Czasem się zastanawiam, co by powiedział na rządy swojego syna mój brat Heniuś, gdyby żył. Zawsze Tomasz był jego oczkiem w głowie. Przez jakiś czas nie zachodziłam do nich nawet po sąsiedzku, no bo ileż to człowiek może wysłuchiwać, jaki dzieciak jest mądry? Na studia go aż do Warszawy wysłali… Nigdy się dokładnie nie mówiło, czemu już po dwóch latach wrócił, ale nie sądzę, by skończył naukę przed czasem, raczej w ogóle jej nie podjął i balował, póki się nie wydało.
– Gdy patrzę, Melu, na tego chłopaka, to myślę, że może i lepiej, że nie mamy dzieci – mawia czasem mój mąż.
– Tomek nie jest zły – broniłam bratanka. – Mocnej ręki mu trzeba, żeby wyszedł na ludzi.
Niestety, ani ojciec, ani matka go nie wychowali
Miałam więc nadzieję, że może odpowiednia żona da radę. Tym bardziej że żonę Tomek przywiózł sobie nie byle jaką, tylko samą córkę burmistrza. Dom w górę pociągnęli i zamieszkali na piętrze, potem podwórko polbrukiem wyłożyli, brama kuta z żelaza stanęła… Nie wiem, jak tam im się w małżeństwie układało, ale na pewno łączyła ich miłość do pieniędzy. Część gruntów sprzedali od razu, jak tylko przejęli ojcowiznę, bo – jak tłumaczył mi brat – „lepiej mieć mniej, a z głową”. Z kolei na tym, co zostało, stanęło kilka rzędów szklarni.
– Tomek z Kariną mówią, że na jednego konia nie warto stawiać – tłumaczył Heniek każdemu we wsi. – Będą pomidory, a potem, z czasem, także rośliny tarasowe.
– Żeby tylko ci zdążyli jakieś wnuki zmajstrować – dogadywali złośliwi.
– Młodzi są, mają czas – odgryzał się brat. – Spłodzić nie sztuka, sztuka wychować i utrzymać!
Minęły lata, brata już nie ma, bratową kuzynka zabrała do siebie, a my, stareńcy, wciąż oglądamy tę „Dynastię” zza płotu, a właściwie zza kutego w ornamenty ogrodzenia. Wiosną za domem bratanka stanęły dwie przyczepy kempingowe i przenośna toaleta.
– Będą przyjmować na wczasy pod gruszą? – deliberował mój Marian, człapiąc od okna do okna, by ocenić sytuację z każdej możliwej strony. – Jak myślisz, Melu? Skusi się kto?
– Może Aldona zaprosiła kogoś ze szkoły na wakacje? – spekulowałam. – Mieszka cały rok w internacie…
– E, nie, Aldonę to wysyłają do Hiszpanii, żeby się języka uczyła – wyjaśnił Marian, bo, jakimś cudem, choć już niemal nie rusza się z domu, zawsze jest najlepiej poinformowany.
To ja już nie wiem… Jakoś w czerwcu zagadka się wyjaśniła – któregoś wieczoru na podjeździe u bratanka zatrzymał się zdezelowany busik i wysiadło z niego kilkunastu mężczyzn. Wszyscy ściskali w rękach torby i plecaki. Wyszedł Tomek, pogadał z kierowcą, a potem zgarnął to całe towarzystwo i poprowadził za dom do przyczep.
– Tomek ściągnął budowlańców, Melu – mąż obudził mnie rano. – Byłem w sklepie, ludzie o niczym innym nie mówią. Szklarnię nową mają stawiać.
– Niektórzy to chyba obcokrajowcy. Jak on się z nimi dogada? – powątpiewałam.
Nie doceniłam jednak bratanka
Wrzeszczał od rana do nocy, latał, palcem pokazywał, raz widziałam nawet, że w złości rzucił kamieniem w chłopaka, który wziął nie ten worek zaprawy, który powinien. Marian to już na stałe zaparkował przy oknie od sypialni, skąd miał najlepszy widok, i regularnie zdawał mi relację z przebiegu wydarzeń.
– Zdaje mu się, że jest nadzorcą niewolników – stwierdził po kilku dniach. – Dobrze, że ich córka tego nie widzi.
– Co oni jedzą? – zastanawiałam się z kolei ja, bo w sklepie nikt robotników na zakupach nie widział, a do miasta na pewno nie jeździli, bo kiedy?
– Może przywieźli ze sobą, żeby im wyszło taniej? – spekulował mąż, przynajmniej dopóki nie zauważył, że znikają spady spod naszej jabłonki.
Rany boskie, toż to niedobre jabłka, na wpół dzikie! Potem ktoś powiedział, że Tomek tylko wór kartofli im rzucił i starą marchew, co mu z zeszłego roku została. Ale za to, chwalił się, herbaty mają pod dostatkiem. Kocioł postawił, mogą sobie nabierać, ile chcą. Poza tym burknął, gdy go sołtys przycisnął, co komu do domu, jak chałupa nie jego? Nosów swoich pilnować, zamiast innym w gary zaglądać! W sierpniu szklarnia już stała, obok niej budynek gospodarczy. Któregoś ranka zerwała nas z łóżka awantura pod oknami od strony drogi. Stał tam już ten sam zdezelowany busik, a przy nim awanturujący się Tomek otoczony przez spalonych przez słońce, wychudzonych robotników.
– Nic mnie nie obchodzą wasze pretensje – wrzeszczał. – Zabierać się i jazda mi stąd!
– A gdzie kasa za dwa miesiące roboty?
– A jedzenie? A mieszkanie? Woda, prąd? Czy ja jestem Caritas, żeby was utrzymywać? I tak za dużo zapłaciłem! Won!
Odwrócił się i odgrażając się, że wezwie policję, poszedł do domu. Mężczyźni postali trochę, w końcu z busa wyszło wielkie chłopisko, zagoniło ich do środka i odjechali.
Następnego dnia obudziło nas walenie do drzwi
Na progu stał Tomasz, czerwony, jakby apopleksji miał dostać. I mówi, że bydlaki mu szklarnię roztrzaskały – cały tył poszedł w drobny mak.
– Ciotka i wuj, musieliście widzieć, zawsze w oknach siedzicie jak te kostrubacze! Będziecie świadkami!
– W nocy to ja śpię – powiedział Marian. – Ale w dzień patrzę i wiem, że u ciebie pracowali. To mogę zeznać, jakbyś miał jakieś kłopoty ze skarbówką czy coś…
– I to ma być rodzina! – Tomek splunął mi pod nogi. – Zazdrosne świnie, jak cała reszta, w łyżce wody by człowieka utopili!
Chuligaństwa nie lubię, ale wyzyskiwania ludzi jeszcze bardziej. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze, ot co.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”