie tknął nigdy w życiu”

kobieta sprząta, a jej mężczyzna leniuchuje fot. Adobe Stock, Piotr Marcinski
W dodatku teściowa wpadała nieproszona („Ty, Majeczko, nie masz przecież czasu, ale to żaden problem, ja wszystko ci tu posprzątam”) i gotowała obiadki („Robercik kocha pierogi i wszelkie kluseczki, ty też zjesz, prawda, trochę leniwych z masełkiem?”).
/ 28.06.2021 13:56
kobieta sprząta, a jej mężczyzna leniuchuje fot. Adobe Stock, Piotr Marcinski

Już taka jestem, że jak coś postanowię, to się tego trzymam. Nie ma zmiłuj, raz podjęta decyzja jest dla mnie nieodwołalna. Koniec, kropka. Uważam, że nie należy się mazgaić ani bezładnie miotać, zamęczać siebie i cały świat swoim niezdecydowaniem, tchórzostwem. Sama nie znoszę takich kobiet: rozmemłanych, nadmiernie emocjonalnych, dzielących włos na czworo. Tata zawsze mi powtarzał: „nie bądź babą” i jakkolwiek niepoprawnie dziś to brzmi, jednak miał rację. To takie „babskie”, kobiece w najgorszym wydaniu, starodawnym i niemodnym, my przecież dzisiaj jesteśmy twardzielkami i mocno stoimy na ziemi, wbite w nią naszymi wysokimi obcasami.

Dziesięć miesięcy minęło, odkąd rzuciłam Roberta i przez cały ten czas ani razu nie pożałowałam swojej decyzji. Nie należy przez to rozumieć, że nie żałowałam naszego małżeństwa, naszego ośmioletniego związku. Nie jestem aż takim potworem. Zdarzało mi się podczas bezsennych nocy odczuwać niemal fizyczny ból związany z brakiem jego ciała przy moim ciele, tak bardzo przyzwyczaiłam się spać wtulona w jego plecy, z nogami zaplątanymi w jego nogi, z ramieniem zarzuconymi na jego ramię. Żadne kłótnie, walki, spory nie były w stanie odsunąć od siebie naszych ciał, one żyły poniekąd własnym życiem i wcale się nie przejmowały tym, co wyczyniały nasze swarliwe mózgi i języki. Nawet po najostrzejszej wymianie zdań, pełnej dramatycznych wykrzykników, przekleństw i plugawego wymyślania sobie od najgorszych, lądowaliśmy wieczorem w tym samym łóżku, choćby z tego powodu, że innego nie mieliśmy. Co prawda była kanapa, ale na tyle niewygodna, że nikt nie chciał na niej spać.

Pewnie jednak dlatego nie chciał, że działaliśmy na siebie jak dwa przyciągające się magnesy

We wspólnym łóżku wyczuwaliśmy szansę na pojednanie. I za tym rzeczywiście tęskniłam, za tą cudowną bliskością, bez której czułam, że przedwcześnie więdnę. Natomiast gdy tylko zaczynałam przypominać sobie nasze awantury, natychmiast opuszczały mnie wszelkie sentymenty. Poza tym, nawet gdy do awantur nie dochodziło, i tak od lat już miałam poczucie, że wszystko w naszym małżeństwie jest nie tak.

Okresowy względny spokój zawdzięczaliśmy jedynie moim żelaznym nerwom i naprawdę anielskiej cierpliwości. Ale wszystko się kiedyś wyczerpuje. Nasza koegzystencja w pewnym momencie przestała być możliwa. Jakże mnie wkurzał samą swoją obecnością w domu, pan i władca, maminsynek przyzwyczajony do tego, że świat kręci się wokół niego.

Takie mamusie, jak ta jego, skazywałabym na śmierć w powolnych męczarniach

Niechby smażyły się w piekielnych ogniach, ale tak, by to trwało tygodniami, miesiącami, latami. Niechby pokutowały za wychowanie swoich milusińskich, którzy nikogo kochać nie potrafią i wyrastają na skończone sobki. Właśnie taki był ten mój Robert. Jako dziewczyna i narzeczona oczywiście nie widziałam tego, bo gdzieżby mamusia pozwoliła mu ze mną pomieszkać, gdzieś dłużej razem pobyć. Traktowała go jakby to on był panienką, którą ktoś chce zapłodnić: chroniła, pilnowała, chuchała na swój skarb.

Nawet wspólne wakacje to był wielki problem. Więc kiedy się miałam przekonać, że mój wybranek w kuchni to potrafi ugotować jedynie wodę i nigdy w życiu nie tknął pralki, odkurzacza czy zwykłej zmiotki? Nie umył po sobie naczyń? Nie kupił chleba w piekarni? No kiedy? Wiadomo – gdy zaczęliśmy wspólne życie, w kawalerce kupionej przez teściową i traktowanej przez nią jak własna.

Wpadała nieproszona i nieproszona robiła porządki, pranie, prasowanie („Ty, Majeczko, nie masz przecież czasu, ale to żaden problem, ja mam i wszystko ci tu posprzątam”), gotowała nam obiadki („Robercik kocha pierogi i wszelkie kluseczki, ty też zjesz, prawda, trochę leniwych z masełkiem?”), czuwała nad bezpieczeństwem syna („Bo wiesz, to taki delikatny chłopiec, znowu się przeziębił, musisz go pilnować z rana, żeby czapkę wkładał i szalik, no i koniecznie dawaj mu herbatę z malinami, tu w szafce macie zapas konfitur.”)

Pod jej nieobecność ów delikatny chłopiec rozwalał się w gaciach na kanapie, chował brudne skarpetki pod poduszkę, drapał po genitaliach i zamiast malinowej herbaty ciągnął kolejne piwko. „Zjadłbym coś!” – pokrzykiwał od czasu do czasu, nie odrywając wzroku od telewizora.

Doprowadzały mnie do rozpaczy jego gnuśność, lenistwo i abnegacja

A najbardziej to, że jednocześnie w kółko mnie krytykował. „Roztyłaś się” – powtarzał wpatrzony w swoje siatkarki, koszykarki, tenisistki, a ja natychmiast odczuwałam wyrzuty sumienia, że nie wyglądam tak jak one. Prawda, zaniedbałam się po ślubie, ale czy on nie? Czy kilogramów nie przybywało mi od wspólnie spożywanych „kluseczków z masełkiem”? Miałam sama sobie gotować brokuły, gdy on nie chciał nawet na nie spojrzeć? Biegać wieczorami, gdy on się wylegiwał i pasł brzuch? Miałam może chodzić na siłownię, by dodatkowo jeszcze zachęcać teściową do przyłażenia i gruchania ze „słoneczkiem” jej życia?

Nie zawsze było tak źle, ale w sumie jednak gorzej niż lepiej. Robert nie potrafił niczego naprawić ani załatwić. Za cokolwiek się wziął, to spieprzył. Z łezką w oku wspominałam własnego ojca, który i mieszkanie pomalował, i kran zreperował, a jak zakupy zrobił, to skakałam z radości, bo nigdy nie zapomniał o jakiejś dla mnie niespodziance – czekoladzie albo pączku.

Robert nie umiał nawet wkręcić żarówki, wbić gwoździa, przepchać rury, a w sklepie, jeśli już udało się go tam zaciągnąć, snuł się między regałami jak jakiś nierozgarnięty ślepiec. I w kółko te pretensje – że tego albo tamtego w domu nie ma. „Było kupić” – syczałam zjadliwie, a on patrzył na mnie jak na śmiertelnego wroga. „To twoja rola” – odpowiadał z wyrzutem.

Żarliśmy się o podział obowiązków (moim zdaniem nieistniejący, a jeśli już, to skandalicznie nierówny), sposób spędzania wolnego czasu (zawsze taki, jak on chciał, czyli żaden), wtrącanie się osób trzecich w nasz związek (jego matka i jej nieograniczony niczym wstęp do naszego domu). Długo rozważałam za i przeciw, ale w końcu doszłam do wniosku, że związek jest toksyczny, a mój mąż, wbrew temu, co mamusia o nim myśli, okazał się totalną fujarą. Dalsza przy nim obecność zagraża mojej tożsamości. To tłamszenie samej siebie. Wchłanianie trucizn. Amen.

Pewnego dnia spakowałam walizki i oświadczyłam, że się wyprowadzam

Wcześniej wynajęłam sobie przytulne mieszkanko i natychmiast je polubiłam. Mogłam być wreszcie królową na swoich włościach. Nikt nie robił mi niespodziewanych najazdów. Nikt nie kontrolował pilota. Nie wymagał, bym gotowała, prała, sprzątała i robiła zakupy. Mogłam wieczorami spokojnie oglądać ukochane seriale, czytać w środku bezsennej nocy, nie jadać pierogów i klusek leniwych, tylko płatki owsiane i warzywa. W ogóle nie jadać wiele i wreszcie nie tyć. Mogłam wrócić do dawno zawłaszczonej siebie i na siebie jedynie liczyć.

Gdy zepsuł mi się kran, wzywałam hydraulika, a nie czekałam bezskutecznie, aż zajmie się tym mój ślubny. „O, jak mi dobrze” – myślałam, gdy zaczynał się weekend, a ja czułam nieograniczoną wolność i miałam zero kłótni w perspektywie. Co za ulga. Świat jest piękny.

Nigdy wcześniej nie słyszałam w jego głosie takiego entuzjazmu

Zadzwonił rano drugiego dnia mojej kwarantanny. Trzeba mieć naprawdę pecha, by na wymarzoną wycieczkę do Ameryki Południowej, planowaną przez tyle lat i wciąż odkładaną z powodu gnuśności męża, wybrać się akurat w takiej chwili. Mówiono już o koronawirusie, ale przecież wciąż nam jeszcze nie groził, panoszył się daleko, a potem tak nagle zjawił się w Europie. Polską granicę zamknięto i przestały przylatywać samoloty. Jakoś w końcu dotarłam, ale czekało mnie dwutygodniowe odosobnienie.

– Masz co jeść? – to, że mój były mąż w pierwszym zdaniu stawia takie pytanie, że w ogóle go to interesuje, było dla mnie niemałym zaskoczeniem. No proszę.
– Jasne – odrzekłam beztrosko.

Miałam się przyznać do połowy paczki makaronu, puszki fasolki i nadpsutych resztek sprzed sześciu tygodni w lodówce? To już lepiej skorzystać z opieki społecznej. Powiedzieli, że zrobią mi zakupy.

– Bo wiesz – ciągnął podniecony – ja i tak wybieram się do sklepu. Zaopatruję mamę, ciotkę Halinę, wujka Edka i tych sąsiadów z góry, pamiętasz? Chrzanowskich. Boją się wychodzić z domu, a mają tylko mnie.

W jego głosie zabrzmiała duma. I coś jeszcze. Jakiś nowy rodzaj pewności siebie, której kiedyś nie miał.

– No to w takim razie kup mi… chleb, masło, bo ja wiem, co jeszcze… Mleko?
– Nie krępuj się, zrób listę, prześlij mailem. Wszystko ci kupię, nie śpiesz się, pomyśl, co jeszcze ci będzie potrzebne.

Tak zrobiłam. Późnym popołudniem zadzwonił domofon.

– Położę ci torby na wycieraczce. Jak już sobie pójdę, to je zabierz.
– Dzięki.

Z klatki dobiegł mnie dziarski krok. Robert pokonywał chyba po dwa schody naraz (z tymi siatami!), bo już za chwilę zbiegał w dół. Z ciekawością wyjrzałam przez okno. Miał na sobie maskę i gogle, na dłoniach rękawiczki. Wyczuł chyba mój wzrok, bo odwrócił się, spojrzał w górę i pomachał mi wesoło. Wyglądał imponująco, profesjonalnie przygotowany do zadania. Wskoczył do samochodu i odjechał szybko. Ho, ho. Mój były mąż… Kto by pomyślał.

Kwarantanna wcale mnie nie przerażała. Czułam się wyczerpana podróżą, poza tym miałam wymagający sprzątnięcia brudny dom, zapas zdjęć i filmów do obrobienia na komputerze oraz kupę wrażeń do uporządkowania. No i sporo zaległych lektur. Zleci, zanim się obejrzę, stwierdziłam. A jednak… Wcale tak szybko nie leciało. Między rankiem a wieczorem rozpościerała się głęboka otchłań wypełniona nudą. Nie było na nią siły, gdy o szarej godzinie docierałam do dna tej otchłani, czułam się zainfekowana depresją. Z mojej głowy wymiotło wrażenia z Peru, a zdjęcia – namacalne dowody mojego tam pobytu – znudziły mnie już pierwszego czy drugiego dnia, jak bym w ogóle nie ja je robiła.

Dużo rozmawiałam przez telefon, ale w pewnym momencie złapałam się na tym, że… z utęsknieniem czekam na rozmowę z Robertem. Sama bałam się dzwonić, bo ciągle był zajęty.

– Ależ się dzieje! – mówił do słuchawki podnieconym, jakimś niemal radosnym głosem. – Wiesz, zanim objadę tych wszystkich staruszków, noc zapada. Oni mi po prostu puchną wszyscy, namnażają się. Polecają mnie sobie, wiesz. Chrzanowscy tym drugim sąsiadom z naprzeciwka, ciotka Halina swoim byłym mężom, mama przyjaciółkom. Tym zrobić zakupy, tamtym wykupić lekarstwa, skombinować maseczki, a to znowu na poczcie coś załatwić. Niektórzy są tacy samotni, naprawdę nikogo nie mają. Przynajmniej tu, na miejscu, bo dzieciaki, rodzina gdzieś za granicą.

Mówił to wszystko w takim podnieceniu! Niewiarygodne, nigdy wcześniej nie słyszałam w jego głosie takiego entuzjazmu dla codziennych, zwykłych spraw. Aż przykro mi się zrobiło.

– Szkoda, że za naszych czasów nie byłeś taki wyrywny. Może inaczej by się sprawy potoczyły.

– No wiesz, to był inna epoka, bez koronawirusa. Nikt mnie wtedy nie potrzebował.
– Ja cię potrzebowałam. Ale nieważne, grunt, że teraz kwitniesz.
– Tak myślisz?
– Wyglądasz, jakbyś czuł się świetnie.
– Nie mogę powiedzieć, że świetnie. Po prostu strasznie mnie cieszy, że daję radę. Po raz pierwszy w życiu mam świadomość, że wszystko ogarniam, spełniam oczekiwania, sprawdzam się.

„Dlaczego nie ogarniałeś przez tyle lat?” – myślałam ze smutkiem. „Dlaczego trzeba było zarazy, byś się obudził i przestał żyć wyłącznie dla siebie”?

– Ale Majka, twoja kwarantanna pojutrze się kończy. Co byś powiedziała na butelkę wina? Do małej kolacji? Wspólnej? Ja wszystko przywiozę. Będziesz potrzebowała też maseczek, wiesz o tym, że są konieczne. Trudno kupić, ale już się nauczyłem obdzwaniać apteki, zawsze gdzieś tam coś mają. Po co się włóczyć i narażać?

Kolacja z winem – to czymś pachnie. Czymś niezupełnie bezpiecznym, bo nie jestem pewna, czy mam ochotę na „przyjaźń” z moim byłym mężem. Nasze małżeństwo się skończyło, a ja nie mam zwyczaju się cofać i zmieniać tego, co już raz postanowiłam.

– Myślisz, że starczy nam jedna butelka?
– Musi. Lepiej żebyś się jeszcze trochę pooszczędzała, Maja. Nigdy nie wiadomo…
– Dobrze – szepnęłam, bo głos mi uwiązł w krtani. – Zgadzasz się? Cudownie. To ja wszystko kupię. Jestem we wtorek o dwudziestej, mam nadzieję, że ze wszystkim zdążę. Pa!

Nawet nie doczekał mojego „pa”. Gdzieś już widać pogalopował. I dobrze. 

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA