O tym, że rodzice mojego męża mają fajną działkę nad jeziorem dowiedziałam się jeszcze przed ślubem. Nic tam nie było, tylko łąka dochodząca do niewielkiej piaszczystej plaży i pomostu skleconego byle jak z desek. Ale prymitywne warunki rekompensowała przepiękna okolica i cisza. Jako narzeczeni jeździliśmy tam z Kubą z namiotem i spędzaliśmy całe tygodnie na łonie natury, praktycznie odcięci od świata. Kąpaliśmy się w jeziorze, łowiliśmy ryby, które piekliśmy potem nad ogniskiem, chodziliśmy prawie pięć kilometrów do najbliższej wsi po mleko i jaja.
Byliśmy naprawdę szczęśliwi
Kiedy się pobraliśmy, działka nad jeziorem pozostała nadal naszym ulubionym wakacyjnym miejscem. Ale w takich prymitywnych warunkach mogliśmy wypoczywać we dwoje, lecz nie z dzieckiem. Po narodzinach Marlenki postanowiliśmy z Kubą wynająć od znajomych przyczepę kempingową i w niej spędziliśmy na działce trzy tygodnie wakacji. Było tak fajnie, że kiedy przed kolejnym sezonem znajomi stwierdzili, że będą ją sprzedawać, na poważnie zaczęliśmy się zastanawiać, czy jej nie kupić. Problemem było tylko to, że nie mieliśmy jej gdzie trzymać zimą, bo mieszkamy na blokowisku. Kiedy więc rozważaliśmy wszelkie za i przeciw, nagle włączyli się w tę dyskusję rodzice Kuby.
– Słuchajcie, a dlaczego byście nie mieli postawić tam domku z prawdziwego zdarzenia? My wam damy tę działkę i róbcie z nią, co chcecie! – usłyszeliśmy.
Oboje z Kubą byliśmy wtedy w siódmym niebie. Przyznam, że od dawna marzyłam o czymś takim, ale jakoś nigdy nie śmiałam pytać męża, po co jego rodzicom ta działka leżąca odłogiem. Przecież nigdy na nią nie jeździli. Kiedyś tylko Kuba wspomniał, że dostali ją w wyniku podziału majątku po dziadkach i w związku z tym zwyczajnie sobie była. Gdy zapadła decyzja, że działka jest nasza, po prostu rzuciłam się teściowi i teściowej na szyję.
– To dla Marlenki! – bronili się. – Dziecko potrzebuje świeżego powietrza!
Natychmiast zaczęliśmy z Kubą planować wydatki.
– Trzeba przede wszystkim wykopać studnię i szambo. A także zastanowić się, czy lepiej kupić gotowy drewniany domek do złożenia, czy też wynająć miejscowych cieśli – omawialiśmy szczegóły.
Stanęło w końcu na solidnej podmurówce i miejscowych cieślach. Domek zaplanowaliśmy tak, że na parterze znalazł się obszerny salon z kominkiem, w którym można było napalić w chłodniejsze dni, kuchnia i łazienka. A na piętrze były dwie sypialnie. W założeniu jedna była dla nas, a druga dla dzieci – Martynki i synka, którego nosiłam już pod sercem w momencie, gdy ruszyła budowa domku. W efekcie jednak jedną z sypialni często oddawaliśmy rodzicom Kuby, którzy nagle polubili wyjazdy nad jezioro.
Nie miałam im tego za złe
Sama oddałabym wiele za zachody i wschody słońca, które można było podziwiać z ganku. To prawdziwe spektakle wspaniałej natury. No, a poza tym solidny domek z normalną kuchnią, ubikacją i prysznicem zapewniał wygody. Nie tak jak spartański namiot! Trochę mnie tylko czasami denerwowało, że teściowie nigdy nie chcieli zostać sami na działce z naszymi dziećmi. Zawsze zasłaniali się tym, że są już starzy i schorowani.
– Nie damy rady opiekować się takimi maluchami – mówili.
Przeszłam nad tym jednak do porządku dziennego, myśląc sobie, że może faktycznie to byłoby dla nich zbyt wyczerpującym zajęciem. W końcu dzieciaki były rozbrykane, a teściowie sporo starsi od moich rodziców. Gdzieś w głębi serca pozostał jednak jakiś żal, że kiedy nie mamy z Kubą urlopu, to teściowie siedzą sobie sami nad jeziorem w naszym domku, a maluchy muszą chodzić w mieście do żłobka i przedszkola. Na szczęście dość szybko moja mama poszła na wcześniejszą emeryturę i to ona zaczęła zabierać Marlenkę i Stasia na działkę. W sumie jeździła tam jako kucharka, sprzątaczka i opiekunka, bo teściowa rzadko kiedy kiwnęła palcem, aby coś w domku zrobić, powtarzając stale, że przecież nie należy do niej. Niby podkreślała w ten sposób naszą własność, ale i tak uważałam, że była wygodnicka. Kiedy jednak ciśnienie mi skakało zbyt wysoko, powtarzałam sobie zawsze, że mimo wszystko bez nich nie byłoby tej działki i wspaniałych chwil nad jeziorem. Stopniowo zagospodarowywaliśmy teren. Postawiliśmy pomost z prawdziwego zdarzenia, wiatę na samochód, szopkę na narzędzia.
Ziemię z łąki przeznaczyliśmy pod warzywniak
Mijały lata i działka wyglądała coraz lepiej, a dookoła zaczęło przybywać domków i daczy. Początkowo patrzyliśmy na to sceptycznie, ceniliśmy sobie bowiem spokój, ale okazało się, że sąsiedzi nie zamierzają go zakłócać. Sami także szukali nad jeziorem wytchnienia po całym tygodniu pracy w mieście. W efekcie z niektórymi nawet się zaprzyjaźniliśmy i urządzaliśmy wspólne grille. Dlatego jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że w bliskim sąsiedztwie ma zostać zbudowany hotel! Niby właściciel reklamował go jako luksusowe SPA dla kulturalnych gości, ale dobrze wszyscy wiedzieliśmy, jak to będzie z tą kulturą.
– Taki hotel musi na siebie zarobić, zaczną się więc integracyjne wyjazdy i konferencje. A wraz z nimi pijaństwo, głośna muzyka… – denerwował się mój mąż.
Na nic się zdała petycja, którą wraz z sąsiadami wystosowaliśmy do władz gminy. Otrzymaliśmy odpowiedź, że powstanie hotelu jest zgodne z planami zagospodarowania terenu. Zrozumieliśmy więc, że nic nie wskóramy, bo gmina liczy na duże wpływy do kasy, a wójt pewnie osobiście na darmowe drinki i basen z jacuzzi. Nie pozostało nam nic innego, jak pogodzić się z sytuacją. W ubiegłym roku jechaliśmy wczesnym latem na działkę z mieszanymi uczuciami. Baliśmy się tego, co zastaniemy za płotem. Czy już wylano fundamenty pod nowy hotel? W pobliskiej wsi postanowiliśmy zrobić zakupy, zatrzymaliśmy się więc przy sklepie. W drzwiach minęliśmy się z jednym z naszych znajomych sąsiadów i… Andrzej, z którym wypiliśmy przecież niejedno piwo przy grillu, spojrzał na nas jak na obcych i ledwie się nam odkłonił. A wsiadając do swojego samochodu, rzucił w naszą stronę:
– Jesteście zadowoleni?
Oniemieliśmy. Nie wiedzieliśmy, o co może mu chodzić.
– Wyjaśnimy to kiedy indziej – stwierdził jednak optymistycznie mąż i pojechaliśmy w stronę naszej działki.
Tyle że kiedy minęliśmy zakręt, za którym powinien już być widoczny domek, naszym oczom ukazał się... płot, ciągnący się bez końca. Jechaliśmy i jechaliśmy, i ciągle nie było naszej bramy…
– Co jest, do diabła? – w tonie Kuby czuć było zdumienie i wściekłość.
Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy zerkać przez ogrodzenie na drugą stronę. Myślałam, że zemdleję, kiedy uzmysłowiłam sobie, że… z całej naszej zagospodarowanej pięknie działki została sama przystań. Domek zniknął! Nie było też warzywnika i placu zabaw pokrytego trawą, tylko zryta koparkami ziemia!
– Ty to widzisz?! – wykrzyknął mąż blady ze zgrozy. – Wtargnęli na naszą ziemię! Podam ich do sądu! Nie wypłacą się do końca życia!
Miotaliśmy się wzdłuż płotu, nie wiedząc, co robić
W głowie nam się nie mieściła taka samowolka! Co to miało być? Kara za to, że z Kubą krzyczeliśmy najgłośniej, że nie chcemy za płotem hotelu ze SPA? Czy jego właściciel zdawał sobie sprawę, że czeka go sprawa karna? Nasze dzieci, które miały już po dziesięć i osiem lat zaczęły się dopytywać, co się dzieje, a uciszone przez nas, być może zbyt brutalnie, w końcu się popłakały. I w takiej atmosferze grozy i histerii zrobiliśmy w tył zwrot i pojechaliśmy do wsi, aby na miejscowym posterunku zgłosić popełnienie przestępstwa.
– Chodzi o tę działkę po lewej stronie? – zaczął się dopytywać dobrze znany nam funkcjonariusz.
– No tak, naszą! – ze wzburzenia krzyknęliśmy chórem.
– Mają państwo jakiś akt własności? – padło kolejne pytanie.
– No jasne! Zawsze go wozimy przy sobie! – nie wytrzymał mąż. – Panie Janku, co pan? Nie poznaje nas pan?
Policjant coś tam bąknął, po czym stwierdził, że zadzwoni do wykonawcy budującego hotel. Może on coś wyjaśni. Po kilkunastu minutach wrócił do nas do pokoju i rozłożył ręce.
– Bardzo mi przykro, ale wykonawca porozumiał się z właścicielem terenu i tamten twierdzi, że ta działka została mu sprzedana na jesieni…
– Niemożliwe! – wykrzyknął mąż.
– A państwo jesteście właścicielami? – powtórzył swoje wkurzające pytanie policjant.
– Tak, to znaczy... Nie, moi rodzice są – stwierdził w końcu Kuba.
Faktycznie, teściowie nadal formalnie byli właścicielami działki, bo jakoś do tej pory nie kwapili się z załatwieniem formalności, a Kubie głupio było nalegać.
– No, to może oni sprzedali? Rozmawiał pan z nimi? – zasugerował funkcjonariusz dobrotliwie, a my nagle zbledliśmy ze strachu.
Popatrzyliśmy niepewnie po sobie
– Chyba powinniście państwo porozmawiać… – policjant jednoznacznie ocenił nasze spojrzenia i zajął się wypełnianiem jakichś papierów, dając nam wyraźnie do zrozumienia, że uważa sprawę za zakończoną.
Następna godzina była chyba najdłuższą w naszym życiu. Rodzice Kuby nie mają komórek, bo twierdzą, że wystarczy im telefon w domu. Czekaliśmy więc i czekaliśmy, aż wrócą ze sklepu, czy spaceru i podniosą słuchawkę. Rozmawiał z nimi oczywiście Kuba. Odszedł kilka metrów dalej, więc nie do końca słyszałam, co mówi. Wyraźnie był jednak coraz bardziej czerwony na twarzy i zdenerwowany. Kiedy skończył rozmowę i podszedł do mnie, powiedział tylko jedno słowo:
– Sprzedali! I dalej mówić już nie był w stanie.
Rozpłakał się, a ja razem z nim… Nie mogliśmy uwierzyć, że rodzice zrobili nam takie świństwo! Przecież doskonale wiedzieli, że kochamy tę działkę, zresztą wydawało nam się, że oni też ją lubią. A poza tym przecież wyraźnie nam powiedzieli, że dają ją nam w prezencie. Nie nalegaliśmy, aby przepisali ją na nas, bo uważaliśmy, że to nie ma znaczenia, kto jest właścicielem na papierze, skoro jesteśmy rodziną. Inwestowaliśmy w tę działkę przez osiem lat… Domek, ogród, pomost… to wszystko przecież kosztowało! Włożyliśmy w tę ziemię nasze oszczędności, co najmniej dwieście tysięcy złotych! Co teraz będzie z tymi pieniędzmi?
– Dlaczego nam to zrobili? – pytałam Kubę, wiedząc, że mój mąż przecież nie zna odpowiedzi.
Przed nim bowiem rodzice także zataili swoją decyzję. Kiedy ruszył do nich z pretensjami, że ta sprzedaż to zwykłe świństwo, z brutalną szczerością stwierdzili, że mieli do tego prawo!
– Głupotą byłoby nie skorzystać z takiej okazji! Właściciel hotelu potrzebował tę ziemię pod korty tenisowe – powiedzieli nam, jakby nas to coś obchodziło.
– Tak? I ile żeście dostali? Ile było tych judaszowych srebrników? – spytał Kuba.
Ale rodzice się zacięli i powiedzieli mu, że nie muszą się teraz tłumaczyć.
– Odziedziczysz wszystko po naszej śmierci, wtedy zobaczysz! – stwierdzili.
– Zamierzacie oddać nam za dom? – zapytał, ale usłyszał, że…
– Co tam taki domek! Grosze jakieś! Więcej byście wydali przez te ostatnie lata na wakacje w pensjonatach, gdyby tej działki nie było. Tak naprawdę dzięki nam oszczędzaliście.
Tego było już za wiele! Nie odzywam się do teściów, i nie zrobię tego, dopóki nas nie przeproszą i nam zadość nie uczynią. Najchętniej poszłabym do sądu, przecież mamy dowody na to, że to my postawiliśmy domek i ponieśliśmy koszty zagospodarowania działki. Ale Kuba się przed tym wzbrania, mówiąc, że w sumie to są jego rodzice. W tym roku szykuje się nam kolejne lato bez ukochanej działki, którą wspominamy z łezką w oku każdego upalnego dnia. Na szczęście udało się nam zostawić po sobie dobre wspomnienia wśród sąsiadów, którym wytłumaczyliśmy, że sprzedaż ziemi nie była naszą decyzją. Andrzej z żoną ostatnio nawet zaprosili nas na weekend, ale nie wiem, czy pojedziemy. Patrzenie na ziemię, którą straciliśmy, byłoby dla nas zbyt bolesne. Wiedzieliśmy, że to miejsce już nie będzie takie samo.
Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Moja teściowa to baba z piekła rodem. Musieliśmy z nią mieszkać, ale ona za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć”