„Miłość jest silniejsza niż bariery językowe. Mój wnuk nie mówił po polsku, ale świetnie się rozumieliśmy”

babcia, która chciałaby nauczyć wnuka polskiego fot. Adobe Stock, Rido
– Jak Lionel nie chce, nie zmuszę go do nauki polskiego. Zresztą to bez sensu, tu gdzie mieszkamy nie ma Polaków, Alan nie miałby z kim rozmawiać po polsku. Już lepiej żeby się uczył hiszpańskiego, to drugi język po angielskim tutaj.
/ 25.06.2021 10:06
babcia, która chciałaby nauczyć wnuka polskiego fot. Adobe Stock, Rido

Wiedziałam, że Malwina nie znajdzie tutaj tak dobrej pracy jak za granicą, ale i tak ciężko sobie radziłam z jej wyjazdem.

– Mamo, będę pracowała w biurze projektowym – ekscytowała się. – Mam już klepnięty kontrakt, no i nie będę musiała wydawać na mieszkanie. W Polsce nie zarobiłabym nawet jednej czwartej tego, co w Stanach…

„A poza tym czeka tam na ciebie facet” – dodałam w myślach, bo jej związek na odległość z mężczyzną poznanym przez jakiś portal do kojarzenia par nie był tajemnicą. To właśnie on, ten Lionel, załatwił Malwince pracę i obiecał, że pomoże jej z wszystkimi formalnościami.

Widziałam, że jest w nim zakochana, ale jakoś nie mogłam się przekonać do takiego romansu

Może i nie rozumiem dzisiejszego świata, ale kiedy ja się zakochiwałam, to w żywym człowieku, a nie w obrazku na ekranie komputera.

– Mamo, my rozmawiamy ze sobą codziennie – przekonywała mnie do Lionela Malwina. – Normalnie, na Skypie, widzę jego mimikę, słyszę głos. Wiem, że kiedy się spotkamy, to będzie tylko uzupełnienie tego, co już nas łączy. Ale nawet jeśli byśmy się sobie nie spodobali, to pracę i tak mam załatwioną, więc nie bój się o mnie.

I wyjechała. Zadzwoniła od razu, tego samego dnia po przylocie.

– Jest cudownie, mamo! – była taka rozentuzjazmowana. – W ogóle nie jest niezręcznie, czujemy się tak, jakbyśmy pół życia spędzili razem. A ty jak się czujesz?

Na moją sugestię, by zięć pouczył się języka żony, tylko prychnęła

A ja czułam się źle. Nie powiedziałam jednak tego głośno, bo nie chciałam, żeby córka pomyślała, że wbijam ją w poczucie winy. Prawda jednak była taka, że kiedy wróciłam z lotniska, płakałam. Potem chodziłam nocą po domu, nie mogąc spać i zastanawiając się, jak będzie wyglądać moje życie. Byłam przekonana, że okropnie… Kontrakt Malwiny opiewał na rok i miałam nadzieję – wiem, że to straszne! – że mimo wszystko jej zachwyt Lionelem się skończy i wróci do Polski. Zamiast tego ona się zaręczyła.

– Chcę tu zostać – oznajmiła, a ja poczułam się, jakby przygniotło mnie coś ogromnego. – Nie ma sensu starać się o zieloną kartę, skoro mogę od razu wystąpić o obywatelstwo, tylko muszę wziąć ślub. To tylko formalność, nie robimy żadnego przyjęcia ani nic.

To ostatnie powiedziała chyba, żeby mi nie było przykro, że nie będę zaproszona

Potem zapewniała zresztą, że nie było żadnej ceremonii. Kiedy przyjechała kilka miesięcy po ślubie, pokazała mi zdjęcia i rzeczywiście, wyglądało to raczej jak podpisanie umowy u notariusza.

– Kiedy znowu przyjedziesz? – zapytałam przy pożegnaniu.
Chcę przywieźć Lionela na święta – odpowiedziała.

Ale nie przyjechała ani ona, ani jej mąż.

Jestem w ciąży, w grudniu będę w trzecim trymestrze, wolę nie latać – wyjaśniła i nie wiedziałam, czy bardziej cieszyć się, że zostanę babcią, czy smucić, bo nie zobaczę córki.

W końcu przyjechali rok później. Poznałam łysiejącego blondyna, który specjalnie dla mnie nauczył się mówić „bardzo dobre pierogi” oraz „smaczna zupa”. Nie mogłam go nie polubić, chociaż kiepsko się dogadywaliśmy. Ja po angielsku umiem powiedzieć tylko „good morning” i „thank you”, a on, chociaż bardzo się starał, nie mógł sobie poradzić z polskim. Ostatecznie, kiedy chciał mi coś przekazać, wpisywał to na telefonie, a ja czytałam koślawe komputerowe tłumaczenie.

Na szczęście nie musiałam jeszcze rozmawiać z Alanem, moim cudownym wnusiem!

Mówiłam do niego i śpiewałam mu po polsku, a on wyciągał do mnie rączki i pokazywał na mojej roboty marmoladę jabłkową, że chce „am”. W końcu jednak córka z rodziną wróciła do Stanów, a ja usiłowałam nie wypytywać jej, kiedy znowu przywiezie Alanka. Niestety, potem życie się pokomplikowało. U Alana zdiagnozowano chorobę, która wymagała cotygodniowych wizyt w szpitalu i do tego pochłonęła całe ich oszczędności. Kiedy w końcu lekarze ogłosili zwycięstwo nad chorobą, wnuk miał dziewięć lat.

Oczywiście widywałam go na ekranie laptopa, który kupiłam, by móc z nimi rozmawiać przez internet. Choroba sprawiła, że był chudziutki i niewysoki, ale i tak przypominał mi Malwinę, kiedy była w jego wieku. Niestety, nasze rozmowy ograniczały się właściwie tylko do „Hello, Grandma” z jego strony i moich prób wyartykułowania czegoś po angielsku, co jednak, sądząc po jego zdezorientowanej minie, niezbyt dobrze mi wychodziło.

Dlaczego nie uczysz go polskiego? – pytałam córkę.

Twierdziła, że próbowała, ale Lionel się wtedy denerwował, że nic nie rozumie i czuje się wykluczony z rodziny. Na moją sugestię, żeby i zięć pouczył się języka żony, Malwina tylko prychnęła.

– Nie wszystko zawsze jest jak w amerykańskiej komedii romantycznej – rzuciła ze złością. – Jak Lionel nie chce, nie zmuszę go. Zresztą to bez sensu, tu gdzie mieszkamy nie ma Polaków, Alan nie miałby z kim rozmawiać po polsku. Już lepiej żeby się uczył hiszpańskiego, to drugi język po angielskim tutaj.

„Tutaj, tutaj”. Ciągle powtarzała to słowo. Czułam, co za tym stoi

Starała się za wszelką cenę zasymilować, wychować syna na prawdziwego Amerykanina.

– Tutaj edukacja publiczna to dno – poinformowała mnie. – Lio staje na głowie, żebyśmy mieli z czego płacić czesne za prywatną szkołę. Ale tutaj to mus, żeby dziecko w ogóle mogło myśleć o college’u.

Tak więc mój wnuk był wychowywany po amerykańsku, a ja mogłam tylko tęsknić za nim i za jego mamą. W końcu jednak zdecydowali się przyjechać do Polski na przerwę wiosenną. Czekałam na nich na lotnisku z wielkim misiem dla Alana. Kiedy mnie zobaczyli przy bramce, córka rzuciła mi się na szyję, Lionel uprzejmie mnie pocałował w oba policzki, a Alan z zawstydzoną miną wymamrotał swoje „Hello, Grandma”.

Bardzo chciałabym móc ich o wszystko wypytać, porozmawiać z zięciem i wnukiem, ale najwyraźniej nikt nie rozumiał tego, co próbowałam powiedzieć po angielsku, a czego nauczyłam się ze starego podręcznika córki. Może źle to wymawiałam. Nalegałam, żeby zatrzymali się u mnie, chciałam ich mieć przez cały czas obok siebie, ale chyba ich to krępowało. W ogóle atmosfera była pełna skrępowania.

Dwa dni później zrozumiałam, że córka miała rację. Życie to nie amerykańska komedia romantyczna, nic nie jest landrynkowe. Przyjazd rodziny miał być spełnieniem moich marzeń, a czułam się sfrustrowana, winna, że nie umiem porozumieć się z wnukiem. Któregoś dnia rano Malwina i Lionel chcieli pojechać obejrzeć jakiś ważny zabytek, a Alan się temu sprzeciwił. Wolał zostać w domu. Córka chwilę coś mu tłumaczyła, w końcu potrząsnęła głową i zapytała, czy może go zostawić.

– Oczywiście! – zapewniłam ją. – Pomoże mi piec sernik!

Kiedy zostaliśmy sami, zaproponowałam mu to, używając słownika na telefonie. Spodziewałam się odmowy, ale nie, Alan wydawał się zainteresowany. Okazało się jednak, że nie miałam sera, więc napisałam, że musimy iść po zakupy. Kiedy byliśmy już na bazarku, zorientowałam się, że żadne z nas nie zabrało komórki, więc musieliśmy komunikować się staroświecką metodą gestykulacji. To było niesamowite! Chłopak chyba nigdy nie widział czegoś takiego jak tradycyjny targ, więc był ciekaw wszystkiego. Na naszym bazarze stoją wszyscy: górale z oscypkami, gospodynie z domowymi ciastami, Ukraińcy z radyjkami na baterie….

Alan był zafascynowany. Na migi pytał mnie, co to na przykład są sznurówki z sera owczego. Żeby mu wytłumaczyć, z mleka jakiego to zwierzęcia, zaczęłam beczeć, a on pokazywał zakręcone rogi na głowie. Ale się przy tym uśmialiśmy!

Alan koniecznie chciał mi opowiedzieć, jakie zwierzęta mają u siebie

Na zakupach było jeszcze wiele zabawnych scenek – wnuk wypatrzył Rosjankę z czapkami z lisiego futra i nauczyłam się nowego słowa: „fox”. Wróciliśmy objuczeni oscypkami, wędliną oraz pelargoniami w doniczkach. Resztę dnia spędziliśmy na gotowaniu, pieczeniu i rozmowach. Tak, na rozmowach, bo Alan koniecznie chciał mi opowiedzieć o tym, jakie zwierzęta mają w Ameryce i skakał po kuchni jako wiewiórka. Potem było trudniej, bo skulił się i chodził na czworakach pokazując, że ma coś na grzbiecie. Byłam pewna, że to żółw, ale okazało się, że… pancernik!

Kiedy Malwina i Lionel wrócili, siedziałam z wnukiem na kolanach i oglądaliśmy album ze szkolnymi zdjęciami jego mamy. Rozbawił go jej strój muchomora na bal karnawałowy.

– Jak było? – zapytała córka.
– Super! – odpowiedzieliśmy jednocześnie i znowu nas to rozśmieszyło.

W końcu wyjechali, ale Malwina zadzwoniła następnego dnia z wieścią, że Alan ją o coś poprosił.

– Powiedział, że chce się uczyć polskiego – zdradziła. – Sam z siebie! I jeszcze, że chce jeździć do ciebie na każde wakacje.

Rozpłakałam się, tym razem ze wzruszenia i radości.

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA